Miłość dodaje skrzydeł

Rozmowa z Anną i Zbigniewem, rodzicami adopcyjnymii Kasi i Dawida.

publikacja 02.10.2014 23:25

O radości płynącej z adoptowania dzieci z domu dziecka; miłości, która otworzyła przed nimi możliwości rozwoju, ale także o trudnościach wynikających z dziecięcej traumy ks. Radosławowi Warendzie SCJ opowiadają Anna i Zbigniew, rodzice adopcyjni Kasi i Dawida.

Czas serca 4/2014 Czas serca 4/2014

 

Znacie rodziców Kasi i Dawida?

Zbigniew: Nie. Znamy adres, nazwisko, ale nigdy ich nie widzieliśmy.

Nie mieliście pokusy, żeby któregoś wieczoru podjechać pod ten adres?

Anna: Miałam raz, ale myślę, że to jeszcze nie ten czas. Pewnie pojedziemy kiedyś z dziećmi, jeśli będą chciały.

A jaki wiek jest najlepszy, żeby takie marzenie dziecka spełnić?

Anna: Jeśli dziecko samo będzie prosić, to znaczy, że jest to najlepsza chwila. Różne są bowiem sytuacje. Jeśli dzieci nie wiedzą od początku o adopcji, to jest inaczej niż wtedy, gdy już wiedzą. My czasami o tamtej mamie rozmawiamy.

Modlicie się za nią?

Anna: Raz dziękowaliśmy, że nie zabiła, że są zdrowi, że są tutaj. Kasia nie mówi o mamie, bo jej nie pamięta, natomiast Dawid opowiada o niej na razie w samych negatywach, choć próbujemy go przestawić na pozytywy. Ostatnio stwierdził: „Nie każda mama ładnie pachnie”.

Wróćmy do początku. Kiedy staliście się małżeństwem, zaczęliście się starać o potomstwo i okazało się, że się nie udaje. Długo czekaliście?

Anna: Trzy lata. Jeden rok tak normalnie, a dwa lata z leczeniem. Po pierwszym poronieniu już nie zaszłam w ciążę. Lekarz nam powiedział, że musiało dojść do zakażenia, a następnie do zapalenia i jajowody stały się niedrożne. Po przelaniu wielu łez stwierdziliśmy: „Koniec tego łażenia po lekarzach, tych nerwów, obietnic wyssanych z palca”. Ponieważ mieliśmy wcześniej kontakt z dziećmi z domu dziecka przez moją pracę, pomyśleliśmy o adopcji.

Ile czasu minęło od momentu, kiedy podjęliście decyzję, że chcecie wziąć dzieci, które już są, i pokochać je za tych, którzy nie zdążyli je pokochać? Jak długo realnie trzeba czekać na adopcję?

Zbigniew: Minimum półtora roku.

Anna: Zależy też od ośrodka. W katolickich nie trwa to szybciej, tylko ludzi mniej przychodzi do takich ośrodków, ponieważ nie mają sakramentu małżeństwa, które jest tam warunkiem. W ośrodkach państwowych nie ma takiego wymogu, musi być para małżeńska, ale niekoniecznie sakramentalna, zarobki, minimum pięcioletni staż. Nam zeszło dziewięć miesięcy na wszystko. Wzięliśmy dzieci teoretycznie chore, z obciążeniami psychicznymi i FAS, i w dodatku rodzeństwo, dlatego trwało to krócej, bo i tak nikt po nie się nie zgłaszał, taka prawda.

Macie świadomość, że wzięliście dzieci, których nikt nie chciał?

Anna: Trochę przelaliśmy łez z tego powodu. Jednak rodzina bardzo nam pomagała, szukała na Internecie wszystkich chorób, bo ich lista była bardzo długa u Kasi, leków refundowanych, klinik – również zagranicznych. Na szczęście wiele z tych diagnoz okazało się nieprawdziwych.

Czyli części tych chorób nie ma?

Zbigniew: Nie ma większości. Kasia miała nie mówić ani nie chodzić.

Zdecydowaliście się na nieme, niechodzące dziecko?

Anna: Ona chodziła bardzo niesprawnie, tak jak dziecko w wieku 10 miesięcy, a miała trzy latka. Nic nie mówiła, tylko wydawała takie dziwne dźwięki. Natomiast po trzech-czterech wizytach zaczęła mówić pojedyncze słówka, i już wiedzieliśmy, że będzie dobrze. Byliśmy teraz na badaniu gotowości szkolnej z Dawidem, ponieważ będzie odroczony, i pani powiedziała, że ma wysoki potencjał, tylko jest on niewydobyty, po prostu nikt z nim wcześniej nie pracował.

Jakie warunki musieliście spełnić, żeby zostać rodzicami?

Zbigniew: Wbrew pozorom nie było to takie straszne. Przechodziliśmy gehennę tylko u psychologów, dlatego że każdy chciał nam uświadomić, na co chorują dzieci. Natomiast jeśli chodzi o warunki materialne, po prostu musieliśmy mieć pracę – jedno z nas na stałe, a drugiemu wystarczyła taka deklaracja, że będzie mieć przedłużoną umowę.

Jak wyglądały rozmowy z psychologiem?

Anna: Testy z psychologiem przechodzi każdy. Jest dużo pytań, więc trzeba się skupić. Wyszło nam z nich, że jesteśmy w euforii. Dlatego tych rozmów było później tak dużo, bo chciano nas sprowadzić na ziemię. Potem rozmawiano z każdym z osobna, żeby sprawdzić, czy to nie jest decyzja jednej osoby, a druga tylko się podporządkowuje. Musieliśmy mieć zaświadczenie o zarobkach, od lekarza, że się nie leczymy, szczególnie psychiatrycznie, i o niekaralności, a także obowiązkowo uczestniczyć w kursie. Potem dostaliśmy świadectwo kwalifikacyjne.

Jak odnaleźliście Kasię i Dawida?

Anna: Byliśmy wolontariuszami w domu dziecka, w którym kiedyś pracowałam, i tam poznaliśmy dzieci. Wiedzieliśmy, że są do adopcji, ale musieliśmy pokonać wiele trudności, żeby zdążyć, zanim trafią za granicę.

Dlaczego chcieliście uratować dzieci przed adopcją zagraniczną?

Anna: Bo dla dużych dzieci jest to traumatyczne przeżycie. Dziecko nic nie rozumie. Najczęściej przyjeżdżają tłumacze, którzy są z dzieckiem i jego nowymi rodzicami przez sześć tygodni, a potem dziecko jest zabierane najczęściej do Włoch. I tak pewnie byłoby w tym przypadku. Włosi słyną bowiem z dużych rodzin. Z noworodkiem czy niemowlakiem nie ma problemu. Natomiast gdy duże dziecko, które nie mówi, ale ma rozwiniętą mowę bierną, bo wszystko rozumie, nagle trafi do Włoch lub innego kraju, może się zablokować. I o to się tak martwiliśmy. Walczyliśmy do końca, właściwie nasze oficjalne spotkanie odbyło się w dzień, kiedy karty były przekazywane za granicę, czyli zdążyliśmy w ostatniej chwili.

 

 

Kiedy dzieci pojawiły się u Was, Wasze szczęście nabrało pełni…

Anna: … i problemy stały się realne. Doświadczyliśmy trudnych początków, bo to nie jest tak, że dzieci czekają na mamę i tatę. Jesteśmy dla nich kolejnymi opiekunami. Dzieci boją się, więc kłamią. Mają różne traumy, więc krzyczą po nocach. Śmiejemy się, że mieliśmy noworodki w domu, bo co noc siedzieliśmy przy łóżkach, żeby się nie bali. Musieliśmy zacząć od chodzenia po lekarzach, żeby kontynuować leczenie. Wtedy okazało się szczęśliwie, że to wszystko jest niepotrzebne.

Zbigniew: To prawda, że miłość rozwija. Dawid przyszedł tutaj w pampersie – miał pięć lat, Kasia tak samo. Uczulano nas, że oduczanie ich może potrwać długo. Zajęło nam to – nie oszukuję – jeden dzień. Zdjęliśmy im te pieluchy i nigdy się nie zdarzyło, żeby nie poszli do ubikacji. Ich rozwój tak śmignął, aż wszyscy się dziwili, bo na początku wyglądali trochę nieciekawie. Gryźli sami siebie po rękach, aż do krwi, w nerwach, jak im coś nie pasowało – najbardziej Kasia, która rozdrapywała też rany, wbijając paznokcie. Miała całą buzię i nogę poranioną, jak do nas przyszła. Dawid też, ale dużo mniej.

Anna: Prawdopodobnie jest to wyraz tak niskiego poczucia własnej wartości, że dziecko nieświadomie samo się kara za to, że jest mu źle. To objaw choroby sierocej. Teraz już tak nie robią. To się skończyło tak po dwóch miesiącach. Był jeszcze problem z Dawidem, który na początku mówił, że nie chce mieć taty, tylko mamę. Tamten tata odwiedził go w domu dziecka dwa razy i wywarło to na nim bardzo silne wrażenie. Dopiero po pół roku powiedział do Zbyszka: „Fajnie, że mam takiego tatę”. To był taki zwrot akcji i teraz jest normalnie.

Jak to odbierałeś, Zbyszku, że Ania jest akceptowana przez dzieciaki, a Ty nieco mniej? Nie było Ci przykro?

Zbigniew: Przez Kasię zostałem od razu zaakceptowany.

A nie brakowało Ci, że przez syna nie?

Zbigniew: Czasem.

Anna: Trochę się obawiałam, że Dawidowi to nie przejdzie, ale mam taki słynny podręcznik adopcyjny i zawsze do niego zerkam, jeśli nie jestem czegoś pewna. Tam wyczytałam, że jeżeli dziecko bardzo długo idealizuje tamtych rodziców, to warto delikatnie mu powiedzieć, że to nie było tak. Myślę, że dla Dawida to był szok. Bardzo płakał. Powiedziałam mu wtedy: „Zobacz, on cię nie zabrał, płakałeś, byłeś sam, a on przyszedł i poszedł”. Bardzo ciężko było mi to mówić, ale myślę, że to wtedy nastąpił przełom.

Dlaczego było Ci ciężko?

Anna: Nie chciałam burzyć mu tak do końca tego obrazu idealnego taty, ale z drugiej strony wiedziałam, że bez tego może się nigdy nie nawiązać relacja i on nie zobaczy, jak inny może być tata: że pracuje dla niego, bawi się z nim, chodzi z nim na spacer, kładzie go spać, kąpie go, czyli robi takie rzeczy, których tamten nie robił, tylko go huśtał dwa razy.

Jaki moment był dla Was najtrudniejszy?

Anna: Dla mnie najtrudniejsze były rozmowy z psychologami. Miałam taki moment zawahania, że może lepiej się wycofać, bo nie damy rady; że te dzieci są tak chore, a my nie mamy pieniędzy ani możliwości.

A teraz jak sobie radzicie?

Zbigniew: Są trudne chwile, ale nie takie najtrudniejsze. Dawid skopał nam drzwi, rzucał rzeczami – to były takie bardzo trudne akcje. Baliśmy się, że sąsiedzi wezwą policję, a my nie będziemy umieli się obronić. Nie wiadomo było, co z nim zrobić.

Anna: Poza tym Dawid na początku strasznie nas kontrolował, co dajemy Kasi jeść, czy nie płacze lub nie dzieje się jej krzywda. Był taki moment, kiedy robiłam kanapki. Dawid nie lubi wędliny, więc marudził, a ja w nerwach stwierdziłam: „Pewnie to jest trujące”. Wtedy on poszedł szybko do Kasi, zabrał jej kanapkę i powiedział: „Nie jedz tego, bo to jest trujące, możemy umrzeć”. Już pół roku byli z nami. Pomyślałam sobie: „Jak on jeszcze nam nie ufa do końca”. Nie rozumie w ogóle takich żartów. Do tej pory jest taki nieufny. Ona ufała bezgranicznie, on nie.

Myślicie czasem o problemach, z jakimi mogą się borykać te dzieci w przyszłości?

Zbigniew: Myślę, że na pewno z brakiem poczucia własnej wartości. Dawid często mówi: „Jestem głupi”. On jest takim emocjonalnym żebrakiem. Szuka uwagi, żeby go pochwalić.

Anna: U Kasi jest znowu taka głupia ufność: do każdego coś mówi na ulicy; jeśli widzi, że ktoś ma chipsy, to podejdzie i powie: „Daj mi”. Przez placówkę przewijali się różni ludzie i ona jeszcze nie rozumie, że ktoś jest bliższy, a ktoś dalszy. Wszyscy są dobrzy i fajni, czyli nie musimy uważać. Tłumaczymy jej oczywiście za każdym razem i ona w teorii jest świetna. Mówi: „Nie wolno brać lizaka od pani, jeśli jej nie znamy”, ale jak go widzi, to bierze. Myślę, że to będą największe problemy, a kiedyś będą musieli przechodzić przez to, że byli odrzuceni. Chciałabym im w tym towarzyszyć.

Czy rodzice mają prawo posiadać dzieci?

Anna: Gdy nie mogłam mieć dziecka, to myślałam, że powinnam mieć takie prawo, ale zawsze uważaliśmy, że nie za wszelką cenę. Nie chcieliśmy brać na siebie takiej odpowiedzialności, że to życie stworzymy. Rozmawialiśmy o in vitro, bo to też była jedna z opcji branych pod uwagę i proponowanych nam przez lekarzy. Właściwie bardzo ciężko było nam pójść i powiedzieć lekarzowi, że rezygnujemy i po prostu się poddajemy z ich medycznego punktu widzenia. Przekonywał nas, że jesteśmy młodzi i warto zaryzykować, ale powiedzieliśmy mu wprost, że będziemy się starać o adopcję. Generalnie ładnie się zachował, bo nam pogratulował i życzył nam powodzenia, ale wtedy wydawało mi się, że to prawo powinniśmy mieć. Bolało. Natomiast teraz uświadomiliśmy sobie, że dzieci przecież nie są nasze, tylko nam dane na wychowanie. Wiadomo, że inaczej patrzy na to kobieta, która ma swoje dziecko, a inaczej my, bo wzięliśmy je w pewnym momencie życia, idziemy z nimi, potem je wypuścimy i chcemy zrobić wszystko, żeby miały udane życie.

Czyli nie przeraża Was myśl o pustym gnieździe?

Anna: Chyba jeszcze za wcześnie na to. Myślę, że naszym sukcesem byłoby, gdyby oni np. założyli własne rodziny czy byli wartościowymi osobami. Chciałabym, żeby odkryli w sobie i potrafili wydobyć to, co na początku zostało im zabrane, stłamszone. Żeby mieli szczęśliwe życie, a nie takie pogmatwane, jakie mogliby mieć, gdyby zostali tam w domu. Są perspektywy, że się rozwiną. A my zrobimy, co możemy, żeby im pomóc.