Nigdy więcej in vitro

Witold Dudziński

publikacja 12.05.2009 22:33

Małżonkowie bardzo chcą mieć dzieci, ale czasem okazuje się, że jest z tym problem. – Nie możecie ich mieć – słyszą od lekarzy. Stają wtedy przed dylematem: Jeśli nie w naturalny sposób, to jak? Wybrać adopcję czy in vitro, a może jest jeszcze jakaś inna droga? Niedziela, 10 maja 2009

Nigdy więcej in vitro



Agnieszka i Michał Pietrusińscy odkryli wkrótce po ślubie, że nie mogą mieć dzieci. – Chcieliśmy podjąć leczenie. Kiedy jednak lekarz obejrzał wyniki badań, stwierdził wprost, że dzieci nie będziemy mieć nigdy. A jako jedyne wyjście zalecił zapłodnienie in vitro – mówi pani Agnieszka. Dla nich był to szok, bo nie uważali in vitro za metodę leczenia niepłodności.

– Prosiliśmy lekarza o pomoc. Wiedzieliśmy o schorzeniu, które miało jedno z nas. Jednak według niego, żadne interwencje lekarskie nie mogły nam pomóc. Nie zajął się problemem, nie zrobił nawet dobrego wywiadu medycznego, tylko od razu zalecił metodę in vitro – mówią Pietrusińscy. Tak, niestety, lekarze postępują zbyt często.

Gdy w Internecie natrafili na pracę pewnego lekarza na temat schorzenia, które mogło obniżać ich płodność, zgłosili się do niego. Po kilku miesiącach odbył się zabieg. Wszystko przebiegło pomyślnie, ale efektów nie było.

Kolejny lekarz też zaproponował im in vitro, a oni znów musieli tłumaczyć, że nie chcą. Gdy napomknęli, że pewnie zdecydują się na adopcję, lekarz zaczął im odradzać. Adoptowane dzieci miały być ludźmi gorszej kategorii, in vitro natomiast nie powinno przynieść żadnych skutków ubocznych.

Tymczasem lekarz miał pecha, bo oni sporo już na ten temat wiedzieli, np. o małej skuteczności metody, o małżeństwach, które zanim doczekały się dziecka z in vitro, już się rozwiodły (bo tak wyczerpujące są procedury tej metody), o skutkach ubocznych leków, które podaje się w celu wywołania wielokrotnej owulacji, co zagraża zdrowiu, a nawet życiu kobiety.

Byli załamani. Gdy jednak pani Agnieszka zrobiła test ciążowy, dostała – jak mówi – po raz kolejny, dowód na istnienie Boga w jej życiu. Dziś ich córka ma prawie pięć lat... A oni zdecydowanie zniechęcają do stosowania in vitro.

Gra w ruletkę

Paweł i Monika Pomorscy do decyzji o zastosowaniu sztucznego zapłodnienia dochodzili długo. I sporo czasu minęło, zanim im się udało. – To ruletka. Jak przy naturalnym zajściu w ciążę, ale okupiona znacznie większym stresem. Tu przecież działają prawa natury. Nigdy nie wiadomo, co się stanie – mówią.

Najgorzej jest, gdy długo albo wcale się nie udaje. Kolejne próby to silny stres. Córeczka urodziła się Pomorskim po dziesięciu próbach. – Tyle prób to koszmarnie dużo. Każdej przecież towarzyszy olbrzymie napięcie – podkreślają rodzice. – Po ostatniej z takich prób wyjechaliśmy na wakacje i powiedzieliśmy sobie, że już nigdy więcej na coś takiego się nie odważymy. Zaczęliśmy myśleć o adopcji. Wtedy okazało się, że wreszcie się udało.

Chcą mieć jeszcze dzieci, ale na in vitro już się nie zdecydują. Twierdzą, że to za duże obciążenie psychiczne. A poza tym spore wydatki, co dla wielu małżeństw stanowi barierę trudną do pokonania. – To metoda dla ludzi zamożnych. Każda próba kosztuje kilka tysięcy złotych. Wiele prób to naprawdę gigantyczne koszty – mówią. Mają znajomych, którzy nie mając żadnej pewności, czy się uda, brali kredyty. Często robi się tak w akcie desperacji. Kiedy się nie uda, nie ma wyjścia, trzeba się zapożyczyć.

Po przyjściu na świat ich córeczki Pomorscy zdecydowali się na adopcję drugiego dziecka. – Adopcja – twierdzą dziś – to dobra, a kto wie, czy nie najlepsza droga dla tych par, które nie mogą mieć dzieci. W porównaniu z metodą in vitro, którą można porównać do ruletki, adopcja jest przewidywalna. Choć, oczywiście, nie wiadomo do końca, jakie to będzie dziecko.




Naprawdę mieli szczęście. Gdy adoptowali chłopca, blondynka z niebieskimi oczami, podobnego do ich córki, miał dopiero 6 tygodni. Dokonało się to trzy dni po zrzeczeniu się praw do niego przez jego biologiczną matkę. – Adopcja tak małego dziecka to podobna sytuacja do tej, gdy ma się własne – podkreślają. Trudniej jest, gdy adoptuje się dziecko kilkuletnie. Dziś ich córeczka ma pięć lat, a adoptowany syn – dwa.

Trzeba zabić innych

Anna próbowała sztucznego zapłodnienia kilka razy. – Powiedziałam sobie kiedyś, że będę próbować do moich okrągłych urodzin i dotrzymałam tego – mówi. – Bardzo chcieliśmy z mężem mieć dziecko, dlatego długo zaciskaliśmy zęby i godziliśmy się na to, że traktują nas jak króliki doświadczalne. W końcu stwierdziliśmy, że wystarczy i że nigdy więcej.

Straciliśmy nadzieję, a także sporo pieniędzy. Dziś Anna uważa, że metoda in vitro to nie żaden postęp, lecz zabijanie pod medycznym pretekstem ludzkich embrionów. Jest gorącą przeciwniczką sztucznego zapłodnienia. In vitro to dla niej zło i pseudomedyczne żerowanie na ludzkich uczuciach.

– Przecież metoda in vitro polega na tym – dowodzi pani Anna – że jajeczka kobiety zapładnia się w laboratorium. Jeśli za pierwszym razem nie dojdzie do ciąży, zabieg taki powtarza się, wykorzystując przy tym zamrożone tzw. embriony nadliczbowe.

Dla uzyskania jednego udanego poczęcia trzeba zużyć co najmniej kilka, a nawet kilkadziesiąt zapłodnionych embrionów – czyli w rzeczywistości istnień ludzkich. Inaczej mówiąc, aby w ten sposób urodził się jeden człowiek – trzeba zabić kilkoro już poczętych ludzi.

– Jakieś granice przecież muszą być. Gdybyśmy poszli dalej, pewnie już niedługo, wskutek rozwoju badań genetycznych, byłoby możliwe wyhodowanie człowieka syntetycznego – mówi pani Anna.

Nigdy więcej

Renata Kaczyńska z Wrocławia stara się o dziecko od wielu lat. – Robiliśmy z mężem badania, ale żadne nie wykryło przyczyny naszych problemów – mówi. Gdy w ciążę zaszła jej siostra, pani Renata cieszyła się, ale myślała o sobie, że czas mija i nic się nie dzieje. W końcu razem z mężem podjęli decyzję o zapłodnieniu in vitro.

Nie widziała w tym nic złego. Była wierzącą, choć rzadko praktykującą katoliczką. Pocieszała się, że nie wyrzuci zarodków. Czytała i dyskutowała o metodzie in vitro w Internecie. Myślała, że to jedyny ratunek dla niepłodnych par. Nie rozumiała ludzi rezygnujących z tej metody i adoptujących dzieci.

– Miałam koleżanki, którym się udało, co utwierdzało mnie w tym, że nie robię nic złego – mówi. Miała wątpliwości moralne, ale bała się przede wszystkim o swój organizm. Dawki hormonów, które przyjmowała, bo tego wymaga ta metoda, przerażały ją. Ale mogło się udać, a to wydawało się najważniejsze.







Czynności poprzedzające zapłodnienie metodą in vitro były mało sympatyczne. – Wieczorem robiłam sobie zastrzyki w brzuch. Na pęknięcie pęcherzyków. Zastrzyk domięśniowy wykonał mąż – opowiada pani Renata. Gdy pojechali na transfer zarodków, wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze. Jej komórki zostały zapłodnione. To uspokoiło Kaczyńskich, jednak przedwcześnie: miała trzy transfery i wszystkie trzy nieudane.

Zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze zniosę stymulację – mówi. – Czy moje komórki jajowe będą dobrej jakości i czy zapłodnią się w laboratorium? Czy zarodki nie będą miały wad, a jeśli w ogóle dojdzie do ciąży, to czy jej nie stracę? Czy dziecko urodzi się zdrowe i... co zrobię z pozostałymi zarodkami?

Czuła, że bierze udział w czymś, w czym nie powinna uczestniczyć, że bawi się w Stwórcę. – Ta sztuczna ingerencja w moje ciało i psychikę stała się nie do zniesienia – mówi. Tym mocniej przeżyła niepowodzenie. Trudno było pogodzić się z tym, że nie może być matką, ale wiedziała też, że już nigdy nie podda się metodzie in vitro.

A może naprotechnologia?

Wizyta w ośrodku adopcyjnym Agnieszkę i Michała Pietrusińskich rozczarowała. – Pani psycholog stwierdziła, że nie jesteśmy jeszcze gotowi do adopcji – opowiada pani Agnieszka. Wkrótce trafiła na informacje o nowym podejściu do leczenia niepłodności – tzw. naprotechnologii – technologii naturalnej prokreacji, opracowanej w USA. Dowiedziała się m.in., że naprotechnologia jest i nie jest zarazem nowością.

Składają się na nią m.in.: obserwacja cyklu miesiączkowego według specjalnej procedury, badania poziomu hormonów, USG, leczenie farmakologiczne, a także niektóre techniki wspomaganego rozrodu. Stosuje się je w medycynie, ale chodzi o cały system pracy z parami. I choć nie zapewnia ona wyleczenia wszystkich przypadków niepłodności, osiągnięto już w walce z nią wiele sukcesów.

Gdy pani Agnieszka zdobyła książkę ze świadectwami kobiet, którym leczenie tą metodą pomogło, zrozumiała, że wcześniej lekarze źle zdiagnozowali jej kłopoty z płodnością. Kiedy przyjechał do Polski amerykański naprotechnolog dr Phil Boyl, przedstawiła mu wyniki badań. – Zapoznał się z nimi i zaproponował leczenie. Choć inni nie dawali nam żadnej nadziei na poczęcie dziecka, on stwierdził, że mamy 75 proc. szans! – mówi.

Pietrusińscy to jedno z pierwszych polskich małżeństw, które się poddało naprotechnologii. Nie poprzestali jednak na tym. Postanowili się też przyczynić do upowszechnienia tej metody w Polsce. – Ukończyłam kurs instruktora obserwacji cyklu w Nowym Jorku i prowadzę teraz w Polsce pary małżonków mające problemy z płodnością – mówi Agnieszka.

Paweł i Monika Pomorscy myślą o trzecim dziecku – chcą je adoptować. Zainteresowali się – podobnie jak panie Renata i Anna – naprotechnologią, bo jedno nie wyklucza drugiego. Nie poddadzą się natomiast in vitro.







Pani Anna pociesza się, że natura jest niezbadana i może się jeszcze uda począć dziecko w naturalny sposób. – Mam koleżankę, której metoda in vitro też nie pomogła, ale gdy sobie odpuściła, zaszła w ciążę! – mówi.

Od nieudanych prób pani Renaty minęło już trochę czasu. A ten podleczył rany. – Jestem teraz praktykującą katoliczką, wzięliśmy z mężem ślub kościelny. Wiara dała mi siłę – mówi pani Renata. Także nie wyklucza adopcji i również zainteresowała się naprotechnologią. W odróżnieniu od in vitro, te metody nie sprawiają problemów moralnych i nie powodują wyrzutów sumienia.

Niektóre personalia zostały zmienione.

List otwarty do Premiera RP Obrońcy życia apelują do Premiera o moratorium na wykonywanie in vitro Szanowny Pan Donald Tusk Premier RP Listem tym chcemy wyrazić nasz głęboki niepokój związany z niedotrzymaniem składanych przez Rząd obietnic i zaprzestaniem prac legislacyjnych zmierzających do zapewnienia prawnej ochrony życia ludzkich embrionów.

Przypominamy, że ponad rok temu sam Pan, Panie Premierze, dobitnie stwierdzał, że problem braku prawnej ochrony życia ludzkich embrionów zostanie niebawem rozwiązany. Podobnie Minister Zdrowia zwracała się do pracowników służby zdrowia o poszanowanie ludzkich zarodków oraz zapewniała, że dołoży starań, by problem został pilnie rozwiązany.

Tymczasem nic nie wskazuje na realizację tych zapewnień. W związku z powyższym, Polska Federacja Ruchów Obrony Życia zwraca się do Pana, Panie Premierze, o działanie nadzwyczajne i wprowadzenie moratorium na dokonywanie zabiegów in vitro. Należy podkreślić, że zdaniem wielu prawników, w tym konstytucjonalistów, zabiegi in vitro są przez prawo niedopuszczalne, jako że polskie prawo stoi na gruncie poszanowania ludzkiego życia od jego poczęcia, co dobitnie stwierdził Trybunał Konstytucyjny.

Konstytucja, a także przepisy szczegółowe, w tym zawarty w kodeksie karnym zakaz naruszania zdrowia dziecka poczętego, stoją na przeszkodzie stosowaniu procedury in vitro, w trakcie której powoływana jest, a następnie niszczona, ogromna liczba ludzkich zarodków. Panie Premierze, nie można dalej akceptować dokonywania zabiegów in vitro.

Działanie to jest związane z powoływaniem do życia istot ludzkich, których prawo do życia jest w brutalny sposób gwałcone! Brak jakichkolwiek ograniczeń w tym zakresie wyróżnia nas negatywnie nawet na terenie europejskim, co niejednokrotnie podnoszą media publiczne.

Obowiązkiem Rządu i Pana jako Premiera jest przygotować rozwiązania prawne chroniące życie każdego człowieka. W tej sytuacji zawracamy się o moratorium na dokonywanie zabiegów in vitro, podkreślając, że zabieg ten nie jest leczeniem niepłodności, nie jest też działaniem lekarskim w kontekście ustawy o zawodzie lekarza.

Jednocześnie apelujemy o przygotowanie rządowego programu profilaktyki i leczenia niepłodności, z uwzględnieniem naprotechnologii, nowoczesnej i etycznej procedury, która z powodzeniem stosowana jest w wielu krajach. W imieniu Polskiej Federacji Ruchów Obrony Życia Paweł Wosicki – prezes Antoni Szymański – wiceprezes Antoni Zięba – wiceprezes Polska Federacja Ruchów Obrony Życia reprezentuje 130 organizacji działających na rzecz życia i rodziny.

Warszawa, 22 kwietnia 2009 r.

PS Również Forum Kobiet Polskich, zrzeszające 57 organizacji kobiecych, skierowało do premiera Donalda Tuska list, w którym domaga się zapewnienia ochrony ludzkich embrionów powołanych do życia. List nosi datę 28 kwietnia 2009 r.