Kto na kim oszczędza

Alicja Dołowska

publikacja 12.05.2009 22:27

Choć minister zdrowia Ewa Kopacz zaklinała się, że nie zetnie ani złotówki z tego, co się pacjentom należy, było jasne, że to mydlenie oczu, bo niedofinansowana przez lata polska służba zdrowia na tym straci. Niedziela, 10 maja 2009

Kto na kim oszczędza



Nie będzie oszczędzania na służbie zdrowia. Pacjenci mogą się czuć spokojni – zapewniał premier Donald Tusk po ogłoszeniu, że w związku z kryzysem z budżetów poszczególnych resortów trzeba będzie obciąć 19,7 mld zł. Gdy rząd rozpoczął poszukiwania oszczędności, zapewniał: Cięcia budżetowe nie będą dotykać zwykłych ludzi. Przekonywał również, że emeryci mogą się czuć bezpiecznie.

Ministerstwo Zdrowia jednak cięło i oddało do państwowej kasy 392 mln zł z 4,6 mld własnych środków. Z czego 52 mln obcięto z puli przeznaczonej na finansowanie przez resort procedur wysokospecjalistycznych, obciążając nimi Narodowy Fundusz Zdrowia. Do tych procedur należą najdroższe i najbardziej skomplikowane zabiegi medyczne, takie jak przeszczepy serca, szpiku, skomplikowane operacje serca.

Ciekawe, skąd Fundusz weźmie na to pieniądze, bo wpływy do NFZ kurczą się z powodu rosnącego bezrobocia i niższych pensji, na jakie godzą się pracownicy, by w obliczu kryzysu utrzymać pracę. Choć minister zdrowia Ewa Kopacz zaklinała się, że nie zetnie ani złotówki z tego, co się pacjentom należy, było jasne, że to mydlenie oczu, bo niedofinansowana przez lata polska służba zdrowia na tym straci.

– W tym roku NFZ płaci za wszystko o 5 proc. mniej. Już teraz żyjemy wypowiedzeniami, zamrożeniem płac, wstrzymano inwestycje. A tu jeszcze okazuje się, że zabrakło kolejnych 52 mln zł – mówi Maciej Miłkowski z Instytutu Kardiologii w Aninie.

Z pustego i Salomon nie naleje

Niższych wpływów do NFZ należało się spodziewać, bo o zbliżającym się do Polski szybkimi krokami kryzysie było głośno już w zeszłym roku. Ale rząd przymykał na problem oko lub udawał Greka, żeby utrzymać dobre notowania, tnąc przy tym wydatki na cele publiczne. Dlatego też kwestię odebrania emerytur pomostowych milionowi osób postawiono na ostrzu noża, bo już wiadomo było, że nie będzie z czego ich finansować, jeśli nie zwiększy się deficytu budżetowego. Efekt?

Pracodawcy częściej zwalniają starszych, wysłużonych pracowników, zatrudnionych w szkodliwych warunkach lub o szczególnym charakterze, na ich miejsce przyjmując młodych za mniejsze stawki. Nie inwestują w likwidację szkodliwych dla zdrowia warunków pracy, nie muszą.

No i stało się. Po raz pierwszy od 1999 r. NFZ odnotował mniejsze wpływy, niż zakładano, planując jego budżet. Tylko w lutym było o 23 mln mniej od przewidywań. Na początku reformy deficyt w kasach chorych z powodu niedoszacowania wysokości składki zdrowotnej wymusił konieczność zaciągnięcia kredytu na sfinansowanie leczenia gwarantowanego przez państwo. Jego spłatę zakończono zaledwie dwa lata temu.

Przyczyną obecnej mizerii są nie tylko: mniejsza składka zdrowotna, bezrobocie, obcinanie wysokości wynagrodzeń, ale i spadek wartości złotówki w stosunku do euro i dolara. Według szacunków analityków, spadek wartości polskiej waluty wymiecie z kasy NFZ 40 mln zł, bo więcej będą kosztować nie tylko zagraniczne leki, ale i finansowanie leczenia Polaków za granicą.

Co prawda Marek Wójcik ze Związku Powiatów Polskich wyraża nadzieję, że wpływy do budżetu, a więc i do NFZ, zwiększą się, bo po obniżeniu w tym roku podatków ludzie opuszczą szarą strefę: zaczną płacić podatki i składkę zdrowotną – jednak płonna to nadzieja.





Bezrobocie rośnie, a wraz z nim dyktat pracodawcy. W takich realiach zawsze dobrze się ma szara strefa, bo praca staje się na wagę złota. A jeszcze w myśl zasady: śmierć frajerom – przy zatrudnieniach na czarno więcej zostaje w kieszeni i pracownikom, i pracodawcom.

Tyle tylko, że w razie choroby lub wypadku leczenie zatrudnionych na czarno opłacamy wszyscy. Polacy wracają z Wysp, bo i tam dotknęło ich bezrobocie. Przekonują się, że mimo zapowiedzi premiera Tuska Polska nadal nie jest „drugą Irlandią” – tą, oczywiście, sprzed kryzysu.

Nic nie ma za darmo

Kontrakty na świadczenia medyczne NFZ podpisał ze szpitalami tylko na pół roku, do końca czerwca. Jak będzie później z limitami i wycenami na leczenie, nie wiadomo. Żyjemy w ciągłej prowizorce. Ekonomiści zadawali rządowi pytania, po co obniżać podatki, skoro spowoduje to niższe wpływy do budżetu, a tym samym do NFZ.

Teraz już wiemy: chodziło o ulżenie najbogatszym, bo to im obniżono daninę najwięcej. Miało to pobudzić przedsiębiorczość bogatych, nakręcić inwestycje i generować nowe miejsca pracy. Figę. Wiedziano już, że nadciąga kryzys. To był prezent Tuska dla nielicznych, być może bossów wspomagających groszem kampanię wyborczą Platformy Obywatelskiej.

Zastanawiano się, dlaczego Tusk upiera się, by w tym roku nie podnieść o kolejnych 0,25 proc. składki zdrowotnej, co również wspomogłoby kasę NFZ. Wiadomo było, że to błąd, bo polska służba zdrowia jest notorycznie niedofinansowana. Jednak Tusk i Kopacz udawali miłość do ludu i głosili, że ani grosza nie dołożą do systemu ochrony zdrowia, dopóki go nie uszczelnią. Obietnic uszczelniania było sporo. Potem ucichły. Dlaczego? Systemu nie uszczelniono, nie zlikwidowano nadużyć. Dlatego raporty NIK wciąż dowodzą marnotrawstwa i niegospodarności.

Nie ma dotąd rejestru usług medycznych, elektronicznych recept, by można było sprawdzić, ile leków jest wydawanych i komu, właściwej ewidencji chorych oczekujących w kolejce na operację. Kontrole dowodzą, że 30 proc. omijających kolejkę jest kwalifikowanych do szybszych operacji wcale nie z przyczyn gorszej kondycji zdrowotnej. Motyw może sobie każdy sam dośpiewać. Odnosi się wrażenie, że rząd przyjął taktykę: im gorzej, tym lepiej.

Wszak jedynym pomysłem PO na uzdrowienie służby zdrowia jest przekształcenie szpitali w spółki prawa handlowego nastawione na zysk. Chodzi o to, by obok kontraktów z NFZ mogły pozyskiwać pieniądze z rynku, czyli udzielać świadczeń odpłatnie. Czy ci, którzy zapłacą ekstra, ominą kolejkę, będą przyjęci szybciej? Na pewno. Prawodawstwo w tej kwestii milczy, a co nie jest zabronione, jest dozwolone – twierdzą prawnicy.

Od przyszłego roku zapłacimy 1 proc. od dochodów więcej na składkę zdrowotną, bez możliwości odpisu od podatku. To oznacza, że wynagrodzenia, emerytury i renty będą niższe. Ilu Polaków wie, że w niektórych krajach Unii emeryci nie płacą składki zdrowotnej wcale, bo płacili ją przez długie przepracowane lata? U nas wmawia się ludziom, że mamy darmową służbę zdrowia, tak jakby budżet państwa i Narodowy Fundusz Zdrowia obywały się bez naszych pieniędzy i powstawały z powietrza.





Plan B ma być panaceum

Prezydent na prośbę środowisk związkowych i samorządów medycznych zawetował część ustaw zdrowotnych. W tym najbardziej niebezpieczną, umożliwiającą przekształcanie szpitali w spółki prawa handlowego. Co prawda w punkcie wyjścia właścicielem 100 proc. akcji szpitala byłby samorząd lokalny, ale istniała realna możliwość zbywania akcji, co otwierało drogę do prywatyzacji.

Rząd Tuska nie dał za wygraną. Przygotowano plan B, którego zadaniem jest finansowa pomoc samorządom, by mogły oddłużyć szpitale i je skomercjalizować. Na ten cel przeznaczono 2,7 mld zł. Tymczasem długi szpitali wynoszą 10 mld. W dodatku spora część szpitali nie jest w ogóle zadłużona i po restrukturyzacji wiąże koniec z końcem. Dla kogo zatem ta propozycja? Dla tych, którzy nie podjęli wysiłku i wyrzeczeń i sobie odpuścili.

Samorządowcy skrytykowali oferowaną pomoc, określając ją mianem symbolicznej. Z pomocy publicznej mogłyby skorzystać tylko te samorządy, które przekształcą szpitale w spółki, a pieniądze mogłyby dostać tylko na zaległe podatki i składki ZUS oraz spłatę zaciągniętych już kredytów, co poręczyć ma Bank Gospodarstwa Krajowego.

Ale to kropla w morzu długów, bo największe zobowiązania płatnicze szpitale mają z tytułu rachunków za prąd, leki i sprzęt medyczny. Obliczono, że samorządom uda się wykorzystać z 2,7-miliardowej puli najwyżej 300-350 mln zł. Resztę będą zmuszone opłacić z własnej kieszeni. „Taka konstrukcja programu powoduje duże obciążenie samorządu przy symbolicznej pomocy państwa” – skrytykowali w liście samorządowcy, zdenerwowani, że dano im na wydanie opinii tylko parę dni, lekceważąc zasady dialogu społecznego.

Ale plan B, o którym tyle medialnego szumu, nie rozwiązuje problemu najbardziej zadłużonych szpitali, jakimi są kliniki, wykonujące wysokospecjalistyczne, najdroższe operacje. Ich organami założycielskimi są akademie medyczne, bo kliniki oprócz leczenia prowadzą również działalność dydaktyczną. Na 44 kliniki tylko 11 nie jest zadłużonych. Jak dotąd Ministerstwo Zdrowia nie zaprezentowało pomysłu oddłużania i naprawiania finansów klinik.

Rząd Tuska zachowuje się tak, jakby nie chciał przyjąć do wiadomości, że pod względem nakładów publicznych przeznaczanych na ochronę zdrowia jesteśmy w ogonie Europy. Standardem jest 6 proc. produktu krajowego brutto, podczas gdy Polska przeznacza zaledwie 4,2 proc. PKB. – W Czechach składka zdrowotna wynosi 13,5 proc., na Słowacji, Węgrzech – 14 proc. i budżet się od tego nie zawalił. Zdrowie nie jest priorytetem dla tego rządu – twierdzi poseł PiS Bolesław Piecha.

Jacek Sałkowski – chirurg w Szpitalu Praskim w Warszawie i związkowiec „Solidarności” mówi, że w szpitalach przekształconych w spółki na pewno nikt nie będzie zakładał Oddziału Intensywnej Opieki Medycznej (OIOM-u). – Utrzymanie takiego oddziału jest kosztowne i zbyt nisko wyceniane przez NFZ. – Na OIOM-ie umieszczani są pacjenci po ciężkich operacjach, kiedy stan zdrowia chorego musi być monitorowany przez 2-3 doby przez jednego, dwóch lekarzy i niemal osobistą pielęgniarkę. Tam jest dostęp do natychmiastowych badań. Jeżeli pacjent ma robioną operację w szpitalu spółce, a po zabiegu zaczynają się poważne komplikacje, ląduje na OIOM-ie w najbliższym publicznym szpitalu, który nie może odmówić przyjęcia – mówi dr Sałkowski.

Przekształcony w spółkę – pokazowy „szpital marzeń” w Olecku, w którego salce przy błysku telewizyjnych kamer premier Donald Tusk zorganizował konferencję prasową z udziałem minister Kopacz, nie ma OIOM-u, tylko oddział pomocy doraźnej. Żenujące, że premier – zupełnie jak dziecko – dziwił się, że nikt z dziennikarzy nie pytał go ani o tę placówkę, zachwalaną jako modelowy przykład szpitala, ani o problemy służby zdrowia.