Wiara w szkole wzrastająca

Ks. Zbigniew Kapłański

publikacja 06.02.2014 20:13

Mądrzy rodzice są zatroskani, bo widzą, że dzieci, w których wychowanie włożono serce, podlegają nieznanym, często niepokojącym wpływom, spotykają ludzi, którzy potrafią tak mówić, że w głowach zakręcą. Nieraz słyszałem pełne niepokoju pytania: Jak nie dopuścić, by dziecko straciło wiarę w szkole? Co zrobić, by skarb wiary pozostał w młodych sercach? Poprosiłem dwóch moich znajomych: studenta i licealistę, aby opowiedzieli, jak można wziąć sprawę w swoje ręce, młode ręce posłuszne wierzącej duszy.

Droga 20/2013 Droga 20/2013

 

W szkole nauczyłem się modlitwy

W podstawówce było jak wszędzie, w gimnazjum raczej kombinowaliśmy, jak się zerwać z religii, z jakiejś Mszy. Idąc do liceum, nawet się zastanawiałem, czy w ogóle zgłosić się na religię. Tymczasem… Do mojej klasy trafiły dwie dziewczyny, na których szyjach wisiały tak zwane foski, oazowe znaczki. Nie ma wątpliwości, na początku spore znaczenie miało to, że były bardzo atrakcyjne, ale też zawsze uśmiechnięte, życzliwe i nigdy nie mówiły źle o innych. A więc na religię się zgłosiłem. Już we wrześniu padł pomysł, by na dużej przerwie organizować modlitwę, większość podchodziła do tego ze zdziwieniem. Zakonnica, która uczyła religii, udostępniła salę, ktoś przyniósł gitarę. W maju sala nie mieściła chętnych, a przychodzili nie tylko ci, którzy chcieli coś u Pana Boga wyżebrać przed klasówką. Tak już zostało, skończyłem liceum rok temu i jak je odwiedzam, to widzę, że zwyczaj się utrzymał. Ale to nie tylko o zwyczaj chodzi, tam nauczyłem się prawdziwie modlić, słuchać Słowa Bożego, włączać rozum i serce w spotkanie z Panem Bogiem. Wiecie, że na studiach zainicjowałem coś podobnego? Nie zbieramy się w jakiejś sali, ale koło południa, jak jest ponad godzinna przerwa, w kilkanaście osób idziemy do pobliskiego kościoła, by tam klęknąć przed tabernakulum. To pomaga nie tylko w studiowaniu, ale również w relacjach między nami!

 

„Nawróciliśmy” katechetę

W naszym gimnazjum uczył religii katecheta, który miał przedziwną cechę: jak tylko zgłaszaliśmy jakiś temat do omówienia, temat, który był ciekawy niemal dla całej klasy, to chwilę potem temat robił się nudny. Zupełnie nie wiem, jak on to robił, ale jak tylko podejmował nasz temat – systematycznie, z naukową precyzją – wszyscy zasypiali albo zaczynali w coś grać. Może o tę naukową precyzję chodziło? A przecież gimnazjaliści potrzebują odpowiedzi szybkiej, ciekawej, nawet trochę powierzchownej. Czas na pogłębienie znajdzie się później.

Na szczęście wujek jednej z koleżanek jest księdzem, który uczy katechetyki w seminarium. Najpierw ona zaczęła nam coś mówić, że religia może być ciekawa, potem jej mama zaprosiła nas i swojego brata na dwie czy trzy sesje naukowe i… zrobiliśmy rewolucję.

Poprosiliśmy katechetę, by pozwolił nam przygotować kilka lekcji, skorzystaliśmy z rad księdza profesora i „zaskoczyło”. Nasz katecheta natychmiast zobaczył, że nikt nie śpi, że wszyscy biorą udział w lekcji, a niedługo potem okazało się, że on też tak potrafi prowadzić lekcję.

Tak było już do końca, a teraz w technikum mamy skarb: nasza katechetka pogłębia to, co znaliśmy powierzchownie i umie zrobić to w sposób pasjonujący – widzimy, że to jest przemyślane, życiowe i pełne Pana Boga. Ale też ona potwierdza nasze doświadczenie i mówi, że jak uczniom zależy, to potrafią przerobić lekcje na ciekawe. Ale z kolei jak słyszy, że ktoś narzeka na nudne religie to od razu mówi: „Widać wam nie zależy, bo jakby zależało, to już od dawna byłyby ciekawe!ˮ.