Aktor o swojej wierze

Z aktorem Jerzym Zelnikiem rozmawia ks. Krzysztof Sudoł

publikacja 28.11.2007 15:03

Jeśli człowiek potrafi kochać, nie żądając wzajemności – to jest wielkie szczęście i ogromna łaska. Czasami robi się coś dla drugiego człowieka z takim poczuciem dumy, że jest się w stanie mu pomóc – ale to jest za mało. Trzeba to czynić ze zwykłą ludzką miłością. Niedziela, 25 listopada 2007

Aktor o swojej wierze




Ks. Krzysztof Sudoł: – W dobie, w której większość spraw stała się „prywatnymi”, zapytać o sprawy wiary w codziennym życiu, wydaje się być mocno nietaktowne. Czy Jerzemu Zelnikowi łatwo jest mówić o swojej wierze? Czy jest to dość kłopotliwe pytanie?

Jerzy Zelnik: – To nie jest kłopotliwe pytanie, przynajmniej nie dla mnie, bo w moim życiu jest to kwestia zasadnicza. Wierzę, bo żyję, żyję, bo wierzę! Wie Ksiądz, ja mam ciągle nieodparte i nieskromne wrażenie, że Opatrzność Boża stale się mną interesuje, czuję, że jestem w centrum zainteresowania Pana Boga, więc staram się nie zawieść Jego oczekiwań wobec mnie, wobec tego faktu, że powołał mnie do życia. Noszę w sobie jakieś przedziwne poczucie długu.

– I ten dług spłaca Pan aktorstwem?

– Nie, nie! Aktorstwo – ujmując to matematycznie, procentowo – to tylko jedna dziesiąta, jedna piętnasta mojego życia. Najważniejsze w moim życiu jest to, żeby być człowiekiem, tzn. żeby widzieć drugiego człowieka, nie deptać po nim, nie upokarzać go, w każdym człowieku widzieć cząstkę tego, co nazywamy stworzeniem Bożym. Bywa to dość trudne, ale według mnie to jedyna droga, po której człowiek musi podążać, jeśli mamy humanizować naszą codzienność.

– Niemniej, gdy staje się przed publicznością, wtedy to, co się przekazuje, czy co chce się przekazać, może stać się jednocześnie formą świadectwa, spłacaniem długu, o jakim mówił Pan przed momentem...

– To jest zależne w głównej mierze od tego, jaki bierze się na siebie tekst, jakie zadania aktorskie. Obecnie jestem dyrektorem Teatru Nowego w Łodzi i reżyseruję, więc aktorstwo jest teraz jakby na drugim planie mojego życia. Zaczynam za nim tęsknić, ale na razie jestem dyrektorem teatru i moim zadaniem jest dać tej rodzinie teatru, zespołowi, poczucie sensu, poczucie jakiegoś celu. Poczucie odpowiedzialności, że się jest jakby przewodnikiem stada, i trzeba poprowadzić je dobrą drogą, drogą prawdy. No i trzeba tej prawdzie służyć, nie przesłaniać jej sobą. Proste, a zarazem trudne zadanie.





– Jednakże wielkie teksty mogą stawać się drogą, po której dochodzi się do Największego Artysty. Żyć z Panem Bogiem na co dzień – to jednocześnie ulegać pokusie wyobraźni, która często dąży do personifikowania Boga. Chciałbym zapytać, czy Jerzy Zelnik wyobraża sobie Pana Boga?

– Ja głęboko wierzę w Trójcę Świętą i różnie sobie Pana Boga wyobrażam. Mnie się ta Trójca czasami rozdziela – może to jest naiwne, co teraz powiem – ale zwracam się do Ducha Świętego, do Chrystusa, do Ojca – a w rezultacie do Nich wszystkich. To jest kwestia ogromnej tajemnicy, którą trudno przełożyć na obraz. Mamy prawo nadawać postać Pana Boga, ale On nie został stworzony na nasze podobieństwo. Gdy próbuję zrozumieć Trójcę Świętą, to przychodzi mi na myśl św. Augustyn i jego przypadek o próbie przelewania morza do wykopanego małego dołka...

– Proces docierania do Tajemnicy to proces całego życia człowieka. Czy o takim kształtowaniu wiary, dochodzeniu do Pana Boga może Pan powiedzieć osobiście?

– Żyłem bez Pana Boga przez 23 lata: mnie On wtedy nie był potrzebny, nigdy nie zadawałem sobie zresztą tego pytania. Pamiętam z dzieciństwa, że w szkole, gdy inne dzieci się modliły, ogarniał mnie jakiś wielki smutek, że ja się z nimi nie modlę. Jako 8-latka dziwnie mnie bolało, że się nie umiem modlić z pamięci. Nie byłem wychowywany religijnie, wzrastałem w obojętności, ale jednocześnie w jakimś przeczuciu pewnego braku Kogoś i Czegoś w moim życiu. Moja mama też nie była wychowana w katolicyzmie, tak stopniowo dochodziliśmy do niego wszyscy. Głównie to moja żona podała mi rękę, a ja podawałem ją mojej rodzinie. Nie byliśmy ateistami, nie walczyliśmy z religią. Byliśmy humanistami, ludźmi, którzy chcą jak najlepiej służyć ludziom, i nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że służąc ludziom, realizujemy Dekalog, zbliżamy się do Chrystusa, do Pana Boga.

– A jak Pan Bóg dotarł do Jerzego Zelnika?

– Bardzo prosto! Dzięki mojej żonie, która nie wyobrażała sobie, że nasz związek mógłby nie mieć sankcji sakramentalnej, a ja miałem szczęście, że dzięki jednemu księdzu w Krakowie doznałem tej łaski. Miałem wtedy 24 lata i jest to jedna z ważniejszych dat w moim życiu – 31 sierpnia 1969 r. zostałem ochrzczony i nie wyobrażam sobie, żebym mógł od tamtej pory żyć samotnie. Bardzo cenię sobie samotność we dwoje: z Panem Bogiem, z kochaną osobą. Albo tylko z Panem Bogiem, lub aż z Panem Bogiem. I wtedy już jestem zawsze z Nim, z Kimś Wielkim, no i to jest chyba to. Trudno jest o tych sprawach mówić, bo często człowiek sam siebie nie rozumie. W ciągu tych kilkudziesięciu lat życia, jakie jest nam podarowane, jesteśmy w stanie wykonywać jakąś mozolną drogę po różnych wertepach – przedzierając się przez mrozy, upały, radości, nieszczęścia, wątpliwości, zachwiania – ku temu celowi. Trzeba dokonywać tego wysiłku codziennie, od rana do wieczora – myślę, że to jest najistotniejsze.





– Zmieniając nieco temat, a jednocześnie krążąc wokół, zapytam: Co jest dla Jerzego Zelnika szczęściem w życiu?

– Takie niesamowite poczucie sensu jest dla mnie szczęściem. Mam łaskę polegającą na tym, że zaufałem Opatrzności, Panu Bogu. Umiałem naprawdę szczerze powiedzieć „tak”, pozwolić prowadzić się Panu Bogu, czuć Jego reżyserię. Poza tym, myśląc o szczęściu, można tu wiele wymieniać, bo są to odblaski tego, o czym mówię. Takim odblaskiem jest zdolność kochania. Jeśli człowiek potrafi kochać, nie żądając wzajemności – to jest wielkie szczęście i ogromna łaska. Mnie się to przytrafiło i każdemu tego życzę. Jak pisał św. Paweł w swoim hymnie – „Miłość nie szuka swego”. To jest bardzo trudne wyzwanie, bo czasami robi się coś dla drugiego człowieka z takim poczuciem dumy, że jest się w stanie mu pomóc – ale to jest za mało. Trzeba to czynić ze zwykłą ludzką miłością, z bardzo prostym i pięknym uczuciem ludzkiej miłości. Jeśli tak daje się dobro, siebie samego, no to już jest zdolność, za którą trzeba Panu Bogu bardzo dziękować. To wielkie szczęście prostych i ważnych spraw.

– A czego boi się Pan w życiu?

– Bałbym się bardzo, gdybym miał umierać nieprzygotowany, zaskoczony, umierać głupio, niemądrze, w zwierzęcym skowycie z powodu cierpienia – i nic poza tym. To by mnie przeraziło. A ponieważ oswajamy się ze śmiercią od czasu, gdy wchodzimy w strefę cienia, w której jest jakieś równouprawnienie wszystkich wobec tego, że musimy wkroczyć w żywot po śmierci – musimy żyć tak, jak mówi Grek Zorba: „Żyć tak, jakby życie miało trwać wiecznie, nie żyć w lęku przed śmiercią, a z drugiej strony żyć tak, jakby się miało umrzeć dzisiaj”. Trzeba umieć to pogodzić, to są dwie prawdy, które się uzupełniają.

– Na koniec chciałbym jeszcze zapytać o marzenia, życiowe plany…

– Chciałbym także żyć trochę dla siebie, zrealizować moje marzenia. Mam jeszcze takie chłopięce marzenie – podróżowanie... Natomiast radości zupełnie sensualne – zdrowe jedzenie, dobre wino, ocieranie się ciałem o przyrodę, głaskanie kota – to są przyjemności codzienne, od których nie stronię, które uzupełniają się z tymi wzniosłymi sprawami. Żyć ciałem i duszą w całej pełni i nie wstydzić się nigdy tego, że jestem człowiekiem, że żyję.