Czy chrześcijaństwo zawiodło w 1914 roku?

Ks. Stanisław Adamiak

publikacja 21.06.2014 12:32

„O wojnę powszechną za wolność ludów — prosimy Cię, Panie” — tak modlił się Adam Mickiewicz w Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego w 1832 roku.

Więź 2/2014 Więź 2/2014

 

Upragniona wojna wybuchła w 1914 roku. Zaborcy stanęli naprzeciwko siebie i Polska odzyskała niepodległość. Można by powiedzieć, że nie skończyło się to dla nas źle. Rzadko wspominamy setki tysięcy Polaków poległych w trakcie tej wojny, nie zdajemy sobie sprawy z ogromu zniszczeń, które wojna przyniosła także na terenie naszego kraju. Może jedynymi miejscami, w których wspomnienia wydarzeń lat 1914—1918 są wciąż żywe, są przepiękne cmentarze w lasach beskidzkich, zbudowane przez intendenturę austro-węgierską po przejściu frontu.

Zupełnie inaczej jest na zachodzie Europy, gdzie już od zeszłego roku półki księgarń uginają się od pozycji związanych z rocznicą rozpoczęcia się Wielkiej Wojny — tak I wojnę światową określają Anglicy i Francuzi. Dla Polaków apokalipsa Drugiej Wojny przysłoniła wszystko, co działo się wcześniej. Ale na pomnikach na rynkach miasteczek Francji i Włoch, na tablicach pamiątkowych w college’ach Oksfordu i Cambridge część poświęcona ofiarom Drugiej Wojny jest z reguły małym dodatkiem do niekończącej się listy nazwisk poległych w czasie Pierwszej Wojny. We Francji do niektórych miejscowości nie powrócił z frontu żaden poborowy, dwa czy trzy roczniki Szkoły Wojskowej Saint-Cyr zostały wybite do nogi.

Ta wojna była rzeczywiście całkowicie różna od wszystkiego, co zdarzyło się dotąd. Uporządkowany, w miarę bezpieczny świat z 1913 roku zniknął na zawsze. Pokój z 1919 roku okazał się właściwie tylko dwudziestoletnim rozejmem, „dla podhodowania rekruta”, jak złośliwie określił to diabeł w książce André Frossarda[1], natomiast genezy większości dalszych nieszczęść dwudziestego wieku można się dopatrywać w spirali wydarzeń, których pierwszym elementem był zamach na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie. Do wybuchu Drugiej Wojny doprowadził bezpośrednio sojusz dwóch reżimów totalitarnych i antyreligijnych, ale Pierwszą Wojnę rozpoczęły państwa w większości mniej lub bardziej demokratyczne, w których dominowało chrześcijaństwo. W sumie była to europejska wojna domowa, w której chrześcijan zabijali chrześcijanie, błogosławieni przez swoich kapelanów. Czy chrześcijaństwo zdało więc w latach 1914—1918 egzamin?

Odpowiedź na tak postawione pytanie nie jest prosta, wiąże się jednak przynajmniej częściowo z podstawowym zagadnieniem: kto w ogóle jest odpowiedzialny za wybuch Pierwszej Wojny, tej „prakatastrofy” dwudziestego wieku?

Lunatycy

А как первая война да ничья вина, а вторая война чья-нибудь вина.
(Bułat Okudżawa, Trzy miłości)

Początek drugiej zwrotki tej popularnej piosenki Okudżawy brzmi w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego następująco: „Pierwsza wojna, pal ją sześć, to już tyle lat. Druga wojna — jeszcze dziś winnych szuka świat”. Oryginał rosyjski jest bardziej wieloznaczny, trudno nawet powiedzieć, że poecie w ogóle chodziło tu o wojny światowe, ale jeśli tak, to padają tam znamienne słowa co do pierwszej z nich: „niczyja wina”. Czy tak było rzeczywiście?

Kończący wojnę traktat wersalski wskazywał bardzo jasno na odpowiedzialność państw centralnych, a szczególnie Niemiec, które w pierwszych dniach sierpnia 1914 roku wypowiedziały wojnę Rosji i Francji. To postanowienia tego traktatu przyznały nam Wielkopolskę i Pomorze Gdańskie, oburzamy się więc na stwierdzenie „dyktat wersalski”, ale tym on był w rzeczywistości: nie rezultatem negocjacji pokojowych, ale postanowieniami przedstawionymi Niemcom przez zwycięską koalicję do bezwarunkowej akceptacji, bez możliwości żadnej dyskusji. Nie było więc w Wersalu również miejsca na dyskusję, czy kwestia winy jest tak jednoznaczna.

Rzeczywiście, to Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji, ale wcześniej to Rosja zarządziła ogólną mobilizację, w odpowiedzi na wypowiedzenie przez Austro‑Węgry wojny Serbii, która nie wypełniła wszystkich warunków ultimatum, postawionego przez Wiedeń po zamachu w Sarajewie, za którym stali spiskowcy związani ze służbami serbskimi (nota bene warunki tego bardzo surowego ultimatum były jednak łagodniejsze niż te, które postawiło Serbii NATO w 1999 roku...). Z drugiej jednak strony samo Sarajewo, razem z całą Bośnią, zostało przyłączone do Austro-Węgier w 1908 roku, z pogwałceniem prawa międzynarodowego, a monarchia habsburska w 1913 roku dwa razy omal nie doprowadziła do wojny z Serbią.

Kto więc był winien? Odpowiedź, która się nasuwa, jest straszna: wszyscy. Wojny tej chciała większość polityków i wojskowych europejskich, i to jak najszybciej, zanim państwo przeciwne urośnie w siłę. Wielki historyk starożytny, Tukidydes, opisując przyczyny wojny peloponeskiej w V wieku (podobnie katastrofalnej dla Grecji, jak Pierwsza Wojna dla Europy), wymieniał różne epizody, które dostarczyły pretekstu do jej wybuchu, ale równocześnie podkreślał: „za najistotniejszy powód, chociaż przemilczany, uważam wzrost potęgi ateńskiej i strach, jaki to wzbudziło u Lacedemończyków”[2]. Z przyczynami Pierwszej Wojny było podobnie: wzrost potęgi Niemiec i obawa przed nią Wielkiej Brytanii, wzrost potęgi Rosji i obawa Niemiec, chęć rewanżu ze strony Francji za klęskę w 1870 roku itd.

Warto tu dodać, że niektórzy rozróżniają kwestię odpowiedzialności za wybuch wojny i za długość jej trwania. Niemcy winią „perfidny Albion”, który nie prezentował swoich gwarancji wobec Francji w sposób jednoznaczny — sztabowcy cesarza Wilhelma II, nieuwzględniający zaangażowania wojsk brytyjskich, mogli mieć więc uzasadnione nadzieje na zwycięstwo w ciągu kilku miesięcy. Potem zaś nieśmiałe propozycje zawieszenia broni rozbijały się o pytanie, czy wrogie armie mają się zatrzymać tam, gdzie są, czy wycofać się na pozycje sprzed wybuchu walk.

Czy jednak nikt nie przewidział wcześniej tego, co może się stać, wojny, która pochłonie miliony istnień, w której zdobycie zaledwie metrów terenu okupione będzie setkami zabitych? To był wynik rozwoju techniki wojskowej poprzednich dziesięcioleci, zwłaszcza karabinów maszynowych i ciężkiej artylerii. Pokazy skuteczności tych wynalazków w praktyce dokonywały się dotąd jednak daleko od centrum Europy, na Bałkanach i na frontach wojen kolonialnych. Politycy i generałowie wierzyli w skuteczność swoich planów — każdy z nich zakładał jednak, że to przeciwnik zostanie zaskoczony, a nie oni. Opóźnienie generalnej mobilizacji o jeden dzień mogło oznaczać, że na froncie w przełomowym momencie zabraknie całych dywizji. Dokładnie opracowane plany transportu kolejowego nie pozwalały na żadną elastyczność, w związku z tym Rosja nie była w stanie zmobilizować się tylko przeciwko Austro-Węgrom — a mobilizację całościową Niemcy uznały za zagrożenie, którego nie mogą pozostawić bez odpowiedzi. Do dziś aktualna pozostaje więc diagnoza angielskiego historyka A. J. P. Taylora, który wybuch Pierwszej Wojny porównał do wielkiej katastrofy kolejowej: jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej armie powoli maszerowały ku granicy, a w tym czasie dyplomaci wyprzedzali je i gorączkowo starali się zapobiec konfrontacji, ale w 1914 roku raz puszczonej w ruch machiny mobilizacyjno-transportowej nie dało się już zatrzymać i państwa ruszyły ku czołowemu zderzeniu.

 

 

Jak jednak określić ich maszynistów — polityków, którzy do tego doprowadzili? Odpowiedź zawiera się w tytule najlepszej z wydanych ostatnio książek poświęconych wybuchowi wojny: Lunatycy[3]. Jej autor, australijski historyk Christopher Clark zwraca tam uwagę m.in. na to, że tragedia zamachu w Sarajewie polegała na tym, że nie tylko rzucił on iskry na beczkę prochu, którą była w tym momencie Europa, ale też zabrał równocześnie w osobie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda jedynego człowieka, który szczerze pragnął pokoju (co też wiązało się z jego głęboką religijnością), a dzięki swojej pozycji politycznej mógł być w stanie zapobiec pożarowi.

Romans z Heglem

Za kalejdoskop białych salonów,
Za romans z Heglem w belle époque
Knuty bydlęcych na wschód wagonów
Pod krzyżem z chleba ciężki krok.

(Jacek Kaczmarski, Aleksander Wat)

Dlaczego jednak światła tym „lunatykom” nie udzieliła ich religia, chrześcijaństwo? Najprostszą odpowiedzią jest spostrzeżenie, że dla wielu z nich nie była to już wcale ich religia, zwłaszcza dla liberalnych elit Francji i Włoch, w dużej mierze związanych z masonerią. Ale nawet dla wielu chrześcijan naród stanowił religię na równi z Bogiem, jeśli nie przed Nim. Kościoły uświęcały obowiązki wobec państwa i narodu, dzieciom i młodym wpajano gotowość poświęceń za ojczyznę w imię przykazań Bożych oraz wzorów z historii klasycznej i najnowszej. Rola wychowania chrześcijańskiego belle époque jednak w ogóle malała, wiarę we wszechmoc Boga zastępowała wiara we wszechmoc nauki. Wydawało się, że na wyciągnięcie ręki są odkrycia i wynalazki, które zapewnią ludziom świetlaną przyszłość, optymizm dotyczył i ludzkich możliwości technicznych, i rozwoju nowoczesnych, oświeconych społeczeństw, opierających się nie na religii, ale na stanowionych prawach. Dopiero wojny światowe miały pokazać, że część z tych wynalazków gotuje nie raj, ale piekło na ziemi, a budowana bez Boga etyka nie tylko nie jest w stanie zatrzymać niewyobrażalnych okrucieństw, ale też daje im często podbudowę ideologiczną. Odwołajmy się znów do Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego Mickiewicza:

A Filozofowie dowodzili zaraz, iż głupstwem jest wojować za wiarę.
Królowie tedy, wyrzekłszy się CHRYSTUSA, porobili nowe bogi, bałwany, i postawili je przed obliczem narodów, i kazali im kłaniać się i bić się za nie.
I tak zrobili królowie dla Francuzów bałwana, i nazwali go Honor, a był to ten sam bałwan, który za czasów pogańskich nazywał się cielcem złotym. [...]
I kłaniały się ludy bałwanom swoim.
I rzekł król Francuzom: Powstańcie, a bijcie się za Honor. Powstali więc i bili się lat pięćset.
A król angielski rzekł: Powstańcie, a bijcie się za Mamona. Powstali więc i bili się przez lat pięćset. A inne też narody biły się, każdy za bałwana swego.

Chociaż Mickiewicz opisywał w ten sposób epokę wcześniejszą, jego intuicja jest w dużej mierze słuszna. Jak to ktoś złośliwie podsumował, w kończącym wojnę trzydziestoletnią traktacie westfalskim (1648) narody europejskie umówiły się, że nie będą już więcej walczyć ze sobą w imię religii — i znajdą sobie w związku z tym do walki między sobą inne powody. Wśród nich na pierwsze miejsce wysunęły się, zwłaszcza w czasie rewolucji francuskiej, wezwania do miłości ojczyzny i niesienia postępu innym narodom. Kolejne rewolucje dziewiętnastego wieku zwracały się przeciw odnowionemu porządkowi monarchicznemu, atakując przy okazji Kościół — Kościół zaś bronił monarchii, bo te broniły Kościoła i jego przywilejów (choć ceną była często zależność materialna od państwa i jego wpływ na nominacje biskupie).

Rządy z końca dziewiętnastego wieku w większości nie były Kościołowi przychylne, często były wręcz otwarcie wrogie (Francja, Włochy, Niemcy z czasów Kulturkampfu). Ale właśnie w tym okresie zaczęto dostrzegać wspólnego wroga w postaci rodzącego się ruchu socjalistycznego. Władze widziały w księżach pożytecznych urzędników, pomagających w utrzymaniu spokoju społecznego i zniechęcających do wystąpień przeciwko porządkowi. Kościół natomiast uznawał państwo, nawet rządzone przez liberałów, za obrońcę przed radykalistami jawnie obnoszącymi się ze swoim ateizmem.

Co więcej, wierzących katolików traktowano często z nieufnością, jako gotowych poświęcić interesy swojego państwa i narodu na rzecz papiestwa. Katolicy prześcigali się więc z protestantami (zwłaszcza w Niemczech) w dowodach lojalności wobec państwa. Kwestie wojny i pokoju należały przecież wyłącznie do kompetencji władzy świeckiej, można się więc z nią było spierać na temat wychowania w szkołach i spraw małżeńskich, natomiast decyzje w sprawach militarnych popierano bez dyskusji i z dużym entuzjazmem.

Oczywiście w 1914 roku niektórzy politycy wciąż jeszcze traktowali swoją wiarę poważnie, znane im były w związku z tym zasady wojny sprawiedliwej, potępiające wszelką agresję. Paradoks polegał jednak na tym, że właściwie każdy z nich uważał swoją sprawę za słuszną, a swoje wkroczenie do wojny za akt obrony: Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii, uznając zamach w Sarajewie za agresję z jej strony; Rosja mobilizowała się, by wystąpić w obronie zaatakowanej Serbii; Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji, czując się zagrożonymi przez jej mobilizację i zaatakowały Francję, która była związana sojuszem z Rosją; Anglicy działali przede wszystkim w imię obrony Belgii, której neutralność pogwałcili Niemcy.

Skupiając się na uzasadnianiu „obronności” swojej postawy, nie zwracano już nawet tak bardzo uwagi na inne warunki wojny sprawiedliwej, zwłaszcza na pytanie, czy wojna nie doprowadzi do większych szkód niż te, które miała naprawić. Jej konsekwencje, zwłaszcza na wschodzie Europy, okazały się straszliwe. Obszar ten został zmieniony na ponad trzydzieści lat w — wydane na pastwę tyranów stokroć gorszych od władców panujących w 1914 roku — „skrwawione ziemie” (określenie terenów dawnej Rzeczypospolitej przez amerykańskiego historyka, Timothy’ego Snydera[4]). Dopiero z perspektywy dziesięcioleci jasno widać logikę prowadzącą od pędzących naprzeciw siebie w imię narodowego honoru wojskowych eszelonów po „knuty bydlęcych wagonów”, wiozących ludzi na śmierć w imię czystości rasy lub walki klas.

 

 

W roku 1914 prawie nikt nie podważał oficjalnego uzasadnienia ze strony swoich rządów. W całej Europie parlamenty przyjmowały pożyczki wojenne przez aklamację, tłumy entuzjastycznie żegnały wyruszających na bój żołnierzy. Kościoły błogosławiły sztandary, a podczas mszy i nabożeństw po obu stronach frontu wznoszono do nieba modły o szybkie zwycięstwo sprawiedliwej sprawy. Oczywiście, działo się to nie po raz pierwszy, ale tym razem „słuszność” sprawy nie wiązała się w żaden sposób z wyznawaną wiarą. Argumenty kapelanów nie różniły się od tych drukowanych w gazetach: walczymy o honor, przyszłość naszego narodu, bezpieczeństwo i równowagę wśród państw Europy. Bóg miał więc tym razem błogosławić wojnie podjętej nie w Jego imię, ale w imię pojęć bliższych Machiavellemu, Heglowi, Darwinowi i Nietzschemu.

Niektórzy ludzie w obliczu niebezpieczeństwa śmierci odnajdywali na nowo wiarę. Zwłaszcza we Francji nastąpiło nowe zbliżenie Kościoła i społeczeństwa laickiego — sporą rolę odegrało tu świadectwo tysięcy księży i zakonników, powołanych do wojska jako zwykli żołnierze. Dla innych jednak piekło okopów podważyło wszystkie dotąd uznawane wartości. Angielski poeta Wilfred Owen, który poległ na tydzień przed zawieszeniem broni w 1918 roku, kończył swój najsłynniejszy wiersz wezwaniem, by nie powtarzać już więcej „starego kłamstwa: dulce et decorum est pro patria mori”[5].

Czy chrześcijaństwo rzeczywiście dało się jednak całkowicie ponieść emocjom nacjonalistycznym i prowadzić na pasku rządów? Czy obrazem Kościoła z czasów Pierwszej Wojny ma dla nas pozostać feldkurat Katz z Przygód dobrego wojaka Szwejka? Byłoby to krzywdzące nie tylko wobec setek bohaterskich kapelanów, będących często dla zwykłych żołnierzy jedyną ostoją, w przeciwieństwie do bezdusznych oficerów (zwłaszcza przypadek armii włoskiej) ale i wobec stanowiska papieża.

Bezużyteczna rzeź

Kieruje nami droga i łagodna nadzieja, że nasze propozycje zostaną zaakceptowane i w ten sposób osiągnie się jak najszybciej przerwanie tej straszliwej walki, która z dnia na dzień coraz bardziej okazuje się bezużyteczną rzezią. (Benedykt XV, Orędzie do głów państw walczących, 1 sierpnia 1917 r.)

Papież Pius X zmarł 20 sierpnia 1914 roku, według niektórych złamany wybuchem wojny, której nie był w stanie zapobiec. Jego następca, Benedykt XV, znalazł się w jeszcze trudniejszej sytuacji, gdy 23 maja 1915 roku do wojny, po stronie Ententy, przystąpiły Włochy. Choć wielu zwykłych księży dało się tam ponieść nacjonalistycznej euforii, hierarchia i większość świadomych katolików była przeciwna wojnie. Włochy, jako jedyne z wielkich państw europejskich, nie zostały wciągnięte w spiralę ultimatów i mobilizacji w 1914 roku (choć były wtedy jeszcze związane sojuszem z państwami centralnymi) i miały w zasadzie wolny wybór, czy przystąpić do wojny (i po czyjej stronie). Ostatecznie wypowiedziały ją Austro-Węgrom, nie tylko w imię rewindykacji terytorialnych (Tyrol Południowy i Triest), ale też pod presją nacjonalistów, uznających, że w walkach o zjednoczenie Włoch w dziewiętnastym wieku przelano za mało krwi, i twierdzących, że wojna jest młodemu państwu potrzebna, aby mogło się rzeczywiście zjednoczyć.

Do wojny parli więc we Włoszech politycy wrodzy Kościołowi, pod hasłami dalekimi od chrześcijaństwa (i wszelkich wymogów wojny sprawiedliwej). Co więcej, coraz bardziej przeważało zdanie, że Włochy mają walczyć przeciwko Austro-Węgrom — jedynemu mocarstwu o charakterze jednoznacznie katolickim, którego klęski Kościół w związku z tym nie pragnął. W tle pojawiała się nierozstrzygnięta „kwestia rzymska”: papieże wciąż uważali się za więźniów Watykanu i nie uznawali władzy włoskiej nad Rzymem. W związku z tym na wszelki wypadek rząd włoski, zawierając sojusz z Anglią i Francją, wymógł klauzulę wykluczającą Stolicę Apostolską z ewentualnych negocjacji pokojowych.

Brak jakiejkolwiek suwerenności terytorialnej papieża okazał się w praktyce problemem dla obu stron: akredytowani przy nim dyplomaci państw walczących z Włochami musieli wyjechać do Szwajcarii (w 1940 roku wystarczyło, że schronili się na terenie niezależnego już wtedy Watykanu). Ale i rządowi włoskiemu przeszkadzał fakt możliwości grania kartą rzymską przez Austro-Węgry i Niemcy. W związku z tym po zakończeniu wojny pierwsze kroki ku uregulowaniu „kwestii rzymskiej” zostały podjęte jeszcze przez rządy demokratyczne lat 1918—1922, do powstania państwa Watykan doszłoby więc najprawdopodobniej także i bez Mussoliniego.

Tymczasem papież Benedykt XV robił wszystko, co w jego mocy, zarówno w celu złagodzenia skutków wojny, jak i w celu jej zakończenia. Kościół pomagał uchodźcom i jeńcom wojennym, pośredniczył w wymianie jeńców oraz przekazywaniu im darów i korespondencji — było to szczególnie ważne dla żołnierzy włoskich, którzy dostali się do niewoli i byli pozbawieni jakiejkolwiek pomocy ze strony swojego rządu, który nie podpisał konwencji genewskiej i nie poczuwał się do odpowiedzialności za „tchórzy”.

Wojna znacznie osłabiła Włochy, otwierając drogę do niepokojów wewnętrznych i przejęcia władzy przez faszystów, ale doprowadziła też do rozpadu Austro-Węgier, które jako jedyna z potęg tamtego czasu nie miały charakteru narodowego, lecz ponadnarodowy. W 1914 roku uchodziło to w dużej mierze za anachronizm, dziś patrzymy z dużą większą życzliwością — i sentymentem — na ten swoisty pierwowzór Unii Europejskiej, dla którego przynajmniej teoretycznym uzasadnieniem było wspólne dobro, a nie narodowy partykularyzm.

 

 

 

Ze szczególną sympatią patrzył Kościół na ostatniego władcę monarchii habsburskiej, cesarza Karola I, który wstąpił na tron w 1916 roku. Jako jedyny z przywódców wielkich mocarstw miał on poważne osobiste doświadczenie wojskowe i jako jedyny z nich nie był w żaden sposób odpowiedzialny za wybuch wojny — w chwili jej wybuchu nie miał żadnej władzy. Jego inicjatywy nie spotkały się jednak ze zrozumieniem żadnej ze stron. Sam cesarz zmarł w 1922 roku na wygnaniu na Maderze w wieku 34 lat, a w 2004 roku Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym. Anatol France miał powiedzieć, że „w czasie wojny jedynym porządnym człowiekiem, który zajmował kierowniczą pozycję, był cesarz Karol — ale to był święty i nikt go nie słuchał. Szczerze chciał pokoju i dlatego wszyscy go nienawidzili”.

Cesarz Karol jako jedyny poparł propozycje pokojowe wystosowane do państw walczących w 1917 roku, w trzy lata po wybuchu wojny, przez Benedykta XV. Orędzie papieża, wzywające do wycofania się na pozycje z 1914 roku i rozbrojenia, kończyło się zacytowanymi powyżej słowami o „bezużytecznej rzezi”, które wywołały furię polityków i większości prasy włoskiej, oskarżającej papieża o defetyzm i podważanie morale armii. Z perspektywy czasu te dwa słowa wydają się jednak najkrótszym podsumowaniem tragedii lat 1914—1918, zwłaszcza z włoskiego punktu widzenia — pomimo pozornego zwycięstwa Włochy wyszły z wojny wykrwawione i osłabione wewnętrznie. Droga do dyktatury faszystowskiej była już otwarta.

Pokój Chrystusa

Pax Christi in Regno Christi - „Pokój Chrystusa w Królestwie Chrystusa” — motto Piusa XI

Oświecenie i rewolucja francuska zniszczyły ideę suwerenności „z Bożej łaski”. Suwerenem ogłoszono naród. Suwerenność „z Bożej łaski” oznaczała jednak, że monarcha, przynajmniej w teorii, powinien się liczyć z wyższą instancją, nie wykraczać poza prawa Boże. Pamiętajmy, że całkowity absolutyzm wykształcił się dopiero w XVII—XVIII wieku i oznaczał podporządkowanie władcy wszystkich aspektów życia, włącznie z religią; Kościół nie mógł już cenzurować monarchów tak jak w średniowieczu.

Idea suwerenności narodu oznaczała w najbardziej radykalnej formie, że także naród nie jest niczym ograniczony w swojej władzy. Oczywiście, nie wszystkie rządy w 1914 roku były w pełni demokratyczne (cesarze: austriacki, niemiecki i rosyjski panowali jak najbardziej „z Bożej łaski”), ale te, które takimi były, nie okazały się wcale mniej agresywne niż pozostałe. Wojny pragnęli wszyscy: w imię chwały i wielkości narodu, w imię rewindykacji terytorialnych, w imię interesów handlowych, a przede wszystkim w imię strachu przed wzrostem potęgi innych.

Wojna okazała się „bezużyteczną rzezią”. Porozumienia pokojowe z 1919 roku nie rozwiązywały wszystkich istniejących problemów, stwarzały natomiast szereg nowych. Odpowiedzią Kościoła, prezentowaną zwłaszcza przez nowego papieża, Piusa XI (1922—1939), było nawoływanie do uznania „społecznego panowania Chrystusa”. Ustanowienie w 1925 roku święta Chrystusa Króla miało służyć m.in. przypomnieniu, że żadna ludzka władza — czy to monarchiczna, czy demokratyczna — nie może uznawać siebie samej za instancję ostateczną, a wydanych przez siebie praw za jedyne, które musi respektować, bo to prowadzi do nowych napięć, konfliktów i wojen. Przed katastrofą uchronić może tylko uznanie władzy nadrzędnej, Króla Pokoju.

11 listopada 1918 roku, gdy na froncie zachodnim umilkły strzały, wszystkim wydawało się, że i bez odwoływania się do wiary ta wojna „zakończy wszystkie wojny”. Nie wyobrażano sobie, że Europie może się jeszcze przydarzyć coś gorszego. Przydarzyło się. Pamiętajmy jednak, że jeśli chrześcijaństwo jakoś zawiodło i w 1914 roku, i w okresie międzywojennym, to właśnie nie przez „mieszanie się do polityki”, ale przez zgodność z głównym nurtem polityki i opinii publicznej, czyli przez „mieszanie się” niedostateczne. Nie udało się zatrzymać nacjonalistycznego szaleństwa i zaprowadzić „pokoju Chrystusa w Królestwie Chrystusa”, a po katastrofie lat 1914—1918 przyszła apokalipsa lat 1939—1945.

Stanisław Adamiak — ur. 1980. Duchowny diecezji toruńskiej, doktor historii Kościoła, wykładowca Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie i Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.



[1]  A. Frossard, 36 dowodów na istnienie diabła, tł. Z. Ławrynowicz, Poznań 2000, s.106: „Dowód piętnasty: Wpakowałem was, z dwudziestoletnią przerwą — czas konieczny na podhodowanie nowego rekruta — w dwie wojny światowe i założę się, że nie znajdziecie dla nich racjonalnego uzasadnienia, które by nie implikowało mojej bezpośredniej i osobistej interwencji. Szukajcie, a nie znajdziecie. Jak zwykle”.
[2]  Tukidydes, Wojna peloponeska, I, 23 (tł. K. Kumaniecki).
[3]  Ch. Clark, The Sleepwalkers: how Europe went to war in 1914, London 2012.
[4]  T. Snyder, Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem, Warszawa 2011.
[5]  „Słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę” (łac.).