Stan półwolności

Rozmowa z Wiktorem Świetlikiem

publikacja 07.07.2015 17:26

O prawnych, mentalnych i polityczno-finansowych przyczynach niedostatku wolności słowa w Polsce z Wiktorem Świetlikiem rozmawia Wiesława Lewandowska

Niedziela 27/2015 Niedziela 27/2015

 

WIESŁAWA LEWANDOWSKA: – Każde dziecko w Polsce wie, że od 25 lat możemy się cieszyć wolnością słowa...

WIKTOR ŚWIETLIK: – Jaka szkoda, że nie jestem już dzieckiem! Nie zgadzam się z poglądem kończącego właśnie swoją kadencję prezydenta, że wolność słowa została raz na zawsze wywalczona przez pokolenie „Solidarności”, że dostaliśmy ją i mamy się nią cieszyć. 

– I nie cieszy się Pan? 

– Po prostu nie przyjmuję tej diagnozy, która jest całkowicie obca krajom o ugruntowanej wolności słowa i o dużo lepszym jej zabezpieczeniu. U nas jakby zapomniano o tej klasycznej dewizie myśli wolnościowej, że wolność nigdy nie jest dana raz na zawsze, lecz musi być stale zabezpieczana. Także wolność słowa musi być nieustannie przedmiotem specjalnej troski.

– A w III RP najwyraźniej tej troski zabrakło? 

– Tak. I to z co najmniej kilku powodów. Z obserwacji prowadzonej od 1996 r. przez nasze Centrum Monitoringu Wolności Prasy wynika, że istnieją liczne problemy prawne i systemowe bardzo ograniczające wolność słowa. A, moim zdaniem, główną przeszkodą jest tu problem mentalny, tkwiący głęboko w społeczeństwie, zwłaszcza w elitach, które nie wyrastały w wolności słowa jako stanie naturalnym. Stąd też to kuriozalne podejście, że wolność została raz na zawsze nadana (wywalczona) i co najwyżej można jej postawić betonowy pomnik, co też uczyniono.

– Uważa Pan, że zabieganie o wolność słowa w Polsce skończyło się na zniesieniu cenzury? 

– Uważam, że ta dalsza troska była – i nadal jest – niewystarczająca, a może tylko nieprzemyślana... Oczywiście, trzeba również docenić kilka pozytywnych działań, przede wszystkim zniesienie monopolu kolportażowego i uwolnienie rynku mediów oraz przez pewien czas dość liberalne przepisy dotyczące wydawania prasy lokalnej i regionalnej, co zaowocowało cenną dla życia publicznego erupcją tego rodzaju prywatnych, niezależnych gazet i czasopism.

– Rozkwit niezależnych mediów lokalnych okazał się jednak bardzo przejściowym zjawiskiem. Dlaczego? 

– Może dlatego, że zbyt gorliwie pełniły one funkcję kontrolną wobec lokalnych władz...? Faktem jest, że szybko pojawiły się liczne, hojnie dotowane przez państwo urzędy i rozdawano za darmo gazety-biuletyny informacyjne, będące w istocie organami miejscowych władz. Kilkanaście lat temu zaczęto masowo tworzyć tę nieuczciwą konkurencję, która ostatecznie  prawie doprowadziła do upadku mediów lokalnych, zwłaszcza tych naprawdę niezależnych. I co najgorsze, ich los mało kogo dziś obchodzi. A powinien, gdyby naprawdę chciano dbać o wolność słowa i o wolną debatę publiczną.

– Tak po prostu nie chciano, zaniedbano media lokalne z niechlujstwa i głupoty czy może raczej zrobiono to z premedytacją? 

– Stawiam na premedytację albo na wykorzystanie niechlujstwa z premedytacją. Faktem jest, że wolność słowa bardzo cierpi z powodu ciężkiej choroby całego rynku medialnego. Niedostatecznie dobre skonstruowanie przepisów antykoncentracyjnych pozwoliło kilku, a ostatecznie tylko jednemu niemieckiemu koncernowi wydawniczemu zostać absolutnym potentatem na rynku polskiej prasy regionalnej. Tenże wydawca dokonał następnie licznych wrogich przejęć tytułów lokalnych, które po prostu likwidował jako zagrożenie dla dużych gazet regionalnych. To w oczywisty sposób zakłóciło pluralizm przekazu, zlikwidowało jego lokalność; większość treści docierających do lokalnych odbiorców produkuje się na poziomie krajowym, w centrali jednego wielkiego wydawnictwa. Do tego dochodzi jeszcze coraz bardziej niepokojące ograniczanie wolności słowa, zwłaszcza krytyki, pod presją lobby samorządowego. 

– A to dziś naprawdę bardzo utrudnia życie dziennikarskim donkiszotom. 

– Wprost uniemożliwia! Naprawdę nie sposób pojąć, dlaczego w Polsce wciąż obowiązuje 
art. 212 KK, który nie tylko pozwala na skazywanie dziennikarzy, ale jest też elementem represji jeszcze przed wyrokiem – zniechęca ich do pisania o pewnych sprawach. Już samo postępowanie karne związane z zarzutem o zniesławienie może skutecznie zniszczyć przyszłość – i to nie tylko zawodową – dziennikarza. Z obserwacji Centrum Monitoringu Wolności Prasy wynika, że rocznie toczy się kilkadziesiąt procesów, ale z pewnością jest ich znacznie więcej.

– Dlaczego nie można zmienić tego przepisu? 

– Lobby środowisk dziennikarskich jest w tej sprawie bardzo silne, jednak istnieją blokady gdzieś na poziomie politycznym. Mimo że prawie wszyscy politycy opowiadają się za jego zniesieniem, na dobrą sprawę w żadnej partii nie rozmawia się na ten temat poważnie. Silna obstrukcja występuje też w środowiskach prawniczych zbliżonych do Ministerstwa Sprawiedliwości. Zapewne dlatego, że właściwie wszystkie instytucje publiczne, państwowe i samorządowe czują się przez ten przepis chronione. Moim zdaniem, jest to zdecydowanie nadmierna ochrona, szkodliwa dla wolności słowa oraz dla dobra publicznego.

– Środowisko dziennikarskie nie może też wpłynąć na sensowną zmianę przestarzałego już prawa prasowego. Dlaczego to takie trudne? 

– Ustawa Prawo prasowe pochodzi z 1984 r. i jest takim „spóźnionym dzieckiem” stanu wojennego... Dopiero blisko 2 lata temu zniesiono zapis o odpowiedzialności karnej za niezamieszczenie sprostowania! I to chyba tylko dlatego, że ostatnio zbyt często skutkował on przegranymi przez Polskę procesami w Strasburgu. Pozostało jednak w tej ustawie wiele przepisów kontrowersyjnych, dziwnych, archaicznych. Są np. aż 2 artykuły karne! 

– Ale to właśnie one mają chronić dziennikarzy.

– Wcale nie chronią. Wprawdzie grożą surowymi sankcjami za próby nieuprawnionego nacisku na dziennikarzy, jednak w praktyce nie są wykorzystywane. Za to często nadużywa się przeciwko dziennikarzom przepisów Kodeksu karnego: wspomnianego art. 212 oraz art. 241 (o ujawnieniu tajemnicy z postępowania przygotowawczego prokuratury). Dziennikarze często – bez wsparcia własnych wydawców – zostają sami wobec silnych instytucji. Są bez szans.

– Dotyczy to przede wszystkim właśnie małych mediów lokalnych... 

– Przede wszystkim, ale nie tylko. W obronie swoich dziennikarzy nie stają – z powodów polityczno-ekonomicznych – także wielcy wydawcy.

 

 

– Czy można powiedzieć, że wolność słowa w Polsce w zbyt dużym stopniu jest finansowo i politycznie uwarunkowana? 

– Niestety, tak. Mechanizm jest prosty: media niepoprawne politycznie nie dostają reklam, każdy nieprzychylny wobec jakiejś instytucji artykuł może skutkować odcięciem dopływu pieniędzy, dziennikarz zbyt ambitnie ścigający nieuczciwych urzędników lub biznesmenów może stracić pracę itd. Potężnym problemem w skali kraju jest dziś to, że bogate spółki Skarbu Państwa karmią przede wszystkim media całkowicie wspierające bieżący układ władzy. Wystarczy spojrzeć na „Gazetę Wyborczą”, będącą dziś biuletynem partyjnym PO, a zarazem największym beneficjentem – wraz z powiązanymi z nią licznymi firmami – publicznych pieniędzy.

– A mimo to w ostatnim czasie przebiło się kilka tytułów nie z tej bajki.

– To prawda, kilku tytułom prasowym udało się z dobrym skutkiem przebić tę mainstreamową narrację, powstały też niezależne portale internetowe. Oczywiście, wszystkie te przedsięwzięcia funkcjonują w warunkach o niebo gorszych niż bezkrytyczne wobec władzy media głównego nurtu. Ale przynajmniej okazało się, że nie da się całkowicie zdusić wolnego rynku, nie da się nie uwzględnić popytu, manipulując podażą. Jeżeli był popyt na media konserwatywne, to musiały się pojawić.

– A więc jednak przybyło nam wolności słowa.

– Można powiedzieć, że mamy dziś stan półwolności słowa, który jednak się nie polepsza. Jesteśmy w tej kwestii gdzieś pośrodku między Wschodem a Zachodem, mimo że od lat 90. ubiegłego wieku media wyraźnie się rozmnożyły, że przybyło czasopism i tygodników opiniotwórczych, pism kolorowych, tabloidów, a postęp technologiczny sprawił, że pojawiły się wielkie stacje telewizyjne. 

– Więcej nie znaczy lepiej, ponieważ właśnie te największe media tworzą jeden, jedynie słuszny światopoglądowo i politycznie, przekaz...

– Niestety, tak, niedawno jednak pojawiła się też niewielka, ale za to niezależna Telewizja Republika, promująca poglądy konserwatywne. Jeszcze kilkanaście lat temu, z uwagi na wielki wówczas koszt nowoczesnej technologii, byłoby to zupełnie niemożliwe.

– Nowe technologie są zatem szansą na poszerzenie wolności słowa w Polsce? 

– Doskonale pokazały to wybory prezydenckie, w których większą rolę odegrały portale internetowe niż media głównego nurtu; większe wrażenie zrobił np. skromny, mało kosztowny filmik z Wojciechem Cejrowskim niż nadęty, drogi i bardzo promowany w mediach program celebryty Kuby Wojewódzkiego.

– W ostateczności o wolności słowa zawsze decydują niepokorni dziennikarze. 

– I zawsze wiąże się to z wyborem trudniejszej drogi zawodowej. Znany z przeszłości dziennikarz Tomasz Wołek, obecnie często goszczący w prorządowych mediach, nazwał dziennikarzy niepokornych watahą wilków zagryzających się nawzajem. Wywołany do odpowiedzi Piotr Gursztyn przyznał, że być może tak jest, ale wilki są zwierzętami potrafiącymi żyć jedynie na wolnoś-
ci, nawet w trudnych warunkach, natomiast ci pokorni dziennikarze są podobni do miłych pudli, świetnie wykonujących wyuczone polecenia, za które dostają nagrodę. Wartością strony konserwatywnej jest właśnie to, że tutaj toczą się bardzo zaciekłe, ale zarazem bardzo ważne dyskusje, jak choćby ta o Powstaniu Warszawskim na bazie kontrowersyjnej książki Piotra Zychowicza pt. „Obłęd ’44”. Ale oczywiście prawdą jest, że pudelki tak ostro się nie kłócą i zawsze są milsze.

– Wydaje się, że wzorem wolności słowa powinny być media publiczne, tymczasem gołym okiem widać, że w Polsce zawsze przemawiają one językiem partii rządzącej. Co na to Centrum Monitoringu Wolności Prasy?

– Lista zbieranych przez nas zarzutów jest coraz dłuższa. Upolitycznienie, bardzo widoczne np. w przypadku TVP, wynika już z samego modelu mediów publicznych w Polsce – rządząca formacja przejmuje je i całkowicie podporządkowuje swoim celom politycznym. Według mnie, przy wszystkich moich zastrzeżeniach ideologicznych do BBC jako wzoru rzetelności dla europejskich mediów, polska telewizja publiczna jest antystandardem BBC. Jeżeli nie przeprowadzi się w tej potężnej instytucji rozsądnych zmian, zawsze będzie przechodziła z rąk do rąk, a jej dziennikarze wciąż będą „wiatrołapami” koniunktury politycznej.

– Skoro w mediach publicznych trudno o wolne słowo, to może jednak wolne są w Polsce media prywatne, choćby wielkie stacje telewizyjne i radiowe?

– Mogłoby tak być, ale tak nie jest. Mamy tu rozliczne powiązania ze spółkami Skarbu Państwa, powiązania reklamowe i przede wszystkim uzależnienia od władzy politycznej wynikające z systemu koncesyjnego: o przedłużeniu koncesji decyduje związana z partią rządzącą Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Nie bez znaczenia są też zależności wynikające z oczekiwań odbiorców. Myślę, że TVN24 jest dziś tubą PO dlatego, że tego właśnie oczekują widzowie tej stacji. Tak samo zresztą jak czytelnik „Gazety Polskiej” albo widz Telewizji Republika oczekuje krytyki rządu koalicji PO-PSL.

– Apolityczność i neutralność mediów to tylko mit? 

– Niewątpliwie problemem jest dziś to, że te przymioty są nadużywane i źle rozumiane. Bo przecież jeżeli ktoś jest obiektywnym publicystą, to powinien zmienić pracę... Być może byłoby lepiej i uczciwiej, gdyby dziennikarze przyznawali się do swoich poglądów i mogli 
np. publicznie mówić, na kogo głosują, co przecież nie wyklucza rzetelnego wykonywania zawodu. 

– Tymczasem w świecie wolności słowa mamy do czynienia z hipokryzją? 

– Zbyt często mamy do czynienia ze ściemnianiem, z udawaniem obiektywizmu, z pozorowaną neutralnością. To zaprzeczenie wolności słowa.