Święta Żydówka

Agnieszka Bugała

publikacja 06.08.2008 16:58

Dzieciństwo Edyty Stein – portrety babci Adelheid, wielki, pełen dostatku dom i przylegający do niego sklep żelazny. Liczne rodzeństwo matki, którego imion uczyła się na pamięć. Kredens z szufladami pełnymi rodzynek, migdałów i gorzkiej czekolady. Niedziela, 3 sierpnia 2008

Święta Żydówka



Dzieciństwo Edyty Stein – portrety babci Adelheid, wielki, pełen dostatku dom i przylegający do niego sklep żelazny. Liczne rodzeństwo matki, którego imion uczyła się na pamięć. Kredens z szufladami pełnymi rodzynek, migdałów i gorzkiej czekolady. Śmiechy, żarty i dowcipy. Pełna czułości i dobroci twarz dziadka. Ukradkiem wyjmowane przez niego z tortów kandyzowane owoce i wtykane wnukom do ust.
A to wszystko w Lublińcu – małym miasteczku niedaleko Częstochowy, które od prawie roku przygotowuje się do ogłoszenia św. Teresy Benedykty od Krzyża swoją patronką.

Ludzie z Lublińca


Dziadkowie Edyty ze strony matki żyli we wspomnieniach przekazywanych sobie przez mieszkańców Lublińca jako ludzie niezwykłej dobroci i uczciwości. Salomon Courant zajmował się mydlarstwem i wyrobem świec. Upatrzył sobie Adelheid, gdy miała lat 12 i, kochając ją, czekał, aż dorośnie. Pięć lat później zaręczył się z nią, a po roku poślubił.

Przyzwyczajona od wczesnego dzieciństwa do ciężkiej pracy dziewczyna, mimo młodego wieku, była wielką podporą męża. Bez niej nie podejmował żadnej decyzji. Z nią, niedługo po ślubie, otworzył sklep kolonialny, który prosperował przez lata i przynosił zyski całej, licznej rodzinie. Mieli piętnaścioro dzieci. Matka Edyty, Augusta, była czwartym z kolei. Codzienność nie szczędziła im trudów i zmartwień, ale odnosili się do siebie z pełnym miłości oddaniem. „Nad sofą w naszym pokoju wisiały portrety moich dziadków – pisze Edyta. – Piękna, delikatna twarz mojej babki, w obramowaniu białego czepeczka, wyraża powagę i cierpienie. Babcia zmarła jeszcze przed moim urodzeniem. Znam ją więc tylko z opowiadania. (…) Dzieci ze swymi małymi kłopotami biegały raczej do ojca niż do niej. Do babki szło się po radę w sprawach najpoważniejszych”.*

Początki były trudne, ale udało się Courantom nie tylko zgromadzić majątek, ale swą przezroczystą postawą zaskarbić życzliwość ludzi. Salomon słynął z uczciwości w interesach. „Raz jeden gospodarz dał dziadkowi pieniądze na przechowanie – wspomina Edyta. – Dziadek odebrał je i rzekł: «Poczekaj, dam ci pokwitowanie”. Kiedy je przyniósł, gospodarz uważnie je obejrzał i oddał mu je z powrotem, mówiąc: «przechowaj je także»”.



A jednak nie Wrocław


Edyta była jedynym dzieckiem Steinów, które urodziło się we Wrocławiu. Nie mogła dorównać nawet Ernie, która, choć przez zaledwie sześć tygodni, ale jednak mieszkała w Lublińcu i nosiła tę wpisaną w każdego człowieka świadomość pochodzenia i przynależności do miejsca swych narodzin. A jednak to Lubliniec, a nie Wrocław, wrósł w jej dziecięcy umysł tak bardzo, że pisząc po latach „Dzieje pewnej rodziny żydowskiej” przypomniała, że „dla nas, dzieci, nie było większej radości jak wakacyjny wyjazd do krewnych w Lublińcu”.





Tamto miasto, tamte wakacje


„Jadę do domu” – głos matki brzmiał stanowczo, ale zapowiadał wielkie szczęście. Z radością pakowali letnie ubrania i wszystkie potrzebne rzeczy. Rozgardiasz przed wyjazdem i trud podróży rekompensowała uśmiechnięta twarz dziadka i serdeczne uściski ciotek. Czuli, że dom Salomona Couranta jest też ich domem. Lubliniec witał ich zawsze tak samo: z otwartymi ramionami. „W obszernym domu dziadka można było poruszać się zupełnie inaczej niż w naszym ciasnym mieszkaniu czynszowym we Wrocławiu. Znaliśmy tu każdy kąt i każdy radośnie witaliśmy”. – pisała Edyta wiele lat później.



Zaułki i ludzie


Ulice miasteczka nie były szerokie, a domy wokół rynku przyklejały się ciasno do siebie. Przy ul. Mickiewicza, w rzędzie kamienic, stał dom, wynajęty od ludzi przez Salomona Couranta dla Augusty i Zygfryda Stein po ich powrocie z Gliwic. To tutaj, pod dziewiątką, na pierwszym piętrze, urodziła się Róża, siostra Edyty. Dom dziadków i ten wynajmowany stały obok siebie, nie dzieliła je – jak dziś – ulica. Później, gdy Steinowie zamieszkali w „willi” – „miłym, małym domku, z dużym ogrodem należącym do dziadków”, w pobliżu kościoła św. Anny, odległość była już nieco większa.

Budynek Courantów znajdował się blisko kościoła św. Mikołaja. Tu pracował ks. Franciszek Pluszczyk, który kościół odnawiał. Edyta mogła go spotykać. Mogła też wiele lat później, jako 19-latka, rozmawiać z ks. Gustawem Majewskim. Tu, w Lublińcu, można by go nazwać pierwszym ekumenistą, bo jako pastor ewangelicki przeszedł na katolicyzm, został katolickim kapłanem i proboszczem u św. Mikołaja. Ten człowiek cieszył się tak dużym szacunkiem, że gdy w 1910 r. zmarł, to na jego pogrzebie obok siebie szli pastorzy ewangeliccy i rabini. Być może ten właśnie człowiek był prekursorem w spojrzeniu Edyty na własną wiarę. Przecież Edyta czyta św. Teresę u ewangelików, a jednak wybiera katolicyzm. On był taką osobą, że jeśli tylko go poznała, to musiał na jej życiu odcisnąć ślad.

Spacery do Nepomucena


– Edithel! Erna! – Z otwartego na oścież okna słychać było pewnie niejeden raz kobiecy głos. – Przyjdźcie do domu!

Dziewczynki siadywały na wielkim stopniu schodów przed sklepem. W czarnych warkoczach Erny odbijało się światło gasnącego dnia. Edyta patrzyła. Erna nazywała jej świat. Mimo zaledwie osiemnastu miesięcy różnicy – noszenia tych samych sukienek, czytania tych samych lektur, rozmiłowania w opowiadaniu sobie o zmroku historii grozy, wspólnego chodzenia do szkoły i zabaw z tymi samymi koleżankami – dziewczynki były zupełnie inne. „Erna jest przejrzysta jak klarowna woda, podczas gdy ja stanowiłam księgę zamkniętą na siedem pieczęci”. – napisze Edyta. Nie rozstawały się nigdy. Pierwsza długa rozłąka nastąpiła dopiero w 1906 r., kiedy Edyta przez 10 miesięcy mieszkała u Elzy w Hamburgu.

Gdyby dało się cofnąć czas i podsłuchać siostrzane rozmowy, to pewnie wiele w nich było dziewczęcych żartów, psikusów i zwierzeń. Pewnie niejeden raz trzymając się za ręce szły przez lubliniecki rynek i zadzierały głowę, aby popatrzeć na tulącego krzyż św. Jana Nepomucena. Ten pomnik stoi tam do dziś, nie ma tylko wysokich drzew, które wspominała Edyta. I nie ma też żydowskiego cmentarza, miejsca wieczornych spacerów, na którym spoczywali kolejni odchodzący członkowie rodziny Courantów i Steinów, w tym dwoje z czwórki zmarłych przed urodzeniem Edyty rodzeństwa.





Ostatnia podróż przez Lubliniec


„Kochana Matko, pewna matka klasztorna przybyła wczoraj wieczorem z paczkami i zgodziła się wziąć liścik. Jutro wcześnie rano wyjeżdża transport (Śląsk albo Czechosłowacja??). Najbardziej potrzebne są wełniane pończochy i dwa koce. Róża nie ma szczoteczki do zębów ani krzyżyka, ani różańca. Ja prosiłabym o następną część brewiarza”** – pisała s. Teresa Benedykta od Krzyża, Edyta Stein, do swej matki przeoryszy w Echt 6 sierpnia 1942 r. z obozu Drente-Westerbork, z baraku nr 36. Następnego dnia w nocy wsiadła do pociągu śmierci. Bez brewiarza, pończoch i koców. Dojechała do niemieckiego obozu w Oświęcimiu. Przez Wrocław i Lubliniec. Przez miasta bieguny. Miasta smaków, zapachów, książek, modlitw i szczęścia. Zmarła 9 sierpnia 1942 r., zagazowana cyklonem w komorze gazowej obozu w Auschwitz.