Hurra, jestem człowiekiem!

ks. Przemysław Bukowski SCJ

publikacja 23.10.2014 18:38

Pan Bóg w opałach? Kościół znowu pod ostrzałem? Nawet przyjazny wszystkim papież Franciszek zmanipulowany przez bezduszny świat mediów? Boże, zatrzymaj świat, ja wysiadam! Chyba już jedyna nadzieja na ocalenie sacrum człowieczeństwa w organizacji jakiegoś narodowego egzorcyzmu nad wszystkimi opcji gender czy świętującymi Halloween zamiast Wszystkich Świętych. Jednym słowem, koniec naszego świata i koniec człowieka.

Czas serca 129/2/2014 Czas serca 129/2/2014

 

Pozostaje spakować walizki i wyprowadzić się do jakiegoś lepszego paradiso. Pozbawionego ludzi mniej idealnych ode mnie. Albo przeciwnie – pełnego nadludzi, dla których nic nie jest problemem. Gdyby Pan Bóg miał ręce, to na pewno już dawno by je załamał. Ale skoro nie ma, to my załamiemy je za Niego. To przecież nasze powołanie. Ale małą chwilkę… Hurra, nie jesteśmy Bogiem!

zastępstwo mimo woli

Delikatną zgagę i swoisty niesmak w ustach wywołał ów entuzjastyczny okrzyk. Bo już przyzwyczailiśmy się do roli. I to wcale nie byle jakich aniołów sądu ostatecznego. Mamy przecież większe aspiracje. Potępiliśmy, kogo było trzeba. Pozostałym warunkowo, ale z racji istotnych podobieństw do naszych standardów i wyznawanych dogmatów, jednogłośnie zapewniliśmy tańce z aniołami i niebiańską ambrozję. A co!? Przecież chodzili do kościoła i nie zadawali pytań, przynajmniej takich, na które nie znaliśmy odpowiedzi. Dzięki Bogu, pozwolili też myśleć za siebie. Bo to przecież można się spocić i zmęczyć, kiedy człowiek zacznie poszukiwać na własną rękę czy trafniej – na własny mózg. Lepiej zdać się zatem na altruistyczne wyręczenie w trudzie, w dodatku sankcjonowane 100% gwarantem recepty na szczęście. „Chcesz czy nie, powiem ci, jak żyć”.

„Boję się ludzi o niezachwianych przekonaniach, ponieważ czuję od nich chłód śmierci i wrogość wobec życia, wobec jego dynamiki, ciepła i różnorodności; unikam ich, bo po prostu nie wierzę w deklarowaną pewność ich wiary”. Pod tymi słowami Tomáša Halíka podpisuję się wszystkimi długopisami z mojej szuflady. Ja również największe trudności mam nie z tymi, którzy są dla mnie złośliwi. Rozumiem, że mogłem komuś nadepnąć na odcisk. Najtrudniej jest wtedy, kiedy trzeba rozmawiać z tymi, z którymi nie da się rozmawiać. Rozmowę traktuję oczywiście nie tylko jako wymianę słów. Bo albo tylko praktykują oni życie, zamiast dać się nim zaskoczyć, albo są najzwyczajniej nudni w swym fanatyzmie smutnych przyzwyczajeń.

wiara w ruchu

Moja wiara też nie jest niezachwiana. To znaczy, nie chcę, by taka była, martwa i zimna, bo nie stać jej już na żadne sensowne pytanie. Tym oczywiście nie różni się od uczciwego ateizmu. Jedno i drugie może przebrać się za sztywny rytuał czy ideologię. Ona zaś ciągle pyta, bo jest ludzka, zwyczajna. Dlatego zmaga się z wciskającym się wszędzie triumfalistycznym przekonaniem, że to, co w niej najlepsze i najpewniejsze, jest już dawno poza mną, znaczy gdzieś w martwej historii i przestrzeganiu litery. Teraz wystarczy tylko być wiernym i innych do tej wierności zmuszać.

Ciągle pytam, ile w tej mojej wierze zdrady, również w mówieniu o Bogu. Bowiem bliższy jest mi nadal język „On” niż „Ty”. Ale „On” nie może mnie zbawić. Zbawia tylko „Ty”, i to takie „Ty”, które nie jest na zewnątrz mnie. To ostatecznie jedyne „Ty” mojego własnego „ja”. „Ty”, które chce się spotkać i dlatego potrzebuje mojej modlitwy. Tak jak ja jej potrzebuję.

Pytam, ile w tej mojej wierze pewności, która nie pozwala więcej Bogu na bycie Nim samym, a ile mojego zadufanego nieczułego szczęścia, że na loterii otrzymałem swój talent i najważniejsze jest to, abym go teraz nie sponiewierał, czyli najlepiej odłożył w nienaruszonym stanie na czas totalnych rozliczeń. Ale to wszystko jest drogą daleką od Ewangelii. „Wolę raczej Kościół poturbowany, poraniony i brudny, bo wyszedł na ulice, niż Kościół chory z powodu zamknięcia się i wygody kurczowego przywiązania do własnego bezpieczeństwa Nie chcę Kościoła zatroskanego o to, by stanowić centrum, który w końcu zamyka się w gąszczu obsesji i procedur” (Franciszek, Evangelii gaudium, 49). Kościół to przecież „ja”. W dodatku to „ja” w drodze. Dlatego ciężko iść tą drogą z tymi, którzy sprawiają wrażenie już bycia u celu.

na giełdzie

Otrzymany od Boga talent ma zatem pójść w obieg. Tym talentem jest również moja wiara. Strach i obawa przed plajtą są być może czynnikami wystawiającymi transakcję na ryzyko szwanku, ale zakopując go głęboko pod ziemią i w ten sposób chroniąc jak bezcenny skarb, choć wolny od tego ryzyka straty, na pewno nie okażę się inwestorem roku.

Przyjęcie owego talentu nie oznacza jednak, że od tej pory wszystko zależy ode mnie. W przeciwnym razie nie mógłbym go pomnożyć. Nie miałbym po prostu z kim czy dla kogo.

Oczywiście, że można wszystkim pokazać plecy i w pojedynkę zmierzać na górę naszego spotkania z Jahwe. Wiele ekonomii wyznaje zasadę: „Kto pierwszy, ten lepszy”. Bo w niebie też jest hierarchia i trzeba się wdrapać na miejsce jak najbliżej „centrum”. Stąd będzie później wszystko dobrze widać. Ale religio znaczy „więź”, i to bynajmniej nie ze swoim niezachwianym samozadowoleniem czy przywiązaniem do uprzywilejowanych miejsc. Jeśli religia ma pozostać sobą, czyli braterstwem, a Kościół eklezją – wspólnotą, to dopóki stygnie moja dłoń w rozłące z ciepłem dłoni brata, dopóty próżna moja wspinaczka na górę błogosławieństw. Talent trzeba pomnożyć, a to znaczy również podzielić się nim z innymi. To nic, że niektórzy woleliby nic nie mieć, żeby nic nie stracić. Paradoks polega na tym, że mają, bo muszą mieć, nawet po to tylko, by się tego pozbyć. I nie chodzi wcale o to, czy inwestycja zwróci się wedle prognozowanych analiz. Ostatecznie i tak nie będę miał nic więcej ponad to, co rozdałem.

zabawa w Boga

Bóg dając nam cokolwiek, tego czegoś jakoś sam się pozbywa. Traci jakby z naszą wolnością, mając nadzieję, że nie na zawsze. Że dobrze inwestuje, inwestując w nas. Ale to nie jest wcale powód, by się nad Bogiem użalać. By chcieć znowu Go bronić i strzec przed tymi, którzy – w naszym mniemaniu – na pewno zdefraudują Boski dar. Spokojnie, On da sobie radę. Nawet wtedy, kiedy saldo w kasie chwilowo wskoczy na minus, z pewnością skorzysta z rezerw. Nam trzeba pozostać w ludzkiej skórze. To doprawdy w niczym nam nie uwłacza, że nie jesteśmy wszechmogący. Że to nie my szafujemy talentami. Hojniej dla tych, których lubimy. A skąpiej dla innowierców. Może niektórych zadowoliłaby nawet odrobina mniej. Nie trzeba odgrywać Boga, wystarczy przebrać się za kolejną wersję św. matki Teresy czy bł. Jana Pawła II.

Ale odgrywanie cudzych ról czy zbytnie przeróbki nas samych na inną miarę zazwyczaj fatalnie się kończą. Obrazuje to świetnie pewna anegdota: „Otóż, kiedy Thompson skończył siedemdziesiąt lat, postanowił zupełnie zmienić styl życia, by je przedłużyć. Przeszedł na ścisłą dietę, zaczął biegać, pływać i opalać się. W ciągu trzech miesięcy schudł piętnaście kilo, zgubił w talii ponad dziesięć centymetrów, za to jego klatka piersiowa stała się szersza i bardziej umięśniona. Szczupły i opalony wybrał się jeszcze na zakończenie do fryzjera. Kiedy jednak wyszedł od niego z nową fryzurą, wpadł pod przejeżdżający autobus.

 

 

 

Umierając na ulicy, zawołał:

– Boże, jak mogłeś mi to zrobić?!

Na co odpowiedział mu głos z niebios:

– Prawdę mówiąc, Thompson, po prostu cię nie poznałem” (T. Cathcart, D. Klein, Przychodzi Platon do doktora).

to ja, człowiek

Tymczasem sprawa jest znacznie prostsza. Mój kawałek wszechświata, który mam do zagospodarowania, jest dużo bardziej w zasięgu moich możliwości, a dodatkowo tak zwyczajnie się nazywa: Przemysław Bukowski. Logika ziarnka gorczycy wskazuje jednak, że nie musi on na siłę udowadniać swej wyjątkowości czy grymasić z powodu małego zasięgu swego oddziaływania.

Z ochotą zatem podzielam status ontologiczny braci ludzi, którzy nawet niekoniecznie należą do tego samego klanu wiary. Braterstwo z natury zakłada jakąś odmienność. I wcale nie musi być ona zagrożeniem mojego przywiązania do Boga czy tak chronionej przez wszystkich tożsamości. Zresztą – jak pokazuje Ewangelia – najbardziej ocalam ją nie wówczas, gdy z udawanym współczuciem godzę się na przegrany los tych, którym aspiracje nie pozwoliły na pozostanie ludźmi, ale wtedy kiedy świadomie godzę się na zasuspendowanie mojego własnego „ja”, byle tylko brata ocalić. „Jedną z najpoważniejszych pokus tłumiących zapał i odwagę jest poczucie przegranej, przemieniające nas w niezadowolonych i rozczarowanych pesymistów o posępnej twarzy. Nikt nie może podjąć walki, jeśli nie wierzy w zwycięstwo. Kto zaczyna bez ufności, już przegrał pół bitwy i zakopuje własne talenty” (Franciszek, Evangelii gaudium, 85).

wiara z pustymi kieszeniami

Oddajmy ponownie głos T. Halíkowi: „Czasem wydaje mi się, że my, chrześcijanie, wyciągnęliśmy niedostateczne wnioski z przypowieści o talentach. Temu, który wszystko, co mu powierzono, skrzętnie zakopał, nie chciał nic wydać, nie chciał ani na chwilę niczego się pozbyć i ryzykować straty – ostatecznie odebrano to, co tak pieczołowicie strzegł. Tylko ci, którzy powierzoną sobie wartość oddali, zainwestowali i zaryzykowali jej utratę, zachowali się właściwie. Zastanawiam się, czy niektóre postacie chrześcijaństwa nie są podobne do tego cnotliwego bogatego młodzieńca, który wprawdzie przestrzegał wszystkich przykazań, ale nie był w stanie pozbyć się posiadanego bogactwa, nie potrafił zrezygnować ze swoich zabezpieczeń. W wielu miejscach w Ewangelii słyszymy Jezusa mówiącego, że tylko ten, kto rozda wszystko, co ma, staje się wolny i może Go naśladować. Może dotyczy to nie tylko dóbr materialnych, a nasze duchowe bogactwo jest częścią owych rzeczy, których musimy się pozbyć, abyśmy byli wolni w wierze rozumianej jako droga”.

„Duchowe bogactwo” – to ono sprawia, że być może widzimy ludzi, ale nie zauważamy człowieka, jego konkretnej biedy. Że kryjemy się wtedy za wiarą urzędową, nadętą, zadzierającą nosa, asekuracyjną, głoszącą „stąd dotąd”. Innymi słowy – wiarą, której istotę pomyliliśmy z jej treścią lub formami, w których się wyraża. Czy na tym bowiem polega sprawa, że znamy dogmaty, chodzimy do kościoła lub nie kłamiemy? To są treści i przejawy wiary. Nie, nie w tym leży sens. Bo wiara jest wiarą „po prostu”, spotkaniem po ciemku, w którym niepewność staje się pewnością i które jest prawdziwe, bo całkiem nie do wiary (por. Jan Twardowski, Znaki ufności).

Człowiek zatem, ty i ja, to ten, kto stale coś otrzymuje i coś traci. Może to w nas rodzić niezadowolenie. Ono jest zresztą jedną z zasadniczych cech każdego prawdziwego talentu (A. Czechow). Nie da się wiecznie posiadać. Dotyczy to wszystkiego, co mamy, również naszej wiary. W niej poznajemy niejasno, jakby przez mgłę, dlatego błądzimy, tracimy ją, by szukać i ponownie odnajdywać. Mamy do tego prawo. Kto mówi inaczej, nie wie, co mówi, albo zwyczajnie kłamie. Inaczej się bowiem nie da. Dopóty… dopóki chcemy pozostać ludźmi.

ks. Przemysław Bukowski SCJ, Stadniki

Cały numer znajdziesz tutaj: http://wydawnictwo.net.pl/991/CZAS-SERCA-marzec-kwiecien-2014.html