Wesołe jest życie adiunkta

Justyna Melonowska

publikacja 27.03.2015 20:51

O wiedzy dawniej i dziś

Więź 1/2015 Więź 1/2015

 

Wspomnienia z dzieciństwa są zatarte. Prawdziwie niepamięć jest cudem. Gdy jednak uda mi się – na progu lat dojrzałych jest to pragnienie oczywiste – wskrzesić jakieś obrazy sprzed lat, wyraźnie widzę dziecko wpatrzone w słowa wierszyka, które ktoś zapisał w jego pamiętniku. „Ucz się i pracuj, a dojdziesz do celu, bo takim sposobem doszło już wielu”.

Dziecko jest skupione, rozmyśla. Co wynika z rymowanki? Po pierwsze, że jest jakiś cel. Dziecko nie wie, co nim jest, ale zakłada, że wie to autor wierszyka bądź jego ofiarodawca. Skoro wskazanym sposobem doszło do niego już wielu, jest on powszechny, jednoczący, uznany... Skoro wielu dojść do niego chciało, musi to być cel wspaniały, wzniosły, prawdziwy. Dziecko zaczyna go pragnąć. Jak jednak go osiągnąć, czymkolwiek się okaże? Wierszyk podpowiada: trzeba się uczyć i pracować.

Dziecko myśli: wszak to właśnie robi już od kilku lat, nie bez sukcesów. Czy naprawdę to, co się i tak kocha, może być treścią życia? Od kilku dni na każdej przerwie dziecko wpatruje się w wiersz i rozmyśla. Musi podjąć ważną decyzję. W końcu wyłącza wszystkie inne pragnienia i zaczyna dążyć...

Lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć

Helena rosła w ustrukturyzowanym świecie. Istniała sprawiedliwość klasy i sprawiedliwość podwórka. Nawet nielubiany uczeń mógł się cieszyć szacunkiem, jeśli dobrze się uczył. Uznawano powszechnie, że jest on dysponentem niezaprzeczalnej wartości. W drodze ze szkoły dyskutowano, czy rzeczywiście jeden uczeń przewodzi we wszystkim, czy też istnieją pewne obszary talentów, kto kogo przewyższa i kto w czym jest niedościgły. To było ważne.

Poza tym istniał test boiska. Prymusi rzadko go zdawali. To była zwykle chwila radosnego triumfu dzieci, którym wiedza wchodziła do głowy wolniej. Było jednak rzeczą jasną, że uczeń dobry może i powinien zostać poproszony przez nauczyciela o asystowanie po lekcjach w nauce uczniowi słabemu – była to moralna i obywatelska powinność, głęboko więziotwórcza. Nikt się nie obawiał tego, że uczeń słaby poczuje się poniżony. Nie sądzono więc, że – aby temu zapobiec – należy objąć go troskliwą opieką przez radykalne obniżenie poziomu nauczania szkolnego.

Dla wszystkich było jasne, że ludzie nie mają takiego samego uposażenia intelektualnego, że się między sobą różnią i że w związku z tym mają przed sobą inną drogę. Osiem ważnych lat wspólnej podróży, w którą wpisane było rozstanie... Rosło się, krzepło, dojrzewało z tą świadomością.

Najsłabsi pójdą do szkoły zawodowej i zostaną dobrymi fachowcami. Zaczną zarabiać wcześniej od innych, choć z drugiej strony ich życie będzie prawdo­podobnie pełne fizycznego trudu. Byli na to gotowi i tego chcieli. Ta droga nie była oczywiście tak prestiżowa jak inne, ale była ich własna, jasna, wiodąca do sprecyzowanego celu. Dawała poczucie bezpieczeństwa i godności. Średniacy szli do techników i liceów zawodowych. Mieli w przyszłości być kadrą średniego szczebla we wszelkich instytucjach. Najlepsi szli do liceów ogólnokształcących, by potem – co było jasne – iść na studia wyższe.

Jednak, co ważne, każda ścieżka zakładała możliwość doskonalenia, dalszego kształcenia i awansu społecznego. Po zawodówce można było iść do technikum, po technikum na studia. System uwzględniał tak specyfikę uposażenia każdego ucznia, jak i dawał mu możliwość swobodnego dojrzewania do realizacji coraz to wyższych celów. Trzeba jednak było być ambitnym. I tego też się nie ukrywało, że są tacy, co chcą – i tacy, co chcą leżeć.

W telewizji królowali Zygmunt Kałużyński, Jerzy Waldorff, Adam Słodowy, Szymon Kobyliński. Nie było programów krojonych pod osoby bez wykształcenia, kultury, polotu. Cała robotnicza Polska śledziła, jak w „Piórkiem i węglem” spod ręki Wiktora Zina wychodziły małe cuda. Uczono się, by wystąpić w „Wiel­kiej grze”.

Helena nie miała wyboru ani go nie pragnęła. Społeczeństwo gotowe było łożyć na edukację takich jak ona. Czy pytano, dlaczego to i po co? Chyba nie. W każdym razie aż po średnią dorosłość żyła w przekonaniu, że wiedza jest niekwestionowaną wartością i że społeczeństwo pracuje na cały system edukacji, na wszystkie ścieżki, ponieważ na każdej jest nie tylko fach, ale i wiedza! Chciało się, żeby córka czy syn raczej wiedzieli, niż nie wiedzieli, dążyli, niż nie dążyli, czytali, niż nie czytali... A Helena nie dorastała bynajmniej w ogrodach Żoliborza.

Gdzie te zawodówki?

W klasie maturalnej otrzymała pozwolenie korzystania z bibliotek dla studentów i kadry akademickiej, np. w Ossolineum. Miała już wówczas w kieszeni indeks gwarantowany przez ministra szkolnictwa wyższego, niemal nie zdawała matury, egzaminów na studia też nie. Tak... wówczas zdawało się trudną maturę, a po niej trudny egzamin na studia. Niczego nie można było być pewnym, nawet najlepszy absolwent liceum mógł zostać nieprzyjęty na wymarzone studia.

Tak... o studiach się marzyło. Były kwintesencją tej samowiedzy, jaką człowiek uzyskiwał do dziewiętnastego roku życia. Były wyrazem jego osobowości, pragnień, marzeń, ambicji, ale również jego intymnej relacji ze światem i z własnym życiem. Były, co tu dużo mówić, wyrazem jego powołania.

Na studiach pewnego dnia jeden z wykładowców mówi Helenie: „kiedy będzie Pani szła na studia doktoranckie, wskażę Pani odpowiednią instytucję...” – a ona przyjmuje te słowa bez zdziwienia. Jej życie zyskuje nowy kierunek.

W wieku 25 lat Helena się zakochuje, rok później rodzi pierwsze dziecko. Jeszcze przy mocnych skurczach, oparta głową o szpitalne łóżko, czyta Trzy opowieści Andrzejewskiego (skądinąd wydane przez Ossolineum). W wieku 27 lat zdaje na studia doktoranckie w instytucji wskazanej przez dawnego profesora.

Lecz kto ma szczęście w miłości... Jej mąż, choć nie na studiach doktoranckich, jest równie biedny jak ona. Ona ma 200 złotych stypendium mieszkaniowego, on 400 złotych zasiłku dla bezrobotnych. Na szczęście jego rodzice kupili im maleńkie mieszkanko w starej kamienicy. Latem wychodzą, żeby mieć czym oddychać, zimą zamarzają. Jedzą głównie kapustę, bo jest najtańsza. Ona karmi dziecko piersią aż do pełnego przejścia na pokarmy stałe (w tym na kapustę), bo tak taniej. Jedyną „rozrywką”, na jaką ich stać, jest seks.

Potem on znajduje pracę, objeżdża wszystkich alkoholików w województwie i pisze ekspertyzy dla sądów. Może wychodzi z tego w sumie 5 zł/godzinę, ale do garnka powoli trafia mięso, a na kanapki żółty ser. Po dwóch latach on dostaje pracę w zawodzie za zawrotną sumę 2400 zł miesięcznie. Mają poczucie, że złapali Pana Boga za nogi. Ile mogą wówczas zarabiać ich znajomi, którzy poszli do zawodówek? Hydraulik przyjeżdża do sąsiadki mercedesem, oni marzą o starym małym fiacie. Helena planuje zakup zimowych butów dla dziecka w marcu, a letnich – w październiku. W piaskownicach godzinami czyta, ale powoli dociera do niej, że już nie jest pewna, jaki to kontrakt zawarła ze społeczeństwem... Pisze doktorat, o którym się mówi. Ma poczucie, że jest w prawdzie, że zmienia świat, że służy ludziom. Ale...

 

 

Pewnego dnia spotyka koleżankę z podstawówki, z którą siedziała godzinami nad lekcjami. Od tego pomagania łapała wszy, ale chodziła tam dalej i siedziały w chłodnym przedsionku. Bo koleżanka naprawdę nie była lotna i trzeba było dużo czasu, dużo chęci... Ta mówi Helenie, że pracowała przez jakiś czas za barem w Niemczech i że właśnie kończy budowę domu tuż przy plaży, z widokiem na morze... Świetnie sobie radzi. Ma pieniądze na... kształcenie dzieci!

Helena ma już wówczas dwoje i ani grosza na zajęcia dodatkowe. Jak to dobrze, że jest wykształcona, może mówić do swoich dzieci w językach, dobierać im starannie literaturę, ale nie ma mowy o tym, by mogły się uczyć czegoś, czego ona sama nie zna bądź nie wie. Uczenie dzieci pod przymusem ekonomicznym staje się udręką. Helena marzy, żeby poszły do zawodówki. Ale te szkoły już nie istnieją.

Absolutnie spełniona

Co istnieje? Istnieją szkoły wyższe. Helena dorabia w jednej z miliona wyższych szkół pedagogicznych. Jej studentkami są głównie pielęgniarki i położne. Sumiennie wykonują studenckie obowiązki, ale są nieinteligentne, nieoczytane, mierne. Zwykle nie chcą studiować, ale: a) mogą, b) muszą. Jedna z nich mówi Helenie, że wolałaby inwestować w wykształcenie dzieci, nie własne, a studia bardzo obciążają domowy budżet. Ale bez tego dyplomu nie będzie mogła zostać przełożoną pielęgniarek.

Helena zastanawia się, czy rzeczywiście, żeby się komuś dobrze wkłuć w mięsień, odmierzyć leki bądź przyjąć poród, potrzebny jest dyplom magistra. Nie może też zrozumieć, jaka jest jej własna rola w tym procesie. Wszak ona tego towaru na składzie nie ma...! Może dyskutować Sartre’a, Lavelle’a, Abelarda, może wykładać psychologię społeczną, może nawet uczyć języków, ale z pewnością nie nauczy pielęgniarki wykonywać jej fach. Choć zajęcia są wartkie, to różnicy kultur, potrzeb i celów nie da się zagłuszyć. O co więc chodzi?!

Po kilku latach Helena nabiera przekonania, że kształcenie wszystkich można porównać do sypiania z każdym. O swojej stawce za godzinę pracy zaczyna myśleć jak o cenie za numerek. Zastanawia się, ile zarabia prawdziwa dziwka: wychodzi mniej czy więcej niż na uczelni za 45 minut? Rodzina przestaje wytrzymywać jej zarywane weekendy (wykłada na niestacjonarnych), nigdy nie są razem przez cały dzień. Po raz kolejny wybierają godną biedę.

W końcu dostaje pracę jako adiunkt na jednej z uczelni wyższych o znakomitym rodowodzie. Nareszcie żywe, łaknące umysły! Na konwencjonalne pytanie starszego profesora „Jak się pani czuje?” odpowiada: „Czuję się absolutnie spełniona”. I przez kilka miesięcy tak jest istotnie. Zarabia 3000 złotych plus dodatki na dziecko (ok. 1000 złotych rocznie) plus trzynasta pensja. Sądzi, że to mnóstwo pieniędzy. Ma trzydzieści cztery lata, gdy na jej konto wpływają pierwsze składki emerytalne.

Wkrótce Helena uczy się życia:

1. Dostrzega, że potrzeby rosną wraz z dziećmi. Zarabiając trzy tysiące, nadal można je posłać wyłącznie na wybrane zajęcia dodatkowe w domu kultury, opłacenie wycieczek szkolnych jest trudne, a odłożyć czegoś na czarną godzinę po prostu się nie da. W dodatku zauważa, że dokoła żyją ludzie mniej wykształceni, a niekiedy zarabiający dużo, także dzięki wysiłkowi takich jak ona. Prawie cała praca „ekspercka” (wygłaszanie prelekcji, występy w mediach) jest przecież pro publico bono.

2. Orientuje się, że nawet dla dobrych studentów studia są zajęciem pobocznym. Ważnym i wciąż nobliwym, ale nie najważniejszym. Przede wszystkim praca zarobkowa!

3. Odkrywa, że w świecie nauki skazana jest na wypadnięcie z obiegu, gdyż doktoratu nie zrobiła dostatecznie wcześnie (wychowywała dwoje dzieci, nie miała pieniędzy na opiekunkę, co spowalniało jej pracę) i musi na rynku grantowym konkurować w kategorii 35+, a więc na zdrowy rozsądek jest „młodym naukowcem”, ale na niezdrowy jest naukowcem starszym. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego poświęca jej wiekowi biologicznemu więcej uwagi niż lekarz rodzinny... Konkurując z doświadczonymi badaczami, odpada na starcie.

4. Dowiaduje się, że zmieniono miarę. Zawsze starała się realizować wysokie (choć niestety nie przedwojenne) standardy edukacyjne i mówiono: „o, jaka ta Hela wysoka!”, a teraz przyszli państwo mówiący po angielsku i jak przyłożyli swoją miarkę, to wyszło im, że niska... Co prawda piśmiennictwo tych państwa jest często rażąco miałkie, ale z suwerenem się nie dyskutuje.

5. Odkrywa istotę akademickiego trudu: osiem do dziesięciu godzin pracy intelektualnej przed komputerem jest jak osiem do dziesięciu godzin intensywnej modlitwy: uwzniośla, ale też grozi szaleństwem. I wyczerpuje. Tymczasem Helena czyta, że adiunkci mają lekkie życie i zarobki adekwatne do tej lekkości.

6. Po tych wszystkich latach trudu i wyrzeczeń może liczyć jedynie na umowę na czas określony. Ma osiem lat na tzw. zrobienie habilitacji (która pozostaje w coraz luźniejszym związku z rozwojem badacza). Po tym czasie nie może być zatrudniona jako pracownik naukowy ani naukowo-dydaktyczny. W pewnym sensie zatem wygasa jej pozwolenie na pracę, a rodzina przeżyje kolejny wstrząs. Próbuje twórczo i odważnie myśleć i pisać, ale czuje za sobą obecność kata, wyczekująco wspartego o topór. Jego cień kładzie się na każdej czynności, od ranka po zmierzch. Jak żyć, Pani Minister, jak żyć?

Nauka na akord

Świat Heleny już nie istnieje. Pominąć można by fakt, że w jej rodzinnym mieście stoczniowym nie ma stoczni. W likwidacji jest wydawnictwo Ossolineum! Upowszechniło się formalne wykształcenie, ale ludzi wykształconych jest coraz mniej. Minister nauki i szkolnictwa wyższego mówi w wywiadzie radiowym, że trzeba kłaść nacisk na kształcenie umiejętności praktycznych studentów, bo wiedza już jest powszechna... Ma zapewne na myśli Wikipedię...

Czy ktoś powiedziałby kiedyś do filozofa: „Panie Kołakowski, pan musi tych studentów czegoś praktycznego nauczyć”? Kołakowskiego też już nie ma, może to i dla niego lepiej. Bo monografie naukowe pisze się dziś na akord, liczy się tempo i mierzalny standard. Doceniany przez dziesiątki lat za granicą system kształcenia (można tu pominąć jego aspekty polityczne) stał się powodem do wstydu i podlega ciągłym reformom. Wzorce są wszędzie tam, gdzie nie ma nas. Wkrótce szkoły podstawowe mają kształcić w zakresie predyspozycji i gustów seksualnych. W telewizji Waldorffa i Kobylińskiego zastąpił Kuba Wojewódzki i seriale dla kretynów.

Helena się boi – przede wszystkim o dzieci. Wie, że sama nie miała możliwości uzyskać takiego wykształcenia, o jakim by marzyła, i że jakaś część jej umysłu musiała obumrzeć. Ale los pokolenia wstępującego, którego szkoła nie wykształci już w ogóle, ma w sobie coś z egzekucji. Boi się, bo dla każdego szczebla edukacji stworzono faworyzujący miernotę system, w którym wiedza nie jest wartością, ale towarem, a który nadto stwarza potężne ryzyko wypadnięcia z obiegu bez możliwości ponownego włączenia. Pamięta moment, kiedy dwudziestoletni student, syn nauczycieli, zwierzył się jej, że nie potrafi pragnąć ojcostwa w świecie, w którym dziecko skazane będzie na powolną degenerację intelektualną, a której on nie będzie mógł przeciwdziałać. Takie otępienie prawdziwie wczesne, edukacyjna dementia praecox...

Justyna Melonowska – doktor filozofii, psycholog, absolwentka Szkoły Nauk Społecznych w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Adiunkt w Instytucie Psychologii Stosowanej Akademii Pedagogiki Specjalnej. Członkini Zespołu Laboratorium „Więzi”. Wkrótce nakładem wydawnictwa Difin ukaże się jej książka Osob(n)a: kobieta a personalizm Karola Wojtyły – Jana Pawła II. Doktryna i rewizja.

 

TAGI: