Umarli uczą spokoju

Milena Kindziuk

publikacja 30.10.2007 11:00

Jest już po walce. Czas stoi w miejscu. Muszę teraz zrobić wszystko, by zmarły wyglądał, jakby na moment zasnął. Zmarły nie powinien przerażać rodziny. Ma być tak przygotowany, by wnosić spokój. By jego wygląd w trumnie koił zrozpaczonych. To najświętsza zasada mojego zawodu. Niedziela, 28 października 2007

Umarli uczą spokoju




Jest już po walce. Czas stoi w miejscu. – Muszę teraz zrobić wszystko, by zmarły wyglądał, jakby na moment zasnął. Zmarły nie powinien przerażać rodziny. Ma być tak przygotowany, by wnosić spokój. By jego wygląd w trumnie koił zrozpaczonych. To najświętsza zasada mojego zawodu – twierdzi Ireneusz Migdał z Gorzowa Wielkopolskiego.


Dzień jak co dzień


Ma czterdzieści lat, duże, szerokie brwi i spokojne, skupione oczy, ubrany jest w sportową kurtkę i czapkę z daszkiem. Uśmiecha się przyjaźnie. Jak co rano, pewnym, szybkim krokiem idzie do pracy w prosektorium.

Pierwsza czynność: przebiera się w zielony fartuch. Potem zakłada białe chodaki, na ręce – białe rękawiczki. Idzie do chłodni, sprawdza, kogo od wczoraj dowieziono, i wpisuje do ewidencji. Potem jest tzw. odprawa. Trzeba ustalić, na który dzień i godzinę naszykować każdego zmarłego.

Teraz już może przystąpić do pracy.

Wyciąga z chłodni pierwsze ciało. Na żelaznym łóżku wiezie je na środek dużego, przestronnego pomieszczenia. Po chwili bierze dzbanek i wstawia wodę na kawę. W międzyczasie zdejmuje zmarłemu ubranie, w którym tutaj trafił. W kieszeni spodni znajduje kartkę od rodziny: „Jak będzie za ciasny kołnierzyk – rozpiąć. Podłożyć coś pod poduszkę, żeby głowa była wyżej. Włosy nie mają być płasko, tylko podtapirowane, do góry”. Ogląda kartkę. Pije kawę, wyciąga kanapkę. Je śniadanie. – To nie jest znieczulica – zapewnia.

Teraz musi zmarłego umyć. Najlepiej w dzień pogrzebu, żeby ciało było świeże. Z góry puszcza więc na nie prysznic. Namydla, by się pieniło. Potem, jeszcze mokre, przykrywa ręcznikiem. Czesze, goli, obcina paznokcie. Zamyka zmarłemu oczy, tak, by się nie otwierały. Jeśli trzeba przesunąć datę pogrzebu – całe ciało balsamuje. Wstrzykuje płyny chemiczne, by przywrócić naturalny wygląd, lekko zaróżowić skórę, pokryć zsinienia. A na koniec – ubiera zmarłego. – Nigdy nie rozcinam ubrania – mówi. Nie umie zakładać podartych ubrań. Wreszcie składa zmarłemu ręce, oplata je różańcem. Może już go pokazać rodzinie. Ale tak naprawdę dopiero teraz zaczyna się horror. – Bo najgorzej jest w tej pracy z żywymi – podkreśla. – Jest tyle reakcji na śmierć, ilu jest ludzi. Jedni płaczą, inni zaczynają lamentować nad zmarłym, są tacy, którzy rzucają się na podłogę albo… śmieją się – opowiada. – Ludzie nie wiedzą, że umarły potrzebuje spokoju.




Niczego nie weźmie się ze sobą


Wielu zmarłych Ireneusz Migdał zna z opowiadań. Bo zdarza się, że rodzina, przynosząc do prosektorium ubranie czy ustalając jakieś szczegóły, przywołuje historię czyjegoś życia. – Ostatnio przygotowywałem do pogrzebu mężczyznę, który miał jeszcze plany, do czegoś dążył, walczył, zabiegał o karierę, pieniądze i nie miał czasu dla bliskich. Zaczął chorować i nagle odkrył, że jest śmiertelny. Takich historii jest wiele. Szczególnie jeżeli ktoś umiera nagle. Miał wszystko i umarł. Skandal – myśli rodzina. Ktoś nas oszukał – złorzeczą. Nie tak miało przecież być. Dlatego ja tak muszę przygotowywać tych zmarłych, by wyglądali jak żywi. Bo ludzie nawet w czasie pogrzebu nie chcą myśleć o śmierci, tak bardzo się jej boją. Ona ich paraliżuje, odbiera sens, by czuć się młodym, bogatym. A to przecież nie ma znaczenia. Niczego nie weźmie się ze sobą. Ludzie o tym nie pamiętają.

Migdał nauczył się, że śmierć trzeba po prostu zaakceptować. Ona jest przecież wpisana w życie. Jest z nami w życiu. – Zwłaszcza jeżeli się wierzy w Boga, ona ma sens. Wiara uczy nas przecież, że życie ma dalszy ciąg. Że tylko się zmienia, nie kończy – mówi. – Akceptując śmierć, łatwiej „przestawić” całe życie, przewartościować.

Czy lubi swą pracę? – pytam. – Lubię, to mało powiedziane. Nie wyobrażam sobie innej, choć mam kilka zawodów – mówi. Nie ukrywa, że są w niej i trudne chwile. – Kiedy ubieram dzieci. I kiedy patrzę na tragedię rodziców.

Do dziś pamięta, że mama kilkuletniego synka, który leżał w trumnie, dostała ataku padaczki. Musiał ją wynieść z prosektorium. Także gdy ktoś ginie tragicznie, np. w wypadku samochodowym, przychodzą refleksje nad życiem. – Zaczynam się zastanawiać, że jutro ja mogę tu leżeć tak jak ten człowiek – mówi pan Ireneusz. Podobnie myśli, gdy ubiera kogoś w swoim wieku. – Wtedy sobie obiecuję, że nie będę „gonić” życia, gonić za pieniędzmi, za tym co nietrwałe i kruche. Ale mam krótką pamięć. Wychodzę z kostnicy i zapominam…Cały świat przekonuje przecież, że śmierć nas nie dotyczy. Reklamy pokazują, że jak wypiję jogurt albo zjem płatki kukurydziane, to będę żył tutaj wiecznie. Słucham tego wszystkiego i – na szczęście – następnego dnia znów przychodzę do kostnicy…


Teologia i powołanie


Ireneusz Migdał wychowywał się w religijnej rodzinie. Całkiem zwyczajnej, jak twierdzi. Ukończył technikum budowlane. To była przeszkoda, by mógł dostać się na polonistykę. Musiał iść do wojska. – Potem świat dla mnie się skończył – wspomina. Bo umarł jego ojciec. – Zobaczyłem go przez chwilę w chłodni. Tu, gdzie dziś pracuję. Leżał ubrany, miał sine palce i uszy. Z mojego taty nic już tam nie było. Był obcy. Nawet w „obcym” garniturze, którego nigdy nie nosił, bo wolał dżinsy i swetry.





Od tamtej pory Migdał zaczął poważnie myśleć o przyszłości, o tym, co dalej ma robić w życiu. Zainteresował się eschatologią, czyli nauką o rzeczach ostatecznych. I zaczął studiować teologię. Zaocznie.

W dzień pracował. Palił w piecu w szpitalnej kotłowni. Pewnego dnia zwolniło się miejsce w prosektorium. Potrzebny był nowy pracownik. I Migdał się zgłosił. – Dziś wiem, że to moje powołanie – zapewnia.
Do dziś pamięta chłód, kiedy po raz pierwszy dotknął zmarłego. – Kobieta, która uczyła mnie fachu, ostrzegała: zawsze będziesz czuł chłód umarłego. Ale przecież ktoś musi to robić. Może inni nie chcą o tym wiedzieć, ale zmarłych ktoś musi ubrać.

Nie pamięta, kiedy przestał się bać. – Wiedziałem, że muszę się zajmować zmarłymi. No i że będę w tym dobry – powtarza.

Od tamtej pory każda czynność wykonana przy zmarłym: mycie, ubieranie, czesanie, była formą zadośćuczynienia za tatę. – Traktuję zmarłych tak, jak bym chciał, żeby tamci ludzie potraktowali mojego ojca. Zmarli do końca są ludźmi, choć ich dusza jest już gdzie indziej. Ale ciału należy się szacunek. Ono jest przecież świątynią Ducha Świętego. Dlatego z ciała zmarłego nigdy nie żartuję. Wierzę, że kiedy kogoś szykuję, ten ktoś jest ze mną, patrzy na mnie i wie, co robię.

Pracę magisterską napisał o śmierci w Nowym Testamencie.
– Dlaczego? – pytam. – Bo chciałem ją poznać.

I poznał. – Przekonałem się, że słowo „śmierć” – greckie „thanatos” – zwłaszcza w Ewangeliach i Dziejach Apostolskich kilkadziesiąt razy zostało użyte w znaczeniu duchowym. „Zmarły” – czyli oporny na Słowo Boże, a więc ten, kto odrzuca zbawienie. Ci natomiast, którzy fizycznie są martwi, tak naprawdę żyją i czekają na zmartwychwstanie. Teologia dała mi zatem poczucie bezpieczeństwa, przywróciła wewnętrzny spokój. No i zaczęła mi pomagać w pracy.


Spokój, który zaczął uwodzić


Dużo ciał widział. Nie może jednak powiedzieć, że jest oswojony ze śmiercią. – Nie jesteśmy przygotowani na śmierć. Ja też nie – mówi Migdał. – Po pracy muszę zapominać o śmierci. Choćby po to, żeby przytulić własne dzieci.





Od kiedy pracuje z umarłymi, bardzo się zmienił, wyciszył. Nie przeszkadza mu już fetor rozkładających się ciał ani chłód. – Nie mam koszmarów, nie boję się, że jakiś zmarły nagle wstanie albo chwyci mnie za rękę. Tak jest tylko w horrorach. W rzeczywistości natomiast umarli uczą spokoju. Ich spokój, ich twarze są dla mnie ukojeniem. I ten spokój, który mam od nich, mogę przekazywać dalej.

Ten spokój zaczął go, jak sam mówi, „uwodzić”. – Tam, za drzwiami jest głośno, żywi nie wiedzą, co robić, gonią za czymś, zawsze im coś ucieka. A ja jestem spokojny.

Ze spokojem pan Ireneusz przeżywa też pierwsze dni listopada. – Kiedy odwiedzam cmentarz we Wszystkich Świętych, czuję się dobrze. To dla mnie bardzo „swojski” dzień – mówi. A kiedy mija groby ludzi, których przygotowywał na drogę do nieba, przypomina sobie ich twarze. I modli się za nich. Raz w roku natomiast zamawia Msze św. za tych „swoich” zmarłych, którzy nie mieli rodzin i za których pewnie nikt się nie modli.

Jest pewien, że kiedyś będzie mógł spojrzeć „swoim umarłym” w oczy. – Mam nadzieję, że kiedyś spotkam tych wszystkich ludzi po drugiej stronie – mówi. I wraca do swojej pracy.



***

W artykule wykorzystano również materiały z filmu pt. „Balsamista”, reżyseria i scenariusz Ewa Świecińska, montaż Ewa Różewicz, produkcja TVP, Program 2, 2001 r.