Pan Bóg dał mi takie natchnienie

Mateusz Wyrwich

publikacja 22.05.2017 22:07

Ma 74 lata. Przebyty zawał i poważnie uszkodzone oko. Przyznano mu tytuł Człowieka Roku 2016 podwarszawskiego, ponad 55-tysięcznego Legionowa. 2 lata wcześniej został wyróżniony nagrodą „Przyjaciel Niepełnosprawnych Miasta Legionowo i Powiatu Legionowskiego”, w ubiegłym roku zaś nominowano go do Nagrody im. Jana Rodowicza „Anody”. Przez ćwierć wieku działał jako „wolny” wolontariusz. Dziś jest aktywny w Senioralnym Centrum Wolontariatu

Niedziela 21/2017 Niedziela 21/2017

 

Zdzisław Wasilewski do Legionowa przyjechał z rodzicami jako 16-letni chłopak z oddalonej o niecałe 50 km wioski Ostaszewo. Rodzice byli bardzo pracowici i zaradni. Kupili w Legionowie działkę i postawili dom – najpierw drewniany, później murowany. Wiara, skromność i zaradność to dziedzictwo, które rodzice przekazali swoim czworgu dzieciom.

Po przyjeździe do Legionowa Zdzisław Wasilewski rozpoczął naukę w jednej z warszawskich szkół zawodowych. Później przepracował kilkanaście lat w kilku niewielkich przedsiębiorstwach w okolicznych miejscowościach, również w Warszawie. Przed blisko 30 laty, po wypadku, przeszedł na rentę.

– I wtedy zacząłem się zastanawiać, mówiąc zwyczajnie: Co dalej? Zawsze byłem aktywny. I co, teraz mam usiąść przed telewizorem i czekać? Na co? Na śmierć? Tak bezczynnie? Rozejrzałem się wokół siebie i zauważyłem, że takich ludzi jak ja jest mnóstwo. Ale ja jestem w tej dobrej sytuacji, że mam żonę, córkę, dom i... zmysł zaradności – mówi pan Zdzisław. – Wielu spośród tych, których spotkałem, nie mogło się poruszać. Wielu mieszkało na piętrze i nie wychodziło miesiącami z domu, bo jak? Wielu żyło na łasce sąsiadów. Rodziny się nimi nie interesowały, a pomoc społeczna wówczas nie była tak powszechna, jak dzisiaj. Pomyślałem sobie, że trzeba im jakoś pomagać. Ludzie, którymi się opiekuję, są w różnym stanie: nie chodzą, nie słyszą, nie widzą... Kilka osób jest chorych na SM. Tak to jest, kiedy człowieka dotknie choroba. Kiedy jesteś zdrowy, masz wielu dookoła siebie, ale jak zachorujesz i potrzebujesz ludzi do pomocy, to nagle wszyscy znikają... I to mnie zachęca do pomagania im.

Lista potrzeb

Zdzisław Wasilewski w 1990 r. w miejscowej przychodni powiesił ogłoszenie z propozycją pomocy osobom potrzebującym. Podał też numer swojego telefonu. W pierwszym tygodniu nikt się nie zgłosił. Myślano, że to żart, później, że będzie to usługa za opłatą. Kiedy okazało się, że jednak za darmo, ogłoszenie zignorowano, bo podejrzewano w tym jakiś podstęp. Pani, która zgłosiła się jako jedna z pierwszych, kilkakrotnie proponowała zapłatę. Była zdziwiona, kiedy pan Zdzisław odmawiał, mówiąc, że jest to pomoc charytatywna. Niebawem zgłosił się mężczyzna, którego żona chorowała na stwardnienie rozsiane. Poprosił o zastąpienie go w opiece przynajmniej raz w tygodniu. Trzeba było ją karmić, a co dwie i pół godziny podawać wodę przez słomkę. Może tydzień później jakiś mężczyzna zapytał, czy jest możliwość zrobienia dla niego zakupów. I tak ruszyła lawina potrzeb. Wkrótce pan Zdzisław zajął się dowożeniem chorych do przychodni zdrowia. Po jakimś czasie zaczął dowozić potrzebujących skonstruowaną przez siebie rikszą również do kościoła. Wprawdzie chorych odwiedzali kapłani, jednak to nie to samo, co obecność na Mszy św. Przez kilkanaście lat współpracował też z Caritas, dostarczając podopiecznym paczki. Nie tylko na święta, ale również w ciągu roku. Rozwoził też chorym mieszkającym w różnych rejonach miasta obiady z Domu Pomocy Społecznej. Jeszcze niespełna 10 lat temu Zdzisław Wasilewski w 25-litrowym pojemniku wiózł co tydzień swoim podopiecznym gorącą wodę do mycia, wielu z nich bowiem nie miało łazienek, nie mówiąc o bieżącej wodzie. Zabierał więc od nich bieliznę do prania i prał u siebie w domu. Przez blisko 20 lat zaopatrywał kilkadziesiąt osób w drewno. Naraził się z tego powodu na niechętne komentarze. Niektórzy wymawiali mu: ma swój dom, a jeździ po mieście i drewno zbiera. Nie wiedzieli jednak, że nie dla siebie to robił, a dla innych.

– Wielu ludzi klepało biedę, jak to się mówi. Szczególnie w latach 90., kiedy to sporo osób poszło na bezrobocie. Pokończyły się zasiłki, a jeść trzeba było. Palić w piecu też. Ale czym? – pyta pan Zdzisław. – Oczywiście, moja pomoc dotyczyła ludzi starszych. Zbierałem więc drewno w mieście i okolicach. Jeździłem po jakichś budowach, ściągałem powalone drzewa. Inni, kiedy dowiadywali się, po co je zbieram, hojnie je ofiarowywali. Przywoziłem wózkiem do domu jakieś wyrzucone meble, uruchamiałem piłę i ciąłem na mniejsze kawałki. Później drewno rozwoziłem w koszach. Był rok, że zaopatrywałem ponad 60 osób; jednorazowo ponad 20.

W tym czasie Zdzisław Wasilewski przez kilka godzin dziennie sprzątał w miejscowej piekarni. Zapłatę pobierał w chlebie i bułkach. Codziennie worek albo i więcej rozdzielał między swoich kilkudziesięciu podopiecznych, w tym kilkanaścioro dzieci pochodzących na ogół z rodzin dysfunkcyjnych.

– Byłem niekiedy tak potwornie zmęczony, że nie dawałem rady popchnąć wózka. Nie mogłem się jednak wycofać. Bo jak zawieść tych ludzi? Oni na mnie czekali. Bo to jest tak, że czasem dasz komuś coś za 10 zł, a on odczuwa to tak, jakbyś dał mu za 100 czy 1000 zł. Dla niego to ma taką wartość – podkreśla z naciskiem pan Zdzisław. – Podobnie jak zwykłe spotkanie i rozmowa z człowiekiem. Bo oni zazwyczaj siedzą w czterech ścianach. Nie mają znajomych. Przez tydzień bądź dwa do nikogo się nie odzywają. A ileż można mówić do siebie? Od kiedy skonstruowałem sobie te moje trzy riksze, wywożę ich na miasto. Bo wielu z nich widzi tylko to, co przez okno – ścianę innego bloku bądź kawałek swojego podwórka. Mieszkają tu od półwiecza, ale miasta już nie znają. Jeśli więc ktoś mnie pyta, skąd wzięła się we mnie potrzeba pomagania, to jednym odpowiadam, że dzięki temu jestem dużo w ruchu... Ale innym przyznaję, że to Pan Bóg postawił mnie w takich czasach i dał mi takie natchnienie. I że ci, którym pomagam, to taka moja druga rodzina. Choć są to ludzie różnego pokroju, o różnych charakterach. Niektórzy z racji swojej choroby potrafią być dokuczliwi. Mam takiego jednego, który mieszka kilka kilometrów od centrum – kiedy go wiozę, to ciągle ma o coś pretensje. Nie jest to jakaś agresja z jego strony, ale muszę to znosić, bo jestem jedyną osobą, na której może się wyżyć. I ja go rozumiem. On więcej musi znosić niż ja. Jest poważnie chory. Żona go zostawiła i tylko przyjeżdża od czasu do czasu, by zobaczyć, czy żyje, bo mieszka w domu na ładnej działce, która przypadnie jej po jego śmierci.

Bieda w centrum miasta

Obecna działalność pana Zdzisława to nie tylko wożenie ludzi rikszami – to także chodzenie do miejscowych urzędów, żeby znaleźć pomoc dla podopiecznych w remoncie mieszkania czy w sprawie otrzymania jakiegoś ludzkiego lokum. Bo wielu z nich mieszka w warunkach urągających człowieczeństwu. Miasto czasem pomaga, częściej – nie.

– Jest sporo biedy w naszym mieście. Mieszkają u nas ludzie, którzy nie mają światła. Niedawno spotkałem rencistę, niestarego, ok. siedemdziesiątki, może młodszego. Mieszka niemal w centrum miasta, właściwie w takim domku letniskowym. I nie jest to żaden kloszard, ale człowiek samotny, chory. Nikt się nim nie interesuje. Warunki ma tam koszmarne. Powiedział mi, że już 3 lata temu złożył wniosek o jakieś mieszkanie, ale do tej pory nikt mu nie odpowiedział. Mam wrażenie, że urzędnicy sądzą, iż problem rozwiąże się w sposób „naturalny”, kiedy ten człowiek umrze. Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Będę musiał w jego sprawie interweniować.