Skoki „blanikiem”!

Julian Kostrzewa

publikacja 08.04.2009 22:43

Pierwszy skok Blanik wykonał, gdy miał dziewięć lat. Pokazał ojcu, jak robi salto na tapczanie. Tata – górnik z kopalni „Marcel”, miłośnik boksu i półprofesjonalny futbolista – potrafił to docenić. Niedziela, 5 kwietnia 2009

Skoki „blanikiem”!



Gdy zdobywał złoty medal na igrzyskach w Pekinie, był naprawdę szczęśliwy. W konkursie skoku przez konia nie dał szans rywalom. Zastanawiał się, dlaczego Najwyższy pozwolił mu na sukces. I to pozwolił nie po raz pierwszy: w rok Leszek Blanik został mistrzem Europy, świata i mistrzem olimpijskim.

Udało mu się prawie wszystko, o czym marzy sportowiec, ale chyba najbardziej cieszy go to, że – odnosząc sukcesy – wygrał z samym sobą, ze swoimi słabościami. Żeby zdobyć złoto olimpijskie, musiał spędzać na ciężkich treningach pięć godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu. Oddawać kilkadziesiąt ryzykownych skoków miesięcznie, kilkaset rocznie.

– Miałem wiele kryzysów w karierze i udało mi się je pokonać oraz pokonać samego siebie. To właśnie jest chyba najważniejsze, co sport daje człowiekowi – mówi Leszek Blanik. O tyle mu było łatwiej, że jako chłopak dostał – jak twierdzi – szkołę życia. W cieplarnianych warunkach nie dorastał – wychowywał się w rodzinie górniczej, miał dwoje rodzeństwa. I o tyle było trudniej, że pochodził z małego miasteczka. Niełatwo takim, jak on się przebić.

„Aby osiągnąć to, co możliwe, trzeba sięgać po to, co niemożliwe” – to ulubiony aforyzm i motto Leszka Blanika, zdobywcy trzeciego w ogóle, a pierwszego złotego medalu olimpijskiego dla Polski w gimnastyce sportowej.

Salto na tapczanie

Pierwszy skok Blanik wykonał, gdy miał dziewięć lat. Pokazał ojcu, jak robi salto na tapczanie. Tata – górnik z kopalni „Marcel”, miłośnik boksu i półprofesjonalny futbolista – potrafił to docenić. Zawołał mamę i wspólnie uradzili, że zapiszą Leszka na treningi gimnastyki w klubie w Radlinie. To było ponoć o dwa lata za późno, bo gimnastykę zaczyna się uprawiać w młodszym wieku. Ale trenerzy uznali, że szybko nadrobi straty. Tak też się stało.

W środowisku sportowym zrobiło się o nim głośno, gdy w 1995 r., jako osiemnastolatek, zdobył na mistrzostwach Polski w gimnastyce sportowej w Radlinie siedem medali, w tym pięć złotych. To była przepustka do wielkiej kariery. Ale żeby ją zrobić, musiał przenieść się po maturze ze Śląska na Wybrzeże. Konkretnie – do Gdańska, do ośrodka olimpijskiego i na studia w tamtejszej Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu.

Jeszcze przez dwa lata reprezentował co prawda klub z Radlina, ale kiedy go zlikwidowano, przeniósł się całkowicie do Gdańska i do AZS AWFiS Gdańsk. Po skończeniu studiów (pracę magisterską napisał na temat obciążeń treningowych u młodocianych gimnastyków) rozpoczął pracę jako asystent w AWFiS. Od lat dzieli ją, z przerwami, z karierą sportowca.
W rodzinnych stronach bywa rzadko, ale obiecuje poprawę. Ślązaka zawsze ciągnie do rodziny, do wigilijnej makówki, moczki, smażonego karpia i kapusty z grochem. I specyficznego tamtejszego humoru.

Choć w tej ostatniej dziedzinie inni także mają osiągnięcia. – Kilka lat temu jechałem pociągiem na obóz do Rosji. Było gorące lato, ale nie można było otworzyć okien. Widniał na nich tylko napis: „Zamknięto na zimę” – opowiada Blanik jedną ze swoich ulubionych anegdot.





Pierwszy sukces międzynarodowy – wicemistrzostwo Europy – odniósł w 1998 r. Rok później zdobył Puchar Świata, a dwa lata później był już brązowym medalistą olimpijskim. Był pierwszym polskim gimnastykiem, którego nazwiskiem nazwano element gimnastyczny. Zapisany przez Międzynarodową Federację Gimnastyczną pod numerem 332 „blanik” to dwa i pół salta w przód w pozycji łamanej, czyli na wyprostowanych nogach. To wysoka skala trudności. Taki skok Leszek Blanik wykonał jako pierwszy na świecie.

Po sukcesie w Sydney w 2000 r. i wicemistrzostwie świata w Debreczynie dwa lata później mówiono, że to niespodzianka, że sportowiec ma sporo szczęścia. Fachowcy wiedzieli jednak, że o przypadku nie ma mowy, a medale to wynik ciężkiej pracy, połączonej z prawdziwym talentem. I ostrzyli sobie zęby na „złoto” na kolejnych igrzyskach w Atenach.

Porażki uczą

Był wtedy najpewniej w swojej konkurencji najlepszy na świecie, ale o medal w 2004 r. nie powalczył, bo... w ogóle do Grecji nie pojechał. Niesprawiedliwy system kwalifikacji faworyzował wieloboistów, którym Leszek Blanik, uważany za mistrza ryzykownych skoków, nigdy nie był.
To, że się nie zakwalifikował, było dla tego sportowca z ambicjami przeżyciem niemal traumatycznym. Długo sport nie dawał mu żadnej radości. – Przeżycie było straszne, przez rok nie mogłem w ogóle trenować. Nie chciało mi się – mówi. Nie miał „sprężu”, nawet kolejne wygrane zawody nie dawały mu radości.

Były łzy i żal do całego świata, ale to już przeszłość. Dużo się wtedy nauczył, nabrał dystansu do wielu spraw. Zrozumiał, że poza skokami przez konia istnieje jeszcze inne życie. Także to, że warto więcej czasu spędzać z rodziną, z żoną Magdą (była psychologiem w policji, teraz pracuje w liceum) i synem Arturem.

Niczego już nie musiał

Kiedy pod koniec 2007 r. zdobył mistrzostwo świata, dało mu to też olimpijską kwalifikację. Gdyby nie wygrał, nie byłoby go w Pekinie, tak jak zabrakło go w Atenach. Możliwość udziału w igrzyskach potraktował jak prezent od losu, który czasem go doświadczał. To stawiało go w komfortowej sytuacji. – Niczego już nie muszę, czuję się spełniony i postaram się to wykorzystać – mówił tuż przed wyjazdem.
Jest sierpień 2008 r., igrzyska w Pekinie. Leszek Blanik obawia się tylko o eliminacje. Trudniejsze mogło być wejście do finału niż sam finał. Startuje w pierwszej grupie, co grozi tym, że sędziowie będą oszczędzać noty na dalszą część kwalifikacji. Wszystko jednak idzie dobrze.

– Na salę wychodziłem z wiarą, że zdobędę jakiś medal. Ale najpierw jeden z rywali skoczył bardzo dobrze, ustał i ładnie wylądował. Chwilę potem drugi też wykonał wszystko prawie jak należy. I trochę się zdenerwowałem. Myślałem, że jednak poziom będzie trochę niższy – wspominał. Nauczył się jednak już oswajać emocje, lęki, wie, co zrobić, żeby nie drżały nogi. Koncentruje się, niekiedy mówi coś do siebie, głęboko oddycha.




Ale po swoim pierwszym skoku poczuł się pewnie. To był prawdziwy „blanik”. Skok wyszedł świetnie, lądowanie było całkiem, całkiem. Właściwie tym pierwszym skokiem zapewnił sobie medal, choć wygrał z zawodnikiem z Francji tylko o włos. – Modliłem się przed finałem, żeby Pan Bóg rozdawał medale sprawiedliwie. Ja chyba zasłużyłem – mówił już po dramatycznym finale. Udało się, Leszek Blanik wygrał.

Wchodząc na podium myślał, że to prawdziwe spełnienie jego długiej, ponaddwudziestoletniej kariery. – Zastanawiałem się, dlaczego Najwyższy pozwolił mi w niecały rok trzy razy stanąć na najwyższych stopniach podium. Odpowiedzi nie znalazłem, ale byłem naprawdę szczęśliwy – mówił w jednym z wywiadów. Cieszył się z sukcesu, ale także z tego, że mógł sprawić radość rodzinie, przyjaciołom i kibicom. – Już tak jakoś mam, że nie lubię zawodzić innych ludzi – mówi.

Wiara pomaga

Z wiarą się nie kryje, bo – jego zdaniem – nie jest to sprawa intymna. – Może nie obnosi się z tym, ale też tego nie ukrywa, mówi otwarcie. Ale co ważniejsze, Leszek zasady wiary praktycznie stosuje w życiu! Nie lubi, gdy ludzie uważają się za lepszych od innych – twierdzi Tomasz Majewski, lekkoatleta, także mistrz olimpijski z igrzysk w Pekinie. Blanik jest sympatycznym, skromnym, dobrym, uczciwym człowiekiem. Wzorem do naśladowania dla wielu młodych ludzi – to zdanie nie tylko Majewskiego.

– Wiara bardzo pomaga i nie uważam, żeby mówienie o niej było niestosowne – tłumaczy sam Blanik. Wie, że mówienie o tym ewangelizuje. Stara się jednak mówić o niej na tyle, żeby słuchacza nie zniechęcić i nie znużyć.

– Uważam, że jestem przeciętnym grzesznym człowiekiem, a wiara dodaje mi sił – mówi. Inni też są grzeszni, nikt nie jest ideałem. Popełnia błędy, ma wady, ale nie boi się mówić – jak podkreśla – że bez wiary, bez Kościoła nie osiągnąłby tego, co udało mu się osiągnąć.

Sport jest dla niego sposobem na życie, pasją i pracą. I będzie nawet po zakończeniu kariery zawodnika. Zacznie się z nią powoli żegnać już w tym roku. Pojedzie na kilka zawodów Pucharu Świata, a w przyszłym roku starty zakończy oficjalnie.

Będzie miał wtedy dopiero 33 lata. Gimnastykiem nie da się jednak być przez całe życie – twierdzi Aleksander Drobnik, były prezes gdańskiego AZS AWFiS, menedżer Blanika, a prywatnie jego teść. – To ciężka dyscyplina, wymagająca wielkiego wysiłku, a organizm, szczególnie kręgosłup, podlega ogromnym obciążeniom – dodaje Drobnik.

Będzie, przynajmniej przez jakiś czas, pracować na uczelni. Zajęcia ze studentami dają mu sporo satysfakcji. Ale – jak przyznaje – nie jest typem naukowca. Chciałby być natomiast dobrym trenerem. – Warunki jednak muszą być lepsze niż obecnie – zastrzega. Na źle wyposażonej hali gimnastycznej nie chciałby pracować.

Po zakończeniu kariery będzie miał czas na pracę doktorską, o której napisaniu myśli od dawna. Na razie dopiero ją zaczyna. W każdym razie powstanie na jego własnym przykładzie. – Będzie to studium mojego własnego – mówi półżartem Leszek Blanik – bardzo ciekawego przypadku.