Ucieczka z tonącego okrętu

JAROSŁAW STRÓŻYK

publikacja 16.12.2013 23:09

Minister finansów Jacek Rostowski był twarzą polityki gospodarczej premiera Donalda Tuska. Czy jego nagłe odejście z rządu i zastąpienie przez mało znanego ekonomistę jest de facto przyznaniem się do fiaska dotychczasowej polityki fiskalnej?

Przewodnik Katolicki 50/2013 Przewodnik Katolicki 50/2013

 

Donald Tusk robi w ostatnich dniach wiele, by odwrócić uwagę mediów od kluczowej zmiany w swoim rządzie. I co ciekawe, jak zwykle mu się to udaje. W roli głównej bohaterki „operacji rekonstrukcja” obsadził dotychczasową minister rozwoju regionalnego, a obecnie nową wicepremier i szefową resortu infrastruktury i rozwoju Elżbietę Bieńkowską. I trzeba przyznać, że nowa wicepremier wywiązuje się ze swojej roli znakomicie. Mieliśmy już więc ostre spięcie na linii PiS–Bieńkowska na temat wydawania środków unijnych, dyskusję o tatuażu nowej wicepremier oraz całą serię zachwytów ze strony polityków partii rządzącej, którzy nie mogli się nachwalić nowej „silnej kobiety” Tuska. Niejako w cieniu tej debaty, po cichu swoje papiery w Ministerstwie Finansów pakował dotychczasowy „silny człowiek” Tuska, czyli wicepremier Jacek Rostowski. Człowiek, który od samego początku był twarzą polityki gospodarczej rządu Platformy Obywatelskiej. To on otrzymywał tytuły najlepszego ministra finansów Unii Europejskiej, opowiadał wraz z premierem o polskiej zielonej wyspie, był wychwalany pod niebiosa przez samego Tuska, polityków PO i sympatyzujących z partią rządową publicystów. Teraz nagle odchodzi, a politycy PO udają, że nie ma w tym nic sensacyjnego. A przecież jeszcze w lutym, mianując go swoim zastępcą, premier Tusk przekonywał, że to właśnie Rostowski jest gwarantem utrzymania dyscypliny finansów publicznych i wzrostu gospodarczego. Co się stało, że nagle musiał odejść z rządu i jaki jest bilans jego sześcioletnich rządów w resorcie finansów?

Trzy biliony długu!

Mówiąc oględnie, bilans ten jest nieciekawy. Co prawda Polska gospodarka uniknęła przez ten okres recesji, a nawet urosła (przez sześć lat o ok. 18 proc.). Wzrósł też polski eksport (o blisko 40 proc.), a oprocentowanie polskich obligacji po raz pierwszy w historii spadło poniżej 3 proc. (co oznacza, że Polska może się taniej zadłużać). Tyle sukcesy. Jednak lista porażek i złych prognoz jest znacznie dłuższa. Były już wicepremier Rostowski głośno oburza się, kiedy wypomina mu się, że zadłużył Polskę najbardziej w historii. Trudno jednak uciec od faktów. Gdy Platforma w 2007 r. sięgała po władzę, dług publiczny wynosił nieco ponad 500 mld zł, na jednego mieszkańca Polski przypadało zatem niecałe 14 tys. zł. Obecnie jest to już ponad 900 mld, grubo ponad 20 tys. zł na każdego mieszkańca. A mówimy tutaj o danych wyliczanych na podstawie oficjalnie przyjętej metodologii! Minister Rostowski znany był z prowadzenia „kreatywnej księgowości”, dzięki której ukrywał długi wszędzie, gdzie się dało: w kilkunastu funduszach okołobudżetowych (Fundusz Drogowy to ten najbardziej znany), w spółkach komunalnych. Wreszcie pod postacią pożyczek do ZUS, których ten nigdy nie odda. Dlatego w tej chwili jawny dług publiczny przekracza 57 proc. PKB, ale wraz z częścią ukrytą sięga 250 proc. PKB
– szacuje Fundacja Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza. FOR zaktualizował wiszący w centrum Warszawy licznik, który przekracza 900 mld zł. Nowa wersja informuje też o długu ukrytym, który wynosi ponad 3 bln zł! – Biorąc pod uwagę lata 2007–2012, trzeba powiedzieć też, że w pewnych obszarach jest ewidentnie dużo gorzej, np. w finansach publicznych – wskazuje były zastępca Rostowskiego ekonomista prof. Stanisław Gomułka, który odszedł z rządu, bo nie zgadzał się na zaniechanie reform przez premiera i Rostowskiego.
– Mamy duży dług, w ciągu ostatnich sześciu lat zadłużenie wzrosło o blisko 400 mld zł. To najwyższy przyrost zadłużenia w historii kraju. Żyliśmy w dużym stopniu na kredyt i to polepszenie okupione jest pogorszeniem gdzie indziej. Doszliśmy do pewnych pułapów i nie możemy iść tą drogą dalej, i musimy poszukiwać jakichś oszczędności – podkreśla. Rostowski twierdzi, że taki dług to nie problem, gdyż Polska dobrze radzi
sobie z jego obsługą. Jednak zdaniem innych ekonomistów w każdej chwili może się to zmienić, a tak polityka jest balansowaniem na krawędzi. – Dla przykładu zadłużenie Włoch na poziomie ok. 130 proc. PKB może się wydawać bardzo duże, ale by spłacić ten dług, wystarczy zabrać Włochom
10 proc. depozytów z ich banków. Bogaty kraj może mieć wysoki dług publiczny, a nasze państwo – by spłacić 900 mld, o których się mówi – musiałoby zabrać mieszkańcom wszystkie depozyty. Jesteśmy ciągle biednym społeczeństwem, które już ma spore długi. Dlatego dług, o którym wiemy, to o wiele większy problem niż zadłużenie Włochów czy Francuzów, którzy są bogaci i łatwiej mogą sobie z tym poradzić – zwraca uwagę prof. Krzysztof Rybiński, były wiceszef NBP i jeden z głównych krytyków polityki Rostowskiego.

Podatki w górę, efektów brak

Tym jednak, co dobiło wicepremiera Rostowskiego, nie był rekordowy dług publiczny, ale problemy z budżetem państwa. Budżet na 2013 rok od początku był nierealny. I choć już jesienią roku 2012 zgodnym chórem mówiła o tym zarówno opozycja, jak i niezależni eksperci, minister finansów nic sobie z tego nie robił. Zakładał wyższy wzrost gospodarczy, niż prognozowali eksperci. Efekt? Okazało się, że dochody budżetowe będą w tym roku niższe o 24 mld od zakładanych. Trzeba by naprędce nowelizować budżet, zwiększając deficyt o ponad 16 mld zł i szukając 8 mld oszczędności. Co więcej, Rostowski, nie mogąc poradzić sobie z nowelizacją tegorocznego budżetu, po prostu zawiesił obowiązywanie pierwszego progu ostrożnościowego. Były minister uznał więc, że jedynym sposobem na wyjście z pułapki jest sięgnięcie po pieniądze OFE. Projekt odpowiedniej ustawy został przez rząd przyjęty dopiero dzień przed odwołaniem Rostowskiego. Ale nawet jeżeli ustawa zostanie przyjęta na czas przez Sejm i nie zostanie zakwestionowana przez prezydenta RP i Trybunał Konstytucyjny, może nie rozwiązać problemów budżetowych. „Dziura Rostowskiego” to jednak dopiero początek kłopotów. Okazało się bowiem, że mimo wzrostu gospodarczego dochody budżetu nie rosną. Dochody budżetowe w 2014 zostały zaplanowane na poziomie 276,5 mld zł, czyli będą zaledwie o 2 mld zł wyższe niż te sprzed sześciu lat, czyli z roku 2009, kiedy zostały zrealizowane na poziomie 274,2 mld zł. A przecież w międzyczasie polska gospodarka urosła o kilkanaście punktów procentowych. Wzrosły też podatki – akcyza i VAT. Niepokojące są szczególnie niskie wpływy z podatku VAT, które przy corocznym wzroście gospodarczym i stosunkowo wysokiej inflacji, powinny z roku na rok wyraźnie rosnąć, a w ostatnich latach spadają. W 2011 r. wyniosły jeszcze 126 mld zł, w roku 2012 już tylko 121 mld zł, a w 2013 tylko 113 mld zł.
– Z dochodami jest coś nie tak. Mamy wzrost gospodarczy, a wpływy podatkowe, które zależą przecież od tego wzrostu, są niższe niż rok temu. Ministerstwo Finansów powinno to wyjaśnić, potrzebna jest dyskusja na ten temat. Tymczasem jest cisza – alarmuje były minister finansów Mirosław Gronicki.

Minister z łapanki

Biorąc to wszystko pod uwagę, sytuacja nowego ministra finansów Mateusza Szczurka jest nie do pozazdroszczenia. Tym bardziej że przychodzi mu się zmierzyć z niezwykle poważnym wyzwaniem, a jego pozycja w rządzie i polityce jest bardzo słaba. Można wręcz odnieść wrażenie, że szukanie nowego sternika polskich finansów odbywało się w ramach swoistej łapanki. Szczurek nie tylko nie był pierwszym wyborem Tuska, ale nawet drugim czy trzecim do objęcia tego kluczowego dla państwa resortu. Wcześniej objęcia funkcji ministra finansów mieli odmówić m.in. eurokomisarz Janusz Lewandowski, szef sejmowej komisji finansów publicznych Dariusz Rosati, członek Rady Gospodarczej przy premierze Bogusław Grabowski i kilku innych znanych ekonomistów. Padło więc na Szczurka (sam przyznał w jednym z wywiadów, że propozycję dostał dzień przed nominacją), który na dzień dobry pożegnał się z funkcją wicepremiera, którą piastował jego poprzednik. Pewne wątpliwości budzi też fakt, że 38-letni ekonomista, choć starannie wykształcony, nie ma żadnego doświadczenia w zarządzaniu finansami publicznymi. Cała jego kariera związana jest z jednym wielkim bankiem ING, gdzie zajmował różne stanowiska. Robił to, na dodatek, w firmie posiadającej największe OFE w kraju. Od razu więc, po jego nominacji, pojawiły się pytania, czy nowy minister pochodzący z takiej instytucji oznacza zaniechanie reformy OFE. Dziś już wiemy, że nie, ale wątpliwości pozostały. Mimo wszystko należy życzyć nowemu ministrowi, by spisał się lepiej niż poprzednik. Na koniec nie można jednak nie wspomnieć o „paradoksie Rostowskiego”, który tak czy owak źle świadczy o premierze Tusku. Albo Rostowski był tak dobrym ministrem finansów, jak przez lata przekonywał nas Tusk i w tej sytuacji pozbycie się go z rządu w obliczu trudności budżetowych jest skrajnie nieodpowiedzialne. Albo tak słabym, jak od dawna przekonuje opozycja i część ekspertów. Jeśli to drugie, to pozwolenie mu na kierowanie finansami publicznymi przez tyle lat było jeszcze bardziej nieodpowiedzialne.