Jak strup do rany

Michał Tomaka SCJ

publikacja 28.08.2013 20:59

Ma 43 lata, żonę, czwórkę dzieci i pracę. Co w tym nadzwyczajnego? Pozornie nic. Lecz gdy zadasz mu kilka pytań, zobaczysz w nim człowieka, który przylgnął do Chrystusa jak strup do rany. I ze wzajemnością. Właśnie o tym z Grzegorzem „Dzikim” rozmawia kl. Michał Tomaka SCJ.

Wstań 3/2013 Wstań 3/2013

Człowiek, którego zowią „Dzikim”. Dość oryginalny pseudonim. Skąd się wziął?

To jest w ogóle śmieszna historia. Ksywa wzięła się od mojego nieutemperowanego charakteru i energii, która w dzieciństwie mnie rozpierała: łamałem ławki, prowokowałem bójki, doprowadzając moją matkę do rozpaczy. Ksywkę nadała mi mama mojego kolegi. Pewnego razu przyszedłem wyciągnąć Artka na podwórko. Usłyszałem wówczas, jak jego matka woła do niego przez drzwi: „Artur, znowu ten dziki do Ciebie!”, no i jego zduszony śmiech. Oczywiście wszystkim rozpowiedział tę historię i tak się przyjęło. Nie wiem, może miałem wtedy z 10 czy 12 lat. Moi koledzy powymyślali sobie ksywy dopiero jak już im zęby powypadały.

„Dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo ostre kły”. Trzeba było sobie na tę ksywkę zasłużyć?

No trochę tak, tylko że ja byłem wychowany w ten sposób, że przemoc jest „be” i w związku z tym to ja musiałem się bronić. Zresztą zawsze stałem na zewnątrz. Byłem jakiś taki wyobcowany. Nawet jak moi koledzy pili i palili, to ja wolałem grać w piłkę albo uganiać się po budowach… Można powiedzieć, ze miałem naturalne skłonności do bycia outsiderem, pewnie też z powodu choroby, która potrafiła wyłączać mnie ze świata rówieśników na trzy-cztery dni, czasem na tydzień.

Na horyzoncie pojawia się zespół Armia. Przyłączył się Pan – kiedy, jak i dlaczego?

Dobrze to pamiętam – wtedy moim oknem na świat było radio. Wówczas kultowymi zespołami były Exploited i Siekiera – na jej gruzach powstała Armia, która stała się sztandarową punkową grupą. Poszliśmy z kolegami na pierwszy koncert Armii w Rzeszowie i zrobiliśmy płachtę z logo zespołu, która wisiała na scenie. Tak się zaczęła moja znajomość z Tomkiem Budzyńskim, z którym korespondowałem. Pojechałem do Jarocina, gdzie oni grali i jakoś tak się kręciłem koło nich, pomagałem sprzątnąć sprzęt ze sceny, aż zabrałem się ich samochodem do Warszawy, zapytałem, czy nie potrzebują drugiego technicznego, i tak zostałem na kilka lat…

Jaroslaw Grzegorczyk XIX SDM - Grzegorz "Dziki" I

Dla wielu bycie w zespole muzycznym byłoby spełnieniem marzeń. Trasy koncertowe, środowisko, styl życia – jak wtedy Pan to odczuwał, a jak teraz postrzega to z perspektywy czasu?

Rzeczywiście było to moim marzeniem od wielu, wielu lat. Ale z punkiem jest tak, że nie musisz nawet umieć grać, żeby to robić… To była wielka przygoda – jeździłem po całym kraju z ludźmi, których podziwiałem, jadałem z nimi, rozmawiałem, grałem w piłkę i oni mnie akceptowali, jakiegoś wieśniaka z przerośniętym ego, jak równego sobie. Teraz chyba już nie dałbym rady, bo z natury jestem domatorem. Pewnie męczyłby mnie taki styl życia. Wtedy miałem olbrzymią potrzebę bycia zauważonym, bycia w centrum uwagi. A jednocześnie uciekałem od ludzi, zasłaniałem twarz, kiedy chcieli mnie fotografować. Myślę, że do jednego i drugiego popychała mnie pycha. Teraz z perspektywy czasu widzę, że to wszystko było strasznie powierzchowne, bo w głębi serca człowiek szuka prawdziwej miłości, akceptacji, przyjaźni, a nie popularności czy sławy. Dzieci kochają w ten sposób, że dają miłość bezwarunkowo. Nie patrzą, czy masz pieniądze albo uznanie, dla nich jesteś mamą i tatą, i nawet jak czasem krzykniesz lub dasz klapsa w tyłek, to przyjdą i się będą przytulać.

Potrzeba zmiany stylu życia, wartości itd. wydawała się oczywista?

Na pewno nie od początku. Wszystko zaczęło się od tego, że zacząłem mieć stany depresyjne, odczuwałem brak sensu życia, nic mnie już nie cieszyło, zacząłem wchodzić w alkoholizm i narkotyki… Teraz wiem, że w ten sposób Bóg wzywał mnie do wypełnienia swojego powołania, czyli bycia mężem i ojcem, i do powrotu na łono Kościoła, czyli tam, gdzie to powołanie mogło się zrealizować.

To skąd ta zmiana? Ktoś Panu pomógł? Zrobił to Pan ze względu na…

… na tzw. święty spokój. Cały czas dręczyło mnie poczucie pustki i niespełnienia. Próbowałem wielu rzeczy, by to w sobie zagłuszyć. W końcu Pan Bóg się zlitował i nawrócił się Tomek Budzyński – on mnie zaprosił na Mszę św. o uzdrowienie do kościoła Ojców Paulinów na warszawskiej starówce. Tam podszedł do mnie o. Augustyn Pelanowski, spojrzał mi w oczy i powiedział: „Jezus Cię kocha”. Trzy słowa, które odwróciły moje życie do góry nogami. Terapia wstrząsowa – dosłownie. Najpierw egzorcyzm, potem spowiedź z całego życia, wejście na drogę neokatechumenalną, ślub, dzieci, śmierć i życie wieczne (mam nadzieję).

Dzisiaj często mówi się o uzdrowieniu. Czy można to tak odczytać?

Poznałem Jezusa Chrystusa jako Tego, który uzdrawia. To jest tak, że możesz mieć ciężką chorobę, paraliż, raka – cokolwiek i nie będzie cię to zabijało, bo masz intymną relację ze swoim Panem i Zbawicielem i wiesz, jaki jest sens tego cierpienia, że jest ono dopełnieniem męki konającego na krzyżu Chrystusa i że masz w tym udział. Możesz to cierpienie ofiarować za innych, za pokój na świecie, za tych, którzy żyją w ciemności, za biednych i odrzuconych, czyli postępować tak, jak Chrystus postępował w swoim życiu. Każdy z nas potrzebuje wewnętrznego uzdrowienia, tzn. nakierowania spraw na właściwe tory. Jeżeli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu.

Co w takim razie leczy? Lekarstwa, terapie, kontakt z bliźnim?

Człowieku, gdybym ja to wiedział… Mogę tylko powiedzieć, że Pan Bóg mnie uzdrowił, a na dowód tego, że moje nawrócenie nie było udawane, powiedział: „Idź i głoś to w ciemności”. I rzeczywiście wielokrotnie, gdy opowiadam historię swojego życia, jak Bóg je odmienił i co mi dał, przychodzą ludzie i mówią, że to otworzyło im oczy.

A wiara? Czym dla Pana jest wiara? Wiara w to, że mógł Pan się wykaraskać? Wiara w Boga? W to, że to On pomógł?

Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Kiedy czasem się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że dostałem tę wiarę tylko po to, by przekazać ją swoim dzieciom, żeby one miały inne życie niż ja. Z domu wyniosłem wiedzę, że najważniejsze w życiu są pieniądze – i teraz cierpię, bo ich nie mam. Staram się, aby dzieci wiedziały, że jak ma się wiarę, to nie trzeba mieć pieniędzy, żeby być szczęśliwym. Że to Pan Bóg daje pieniądze.

To mi przypomniało taką historię, kiedy Marysia, moja najstarsza córka, przystępowała do Pierwszej Komunii Świętej. Na próbach siedziała obok chłopca, który cały czas bombardował ją pytaniami o to, jakie prezenty dostanie… a Marysia mu odpowiedziała: „Ja dostanę Jezusa Chrystusa”. I na tym się skończyło.

Czy ktoś, kto potrzebuje uzdrowienia, potrzebuje też wiary? Dla wierzącego proces uzdrowienia jest łatwiejszy i szybszy?

Nie wiem. Przez wiele lat myślałem, że chrześcijaństwo to religia nieprzyjazna człowiekowi. Z biegiem czasu widzę jednak, że wiara pomaga znosić wszelkie przeciwności, brak pracy i pieniędzy, konflikty w rodzinie. Kiedyś czytałem taki artykuł z pisma medycznego, że najniższa zachorowalność na jakieś choroby i największy odsetek wyleczeń jest w grupie ludzi wierzących. Tak samo jest z trwałością ich związków małżeńskich. Wiara na pewno pomaga, a nie przeszkadza w procesie uleczenia. Jak już mówiłem – otwarcie na Absolut, wiara w życie wieczne, w to, że śmierć nie stanowi końca tej pięknej przygody… dzięki tej świadomości łatwiej się zasypia.

To na koniec przesłanie dla naszych Czytelników. „Kupujcie moje koszulki”?

Owszem, to pomaga, jak ludzie kupują moje koszulki – dla mnie to nie tylko sposób na artystyczne wyżycie się, ale też dodatkowe źródło zarobkowania (parafrazując Ferdka z Kiepskich: „Nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem”). Dlatego zapraszam na www.mocneramie.com.pl. Jednak przede wszystkim życzę wam, żebyście mogli przywrzeć do Chrystusa jak strup do rany. On nie czeka na nic innego. Daje się nam codziennie. Zachęcam was do tej bliskości, jakiej nie ma nawet pomiędzy dwojgiem małżonków, a ona, mimo że nieuświadomiona, będzie w was pracować. PAX!