Wiara, muzyka, miłość. Pożegnanie Wojciecha Kilara

Jolanta Sowińska-Gogacz

publikacja 13.01.2014 21:59

Rankiem w Niedzielę Świętej Rodziny AD 2013 zakończył swą ziemską pielgrzymkę światowej sławy polski kompozytor i człowiek wielkiego serca, Wojciech Kilar. Zamiast minutami ciszy powinniśmy honorować pamięć o nim godzinami słuchania jego muzyki.

Przewodnik Katolicki 2/2014 Przewodnik Katolicki 2/2014

 

Był światłem ze Śląska, głosem dotykającym Tajemnicy, a jego muzyka – metronomem Wszechświata i niebieską medycyną. Przemawiała do nas tym, czym sam żył, a co ubierał w alfabet nut – mówił podczas jego pogrzebu metropolita katowicki abp Wiktor Skworc. Miałam zaszczyt znać go osobiście, był wielkim przyjacielem mojego ojca i przyjacielem naszej rodziny. Był nowoczesnym artystą, który nie wstydził się tego, że jest człowiekiem głęboko wierzącym. Przekonałam się o tym wiele razy.

Między Lwowem i Katowicami

By zrozumieć twórczą drogę Wojciecha Kilara oraz niezłomność jego postawy, warto uzmysłowić sobie, jakie miejsca i wydarzenia kształtowały go przez ponad 81 lat życia. Urodził się 17 lipca 1932 r. we Lwowie, mieście wówczas polskim i pięknym. Ojciec Wojciecha był lekarzem, który za najważniejszy element ludzkiego bytu uważał sztukę. Sam, jako dorosły już człowiek, podjął trud nauki gry na fortepianie, co sprowadziło do domu Kilarów instrument i zaważyło na biografii małego Wojciecha. Matka była aktorką, kobietą mądrą i ciepłą. Dzieciństwo kompozytora było szczęśliwe i zasobne, typowe dla jedynaka z dobrego domu.

Po przymusowym wysiedleniu ze Lwowa Kilarowie przenieśli się do Rzeszowa, gdzie kilkunastoletni Wojciech uczył się gry na fortepianie w Państwowej Średniej Szkole Muzycznej. Jako pianista i kompozytor zadebiutował w wieku 15 lat na konkursie Młodych Talentów, wykonując własne Dwie miniatury dziecięce i zdobywając II nagrodę. W latach 1947–1948 rodzina Kilarów mieszkała w Krakowie, gdzie młodego pianistę szkoliła Maria Bilińska-
-Riegerowa. Ostatni etap szkolnictwa średniego to Państwowe Liceum Muzyczne w Katowicach, klasa Władysławy Markiewiczówny, oraz prywatne lekcje kompozycji u Bolesława Woytowicza. W roku 1955 Kilar ukończył z wyróżnieniem studia na katowickiej wyższej uczelni. Po studiach przez trzy lata pracował jako asystent Woytowicza w Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie. W roku 1959 został na rok stypendystą rządu francuskiego i kształcił się w Paryżu pod kierunkiem Nadii Boulanger. W ciągu swego długiego i twórczego życia, między rokiem 1958 a 2011, Kilar stworzył muzykę do ponad 150 filmów, wśród nich są tak znane, jak: Dracula (reż. F.F. Coppola), Portret damy (reż. J. Campion), Ziemia obiecana, Korczak, Zemsta, Pan Tadeusz (reż. A. Wajda), Przygody Pana Michała, Trędowata (reż. J. Hoffman), Sami swoi (reż. S. Chęciński), Lalka (reż. W. Has), Śmierć i dziewczyna, Dziewiąte wrota, Pianista (reż. R. Polański), filmy o Śląsku Kazimierza Kutza oraz wszystkie filmy Krzysztofa Zanussiego. I nie tylko zawrotna liczba jest tu znacząca, lecz przede wszystkim wielość tematów, umiejętność zilustrowania muzyką opowieści przeróżnych, od absurdalnego, zabawnego Rejsu po przejmującą, tragiczną historię Władysława Szpilmana. Jego polonez z filmowej adaptacji epopei Adama Mickiewicza Pan Tadeusz jest dziś najpopularniejszym polonezem od czasów Pożegnania Ojczyzny Michała Ogińskiego, rozpoczyna chyba każdą studniówkę. On sam jednak w jednym z wywiadów powiedział skromnie, że ma poczucie, iż bez niego „świat czy Polska może się obejść łatwiej niż bez lekarza albo pana wywożącego śmieci”.

Odrzucił awangardę

A przecież muzyka filmowa to jedynie ułamek twórczego dorobku Wojciecha Kilara, którym jest przede wszystkim muzyka symfoniczna. Wraz z Pendereckim i Góreckim uznawany jest za przedstawiciela sonoryzmu, nurtu, w którym nadrzędne było samo brzmienie. Bardzo szybko jednak – dysponując stosownym talentem, lecz nie odnalazłszy się w zimnym klimacie dźwięków bez emocji – wyplątał się Kilar z kleszczy awangardy i wrócił do punktu, jaki uznał za najwłaściwszy dla siebie, do pisania z atencją wobec starszych geniuszy, dorobku klasyki, reguł harmonii. A łatwo mu się było zatopić w pysze, bo już wówczas, gdy miał 30 lat, jego Riff 62 grały największe orkiestry świata, w tym Filharmonia Nowojorska. „Pan Bóg oblał mnie zimną wodą. Zrozumiałem, że awangardę muzyczną spotka taki sam los, jaki spotyka każdą awangardę. Takie ruchy odnowy są konieczne, ale nie można być ich niewolnikiem. W końcu wszystko wraca do Beethovenów, Mozartów, Monteverdich, mnichów gregoriańskich…”. Pojąwszy te myśli, zaczął wplatać w swe kompozycje wątki ludowe i religijne. „Muzyka to opowiadanie komuś o sobie, bez pogardy, bez poczucia wyższości. Trzeba umieć podrzeć partyturę, jeśli jest zła. Trzeba umieć spalić rękopis, jeśli się czuje, że nie jest on norwidowskim kształtem miłości” – mówił jako dojrzały już człowiek. W tymże więc duchu, zgodnym z sumieniem twórcy, wybiegły spod jego palców dzieła tak wspaniałe, jak Krzesany (1974), Bogurodzica (1975), Kościelec 1909 (1976), Siwa mgła (1979), Exodus (1981), Victoria (1983), Angelus (1984), Orawa (1986), Missa pro pace (2001), September Symphony (2003). Ostatnim dokończonym utworem jest II Koncert na fortepian i orkiestrę z roku 2011. Nie zdążył już tylko napisać muzyki do Obcego ciała Zanussiego. Wygrawszy wojnę z nowotworem, przegrał tę z chorobą popromienną. Wojciech Kilar odszedł do domu Pana rano 29 grudnia 2013 r. w swym katowickim domu.

Wojciech Kilar prywatnie

Katowicom pozostał wierny do końca swych dni, tak jak wierny był poznanej tam w roku 1954 żonie, Barbarze. Pobrali się w kwietniu 1966 r. w katowickiej katedrze i na przestrzeni 41 lat dźwigania codziennej wspólnoty tworzyli wzorowe małżeństwo, pełne wzajemnego szacunku i zrozumienia, wnoszące do domu spokój i pewność. „Ona była narzędziem Boga w moim życiu” – mówił Wojciech Kilar o żonie, z zawodu też pianistce. Ona – parafrazując wiersz Jana Twardowskiego pt. Wyjaśnienie – nie przyszła męża nawracać, jak z uśmiechem mówił Wojciech Kilar, tylko po prostu przy nim była i własnym życiem mu udowadniała, że Panu Bogu warto zawierzyć jak dziecko.

Poznałam go, gdy byłam dziewczynką, bywał w naszym łódzkim domu, ponieważ był przyjacielem rodziców i ojcem chrzestnym mojego brata. Mówił z domieszką żalu, że nie potrafi rozmawiać z ludźmi poniżej 17 lat; najmłodsi wyraźnie byli dlań zagadką. Ale wszystkie moje spotkania z Wojciechem Kilarem na przestrzeni już prawie 30 lat pokazywały mi jego niewiarygodną inteligencję, wrażliwość i prawość. Budził oczywisty dystans z uwagi na swą erudycję i sławę, ale w rzeczywistości był bardzo nieśmiały. Jako samotnik lubił ludzi cichych, którzy wiedzą, kiedy wyjść i kiedy zostawić mu całą przestrzeń. Kluczem do wszystkiego była dlań miłość. „Jeśli Dante i Tomasz Mann postanowili spuentować Boską komedię i Czarodziejską górę – dzieła, które zmieniły świat i człowieka – tym właśnie słowem, to wierzę, że jedyną odpowiedzią na pytanie o wartość sztuki jest właśnie miłość”, powiedział kiedyś. Ale nie tylko w jego kompozycjach tę miłość słychać. Najmocniej wybrzmiała ona w małżeństwie. Rozmowy z żoną zaliczał do najmilszych chwil swojego życia.

 

 

Twarz Wojciecha Kilara, najczęściej pełna powagi i skupienia, przeobrażała się chwilami w twarz urwisa, który ma nagłą potrzebę zrobienia psikusa, a dobry Pan Bóg mu z góry mówi: no dobra, nie widzę. Poczucie humoru miał Kilar wyrafinowane, ogromne. Lubił się śmiać. Potrafił odmawiać – bycie skromnym nie negowało jego poczucia własnej wartości. Był zawodowcem. Do postawienia pierwszej nuty kierował się uczuciami, ale od momentu procesu zapisu istniała dlań już tylko logika dźwięków.

Był pomysłodawcą wielu inicjatyw cennych dla kultury lub Kościoła. Wspierał Dom Muzyka Seniora pod Warszawą i Związek Kompozytorów Polskich. Docierał na honorujące go wydarzenia, które nie wiązały się z żadną finansową gratyfikacją. Ufundował dzwony dla swojej katowickiej parafii (jeden z nich nosi imię jego żony). O wielu jego szlachetnych darach dowiadywaliśmy się zupełnie przypadkiem.

Czytał, uwielbiał, rozumiał poezję. „Sztuka uboga, którą można zanotować na pudełku papierosów, zestawić trzy słowa, które rzeczywiście decydują o naszych losach” – tak pięknie ją pojmował i tak opisywał. Jego pozytywna recenzja i powroty do strof mojego tomiku (Pomieszczenie 2010) są dla mnie wyjątkowo cenne. Dziękowaliśmy sobie nawzajem – ja jemu za muzykę, on mi za wiersze. Bardzo lubił Hiszpanię, Paryż i Nowy Jork. Do stolicy Francji często jeździł z żoną, ale po jej śmierci postanowił już nigdy Paryża nie odwiedzać. Planował jeszcze wyjazd do Stanów, w Góry Skaliste. Nie zdążył.

Lubił drogie samochody. Kupować i stawiać w garażu. Taki mały snobizm, żeby nie było, że był idealny. W ostatnich latach jeździł sobie nimi już tylko po Katowicach. Dłuższe trasy powierzał ufnie zaprzyjaźnionemu kierowcy, nomen omen Wojciechowi.

Oboje z Barbarą byli kociarzami. Dokarmiali wszystkie osiedlowe koty. Na werandzie poustawiane były zawsze miseczki z jedzeniem, a ich dom pełen jest kocich rzeźb, obrazów, zdjęć. Kilar uwielbiał obserwować kocie zabawy i indywidualizm. Miał szacunek do ich niezależności.

Wojciech Kilar. Credo

Podczas wielu wizyt na Jasnej Górze Wojciech Kilar poznał spore grono artystów. Jednym z tych, który został jego przyjacielem do końca życia był mój ojciec, Zdzisław Sowiński, operator i reżyser filmowy z Łodzi, artysta fotografik, który jeszcze przed nastaniem stanu wojennego był „nadwornym” dokumentalistą częstochowskiego sanktuarium. Ten sam światopogląd, podobna wrażliwość, ponad 30 lat spotkań i rozmów zaowocowały filmem dokumentalnym o muzyce i życiu Wojciecha Kilara. Obaj nie wiedzieli, że to ich ostatnie wspólne przedsięwzięcie, że choroba kompozytora będzie rozwijać się tak bezwzględnie szybko. Współreżyserem filmu stała się Violetta Rotter-Kozera, dziennikarka telewizyjna i muzykolog. „Różaniec na Jasnej Górze stał się częścią mojego życia, i to ważną częścią” – tymi słowy film się zaczyna i to one determinują wymowę całości. Wojciech Kilar jest mądry i głęboko wierzący. Miał kilka domów – Lwów, Rzeszów, Paryż, Katowice – ale gdziekolwiek by mieszkał, domem najtrwalszym w jego głowie i w sercu była Jasna Góra. W filmie kompozytor pochyla się nad obrazem Maryi Panny, tą naszą narodową bezcenną ikoną Czarnej Madonny jak syn nad matką, patrzy na Jej liczne „rany”, ślady napaści i uszkodzeń i z troską dziecka przywołuje znajomą frazę: tyleś Matko wycierpiała. „Kiedy myślę o Matce i o matce swojej, pojawia się pytanie: kim jest kobieta? Ile my – mężczyźni – otrzymujemy od kobiet? Wszystko”. Dobro, dostrzeganie życiowego trudu kogoś drugiego i niepomijanie własnych słabości, bez patosu czy kłamliwej kreacji. Film pokazuje prostą prawdę o człowieku czystej wiary, który lubi „być sam w kościele i modlić się swoimi słowami”.

„Gdybym myślał dźwiękiem, a nie ojczyzną, Bogiem, najbliższymi, być może powstałyby utwory bardziej elitarne” – z ujmującą szczerością mówi Wojciech Kilar. „Jeżeli utwór jest dziełem Miłości, to na pewno dotrze do kogoś. Miłość stworzyła świat, mówi się, że Bóg jest Miłością” – powiada człowiek, mężczyzna, który nigdy nie krył, że żona jest jego jedyną miłością, a od czasu, gdy śmierć mu ją odebrała, wiernie nosi na najmniejszym palcu prawej ręki obrączkę Barbary, obok własnej. „Ostatnie lata życia postanowiłem poświęcić na szukanie ludzi, z którymi jeszcze nie jestem pojednany”. Tylko człowiek wielki duchem i czerpiący siłę z Eucharystii jest zdolny znaleźć w sobie odwagę do takiego publicznego stwierdzenia.

Gdy po premierze Credo podeszłam do niego, by pogratulować i podziękować za trud uczestnictwa w tym dokumencie, bo jeszcze przed realizacją zdjęć nasiliły się symptomy choroby, roześmiał się tylko i powiedział: „Ależ, Jolu, nie ma za co, to ja Wam dziękuję”. Przytulił mnie, a potem szczęśliwy z radością i cierpliwością pozował do zdjęć.

Miesiąc później, w lipcu spotkaliśmy się na jego urodzinach, jak co roku obchodził je na Jasnej Górze. Otrzymał od nas porcelanowy kubek z wizerunkiem kotków skaczących po klawiaturze fortepianu. Tego samego wieczoru telefonował do mnie z Katowic, że już pije z kubeczka herbatkę, cieszył się z tego drobiazgu jak dziecko. Wtedy przez myśl mi nie przeszło, że w te urodziny widzieliśmy się już po raz ostatni. Sierpień przyniósł fatalną diagnozę – nowotwór. 12 września odbyła się operacja, po której Wojciech Kilar poczuł się lepiej i mieliśmy nadzieję, że wyzdrowieje, ale dalsze miesiące rozwiały nasze złudzenia. Brak dzieci, brak Basi (zmarła w roku 2007), separacja od przyjaciół, zależność od obcych – wszystkie te czynniki nie sprzyjały trudnej terapii. Nie mogliśmy już mu pomóc.

Ecce venit compositor Tuus, Domine...

Angelus – ten utwór, powstały w roku 1985 na Jasnej Górze, u stóp Matki, jakże przejmujący i nowatorski różaniec z paciorków dźwięków rozpisanych zamaszyście na wielki chór, orkiestrę i sopran, Wojciech Kilar nazywał „portretem samego siebie”. Jako nastoletnia dziewczynka od Angelusa właśnie, od jego premiery w łódzkiej filharmonii, rozpoczęłam spotkanie z najpoważniejszą częścią kilarowskiej twórczości. Czułam już wtedy, że dotykam sztuki świętej, natchnionej i wypełnionej talentem najwyższej klasy. I właśnie tym utworem – Angelusem zaczął się koniec, jeszcze zanim w katowickiej katedrze rozpoczęto ceremonię pogrzebu. Był to naprawdę najtrafniejszy z wyborów. Słyszałam wiele wykonań tego dzieła, ale to ostatnie Amen, niespodziewanie tu wyszeptane, było symbolicznym oddaniem ostatniego tchnienia, darem dla złożonego przy ołtarzu prochu, w który z woli Pana obrócił się twórca. Zamiast minutami ciszy powinniśmy honorować pamięć o nim godzinami słuchania jego muzyki, dźwięków, z jakich zestawił swe dzieła, wplótłszy w nie dla nas miłość i piękno. Bo on sam był z nich wewnątrz złożony.    

 

TAGI: