Renata

publikacja 17.04.2014 23:04

Moje relacje z innymi od zawsze były trudne. Dorastałam w rodzinie, w której przemoc, agresja i lęk, wzajemne krzywdzenie, dramat i silne emocje były codziennie na bardzo wysokim poziomie. Paradoksalnie były tym, co ją stanowiło i wiązało. Jednak wiązało w sposób bolesny i raniący. W chwilach spadku napięcia, większego spokoju w domu panował dogłębny smutek, żal, beznadzieja. Kochałam moją rodzinę „z daleka” i w taki też sposób w pewnym sensie byłam kochana.

Zeszyty karmelitańskie 1/2014 Zeszyty karmelitańskie 1/2014

 

Nie potrafię odnaleźć się w żadnym gronie osób. Dorastałam w zasadzie w izolacji od innych, ale też od samej siebie. Mówię tak, ponieważ bardzo rzadko pojawia się we mnie stan dobrego wewnętrznego samopoczucia związanego z tym, że istnieję i jestem sobą. Łatwiej mi moje typowe samopoczucie określić negatywnie – jako poczucie obcości, dystansu oraz chłód i ogólny dyskomfort związany z tym, że ja to ja.

Wycofanie i opozycja wobec innych zawsze wykluczają równość, która z kolei jest czymś ważnym we wspólnocie. Ten brak równości w moim przypadku oznaczał, że jestem gorsza od innych. Siebie postrzegałam jako, gdzieś tam w środku, złą i niegodną, natomiast innych jako dobrych, bardziej zasługujących na miłość, uwagę, sympatię, przytulenie. I rzeczywiście, życie jakoś tak się układało, że to bycie gorszą było w nie w zawsze wpisane.

Moim kontaktom towarzyszy przekonanie, że nie da się mnie lubić ani kochać, oraz lęk, że skoro ktoś mnie lubi, to musiałam go bardzo oszukać i zmanipulować i dostaję jego uczucia „na kredyt”. Zakładam, że wcześniej czy później przyjdzie rozczarowanie, zobojętnienie i moja wstydliwa bezradność.

Nie jest mi łatwo w relacjach z drugim człowiekiem. Nie jest mi łatwo kochać Pana Boga w drugim człowieku. Nie jest mi łatwo kochać w ogóle, jeśli objąć tym słowem wszystko to, co jest związane z byciem „z” i z byciem „wśród”, czy z byciem „razem” z innymi. 

Nie potrafię odnaleźć się w żadnym gronie osób. Dorastałam w zasadzie w izolacji od innych, ale też od samej siebie. Mówię tak, ponieważ bardzo rzadko pojawia się we mnie stan dobrego wewnętrznego samopoczucia związanego z tym, że istnieję i jestem sobą. Łatwiej mi moje typowe samopoczucie określić negatywnie – jako poczucie obcości, dystansu oraz chłód i ogólny dyskomfort związany z tym, że ja to ja. To jest też trochę tak, jak gdybym nie miała korzenia ani bezpiecznego „zakotwiczenia” w samej sobie. Te odczucia odzywają się we mnie szczególnie w relacjach z innymi i tworzą we mnie nastawienie, swoisty modus, z którym kontaktuję się z innymi: jestem ja, wielka przestrzeń nie do pokonania i dopiero drugi człowiek.

Moje relacje z innymi od zawsze były trudne. Dorastałam w rodzinie, w której przemoc, agresja i lęk, wzajemne krzywdzenie, dramat i silne emocje były codziennie na bardzo wysokim poziomie.  Paradoksalnie były tym, co ją stanowiło i wiązało. Jednak wiązało w sposób bolesny i raniący. W chwilach spadku napięcia, większego spokoju w domu panował dogłębny smutek, żal, beznadzieja. Kochałam moją rodzinę „z daleka” i w taki też sposób w pewnym sensie byłam kochana. Moja matka zawsze mówiła do mnie z drugiego końca pokoju, nigdy np. siedząc obok mnie. O bliskość fizyczną zabiegałam długo, praktycznie do dorosłości, pomimo notorycznych odtrąceń. Do dziś potrafię ich kochać tylko „z daleka”. Rodzina w jakimś sensie się zmieniła. Rodzicie mieszkają już sami, są coraz starsi, wymagają większej opieki. Teraz już, nie tak jak kiedyś, mama patrzy na mnie z uznaniem. Czasem wydaje mi się, że mnie potrzebuje. Chcę dla nich jak najlepiej, myślę o nich czule. Jednak kontakt z nimi zagraża mi w jakiś sposób, bliskość wydaje mi się niebezpieczna, uciekam od nich, mam wyrzuty sumienia.

W domu wycofanie było dla mnie ochroną, obroną i ratunkiem. Za wszelką cenę nie chciałam uczestniczyć w tym, co się w nim działo, bo to mnie niszczyło i osłabiało, oblepiało brudem. Kształtowałam się na bazie „inności” – nie chciałam być taka jak rodzice i agresywne rodzeństwo. Każda awantura, wrzask, atak przemocy skierowane na mnie powodowały lęk, że się rozpadnę. Nie potrafię tego dokładnie opisać, jednak mijało kilka dni, zanim udawało mi się wyjść z dziwnej martwicy i paraliżu.

Kształtowałam się więc w opozycji do najbliższych i innych ludzi. I na „tajemnicy”, która mnie stanowiła, i którą zawsze musiałam mieć, bo była moją ucieczką i nadzieją, a w końcu w zasadzie tożsamością. Myślę, że dlatego dziś nie potrafię dzielić się z drugim człowiekiem tym co dobre i ważne, np. swoją wiarą czy książką, która mi pomaga itp. Ostrożnie analizuję to, co daję innym, np. ilość podnoszących na duchu treści. Po prostu w jakiś irracjonalny sposób boję się, że zniknę, gdy oddam to, czego się kurczowo trzymam, i nic już dla mnie nie zostanie.

Wycofanie i opozycja wobec innych zawsze wykluczają równość, która z kolei jest czymś ważnym we wspólnocie. Ten brak równości w moim przypadku oznaczał, że jestem gorsza od innych. Siebie postrzegałam jako, gdzieś tam w środku, złą i niegodną, natomiast innych jako dobrych, bardziej zasługujących na miłość, uwagę, sympatię, przytulenie. I rzeczywiście, życie jakoś tak się układało, że to bycie gorszą było w nie w zawsze wpisane.

Stało się tak w moim życiu, że byłam inna. Jestem inna. Dziś już słowa kierowane do mnie lub o mnie, że jestem „inna”, „specyficzna”, nie bolą już tak bardzo jak dawniej, ale do niedawna jeszcze raniły, nawet jeśli były wypowiedziane z sympatią. Ta nieokreślona „inność” składała się na moje problemy z przystosowaniem. Tak się po prostu działo. Jak w jakiejś klątwie. Zawsze bardzo starałam się być normalna, taka jak inni, i być razem z innymi. Jednak zawsze, po prostu zawsze, kończyło się tak, że w końcu byłam wykluczana z grupy – na podwórku, w klasie szkolnej, na studiach, w pracy. Doświadczałam nie tylko lekceważenia, ale też wielu innych rzeczy, przez które wydawało mi się, że mogłabym się „rozpaść”, gdyby nie moja umiejętność wycofywania się i tworzenia muru między sobą i innymi. To były obrzydliwe plotki, pokrzykiwania (nawet przez osoby ode mnie młodsze lub pracujące na dużo niższych stanowiskach, słabiej wykształcone), niesprawiedliwe oskarżenia, pogardliwe traktowanie, różnego rodzaju szykany i podłości o różnym stopniu wyrafinowania. Nigdy nie wiedziałam, dlaczego tak się dzieje, co jest tego przyczyną. Byłam dla każdego miła, uprzejma i pomocna. Nie robiłam nic złego. Ale byłam też bojaźliwa w kontakcie, nieporadna, kanciasta i niepewna siebie. Odczuwałam po prostu lęk przed ludźmi i czułam się niestabilnie, bez żadnego oparcia, słaba…

Nauczona, że nie mam szans wejść w towarzystwo, wolałam się nie wpraszać, by nie narażać się na śmieszność. By nikt nie odkrył mojego wstydu spowodowanego tym, że jestem tą, której nikt nie lubi, i że nie mam takich doświadczeń jak rówieśnicy. Często, jak się później dowiadywałam, moje wewnętrzne ukrycie i ucieczka traktowane było, o ironio, jako lekceważenie, nonszalancja i wyższość. Naprawdę bolały mnie te zarzuty, bo chciałam być dobra. Ale był to kolejny powód do ataków na mnie, a ja tę nonszalancję i wyższość w końcu zaczęłam okazywać swoim oprawcom. Bo na nic innego nie było mnie stać. Czułam złość, pogardę i nienawiść, co tylko nakręcało spiralę agresji, w której i tak zawsze ja byłam tą, która przegrywa.

 

 

Zaczęłam, chyba bardzo wcześnie, funkcjonować według pewnego schematu. Miałam poczucie, że weszłam w życiu w rolę „dziewczynki do bicia”. Ciągnęło się to za mną całe życie. Jeśli w domu znowu była kłótnia, to dlatego, że ja się odezwałam. Gdy komuś w klasie zginęły pieniądze, to wskazywano na mnie. Gdy coś złego wydarzyło się w szkole, od razu posądzano mnie. Gdy w pracy zespół zaczął się buntować przeciw szefom, dowiadywałam się, że to ja jestem cwanym inspiratorem buntu. Jeśli w zespole zaczęło się źle dziać, to oczywiście ja do tego doprowadziłam. Pomimo wewnętrznego buntu i oporu, podsycało to we mnie głos, który szeptał, że jestem zła. Wątpiłam w siebie, już sobie nie ufałam.

 Było też we mnie wewnętrzne przyzwolenie na krzywdzenie. Buntowałam się i czułam, że nikt nie ma prawa tak ze mną postępować, ale samą siebie traktowałam podobnie. Nie umiałam się bronić. Nigdy nie potrafiłam się obronić. Nigdy też nie czułam, że mam prawo się bronić. Podobnie jak w domu, w każdej spotkanej grupie byłam piorunochronem, który ściągał na siebie złość i napięcia, łatwym celem, kozłem ofiarnym.

 Jeszcze rok temu, w sytuacji treningowej, usłyszałam jednocześnie od kilkunastu osób siedzących w kole, że wzbudzam złość albo litość. Powiedzieli to agresywnie, z olbrzymią dozą antypatii i przypisując mi złe intencje. Usłyszałam uzasadnienie, że to wszystko dla mojego dobra (chyba po to, by każdy mógł wyjść z sali z dobrym samopoczuciem). Dziękuję za takie dobro. Nie chcę go. Nie miałam prawa niczego powiedzieć. Poczułam znajome upokorzenie, jednak wytrzymałam, bo jestem przyzwyczajona do publicznego linczu. Popłakałam się, dopiero gdy zostałam sama. Zza ściany słyszałam, jak plotkuje się na mój temat, wyśmiewa. Długo bardzo się wstydziłam, nie powiedziałam o tym nikomu. Boję się tego „społecznego dowodu słuszności”. Kilka razy próbowałam prosić o pomoc, zwierzyć się z tego co mnie spotyka, jednak szybko przestałam. Oczywiste jest przecież, że to większość ma rację. Na pewno zasłużyłam, powinnam szukać winy w sobie. Szukałam… ale tym razem nie chciałam się obwiniać. Znałam siebie i wiedziałam, że jeśli chcę to przetrwać, a nazajutrz wstać z łóżka i pójść do pracy, to nie mogę pogrążać się w poczuciu winy. Czułam pogardę i nienawiść, złorzeczyłam, choć później prosiłam Boga, by pomógł mi przebaczyć. Nieszczerze prosiłam. Nie chciałam tego.

Kiedy słyszę o kochaniu bliźniego, to dystansuje się do tych słów, odcinam, nie przeżywam tej treści, uciekam od niej, nie poddaję refleksji. Nie chcę kochać ludzi i to jest najgorsze. Ale tak czuję. Boję się, że poniosę za to karę. Boję się, że nie kocham Boga. Wiem, że już samo to wyznanie wzbudzi do mnie niechęć. Uważam, że również przez to nie zasługuję na miłość. Pragnę jej, tak jak wszystkiego, co związane z relacjami z drugim człowiekiem: ciepła, wsparcia, zrozumienia, przynależności, lojalności, bezpieczeństwa, przewidywalności, stabilności, spokoju, trwałości pomimo wszystko. Szczególnie marzyłam zawsze, by doświadczać tego w kontakcie z rodzicami, później, gdy okazało się to niemożliwe, z ukochanym bezpiecznym dorosłym. Jednak okazuje się, że wcale nie potrafię żyć z innymi. Wprowadzam wiele zgrzytów, niepotrzebnych napięć w swoich relacjach z ludźmi. Ponieważ nie potrafię czuć się ze sobą dobrze, nie potrafię przyjąć do swojego serca innych. W kontaktach z nimi jestem egocentrycznie skoncentrowana na sobie, na swoich fantazjach o porzuceniu.

 Im bardziej lubię, im bardziej kocham, tym więcej jest we mnie lęku i zazdrości, złości i poczucia winy – wszystkiego, co jest przeciwne miłości. I widzę, że właśnie tylko w ten sposób, bardzo ambiwalentny, potrafię darzyć uczuciami innych ludzi, Boga, samą siebie i świat w ogóle – poprzez miłość i tęsknotę, które zawsze są ulokowane tam, gdzie niemożliwa jest wzajemność. Moim kontaktom towarzyszy przekonanie, że nie da się mnie lubić ani kochać, oraz lęk, że skoro ktoś mnie lubi, to musiałam go bardzo oszukać i zmanipulować i dostaję jego uczucia „na kredyt”. Zakładam, że wcześniej czy później przyjdzie rozczarowanie, zobojętnienie i moja wstydliwa bezradność.  Czuję złość na to, że to wszystko okazuje się prawdą, i że muszę walczyć o uwagę i sympatię, a jestem już zmęczona żebraniem o nie. Mam poczucie winy, że powinnam być wdzięczna za każdy okruch sympatii, który jest mi dany, zamiast reagować goryczą, że dostaję za mało. Doskwiera mi też palący wstyd, że w ogóle śmiem mieć nadzieję i rościć sobie nie moje prawo do sympatii i miłości.

Bezustannie zabiegam o to, co dobre, jednak tak naprawdę nie potrafię tego przyjąć od nikogo. Zabiegam, jednak reaguję paniką, gdy dostaję. Gorączkowo chcę się sprawdzić, zasłużyć na zainteresowanie. Robię przez to rzeczy, które zrywają tak mozolnie tkane nitki łączące mnie z drugim człowiekiem. Na osobę, którą darzę uczuciem, reaguję pragnieniem bliskości i urazą za to, że mnie opuszcza. Właśnie tych, których lubię i którzy okazują mi sympatię, częstuję wyrzutami i pretensjami, zamiast cieszyć się z tego, co jest. Psuję wszystko. Doprowadzam ich do bezradności albo obojętności, narażając się tym samym na przeżywanie tego, czego tak bardzo się boję.

W ostatnim czasie, a mam na myśli ostatni rok, doświadczyłam tego, jak akceptacja i trwanie – bardzo ulotne, kruche i niepewne, zawsze „zagrożone”, ale jednak w jakiś sposób pozytywne trwanie przy mnie, pomimo mojej głupoty, dziwactw i fanaberii – sprawiło, że mogłam w życiu zrobić krok do przodu i – śmiesznie to brzmi – trochę dorosnąć. Udało mi się zaakceptować, jeszcze nie pokochać, ale zacząć tolerować siebie taką, jaką jestem, ze spokojem przyjmować trudności i wychodzić do ludzi bez lęku, jako pełnoprawny partner –nie jak ktoś, z kim można zrobić wszystko, co dyktują złe instynkty. Widzę, że otoczenie dostrzega to moje wzmocnienie i odpowiada na nie. Wiele dobrego zrobiłam w sprawie swoich relacji z innymi. Wiele dobrego już się zadziało. Łatwiej wybaczam, chętniej daję dobro. Jestem za to bardzo wdzięczna.

Niestety pojawiła się też we mnie zazdrość, bardzo intensywna i brzydka zazdrość. O to, że inni mają to, co sprawia, że doświadczają czułości i opieki. Bardzo tego chciałam, ale dla mnie to było nie do zdobycia. W tym swoim pragnieniu sięgnęłam dna, zazdroszcząc innym nawet ich cierpienia. Wiedziałam, że ono gwarantuje emocjonalną relację z drugim człowiekiem i z Panem Jezusem. Nienawidzę tego w sobie i boję się tego. Jest w tym coś bardzo niesmacznego i złego. Po spowiedzi dostałam pokutę, aby przyłączyć się do jakiejś wspólnoty i pracować wspólnie na rzecz Pana Boga. Ma mnie to wyleczyć się z zazdrości. Ksiądz zapytał, czy jestem w stanie przyjąć tę pokutę. Zgodziłam się. Nie zrealizowałam jej jeszcze. Trochę z braku czasu, w dużej mierze z lęku przed znalezieniem się w grupie. Czuję jednak, jak bardzo powoli wzrasta moja gotowość do tego. Stopniowo zaczynam akceptować to, jaka jestem i fakt, że nie mam swojej wzruszającej historii. Zaczynam rozumieć, że nie muszę zwracać na siebie uwagi, że dostanę tyle, na ile zasługuję, ani mniej, ani więcej, będąc przynajmniej na swoim miejscu, nie chcąc być kimś innym. Do tego powinnam dążyć.

Wiem, że pogodzenie się z tym uzdolni mnie do relacji z innymi, do prawdziwych relacji. Jest w tym wzajemna i ścisła zależność. Bez akceptacji samej siebie, którą już dostałam, nie byłabym zdolna poczuć się ze sobą trochę lepiej. A im większym będę darzyć siebie samą dobrem, tym mniej zagrożenia będę szukać wokół i tym więcej ludzi będę w stanie przyjąć do swojego serca.

„Kochać bliźniego”, „miłość bliźniego”, „kochać Boga w bliźnim” – czuję opór. Te słowa wydają mi się abstrakcyjne i obce. Choć pragnę je słyszeć, a kiedyś sama wypowiedzieć, wciąż budzą we mnie niepokój. Padają słowa: „Pan Jezus cię kocha”, a ja słyszę „Pan Jezus jest surowy”. Padają słowa: „Jezus się cieszy, że wszyscy tu jesteście”, a ja słyszę, że cieszy się z obecności wszystkich oprócz mojej. Walczę z tym. Przecież pozwolił mi doświadczyć, że mnie również dostrzega i kocha. Ale wiem, że ja też muszę się postarać. Przestać grzeszyć, a nie tylko obiecywać; pozwolić Mu działać, oddać Mu swoje problemy… To nie jest łatwe... ale kiedyś będzie możliwe.