OAZY nawrócenia

Mateusz Wyrwich

publikacja 06.08.2009 10:04

Nazywane niekiedy lekceważąco wakacyjnym kościołem, dla setek tysięcy osób stały się miejscem nawrócenia, choć ich uczestnicy często byli ścigani przez peerelowską Służbę Bezpieczeństwa, a ich twórca najprawdopodobniej został zamordowany przez SB. Niedziela, 2 sierpnia 2009

OAZY nawrócenia



Nazywane niekiedy lekceważąco wakacyjnym kościołem, dla setek tysięcy osób stały się miejscem nawrócenia, choć ich uczestnicy często byli ścigani przez peerelowską Służbę Bezpieczeństwa, a ich twórca najprawdopodobniej został zamordowany przez SB.

„Oazy” ks. Blachnickiego z czasem przekształciły się w posoborowy ruch odnowy w Kościele – Ruch Światło-Życie. Za jego początek uznawany jest rok 1954 i pierwszy rekolekcyjny wyjazd ministrantów śląskich z ks. Franciszkiem Blachnickim. Ministranci nazwali swoją grupę Oazą Dzieci Bożych. Wkrótce jednak przekształciła się ona w ruch oazowy. Po dwudziestu latach formacja ewangelizacyjna, jaką propagował ks. Franciszek, przyjęła nazwę Ruchu Światło-Życie. Gromadziła już wówczas ponad półtora miliona ludzi.

Ks. Franciszek był postacią nietuzinkową, żył ze świadomością życia darowanego mu przez Pana Boga. W czasie wojny jako żołnierz podziemia został skazany przez Niemców na karę śmierci. Cudownie uratowany od jej wykonania, odsiadując wyrok w celi śmierci – nawrócił się. Tuż po wojnie wstąpił do seminarium śląskiego i w 1950 r. przyjął święcenia kapłańskie. Zaraz po święceniach zajął się młodzieżą. Cztery lata później wyjechał na rekolekcje z Oazą Dzieci Bożych. Darowane życie zaczęło przynosić owoce.

Jak owce bez pasterza…

Dla ks. Mieczysława Rzepeckiego z podwarszawskiego Brwinowa pierwsze spotkanie z Ruchem i jego Założycielem to koniec lat pięćdziesiątych. Dla ks. Sławomira Kwietnia z Warszawy – to początek lat siedemdziesiątych. Dla świeckich – katechetki Marii i jej uczennic: Wioli i Małgorzaty – to lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Ale życiu każdego z nich formacja oazowa nadała nową wartość i kształtuje je do dziś.

Ks. Rzepecki o ks. Blachnickim pierwszy raz usłyszał, kiedy był jeszcze w warszawskim seminarium. Osobiście poznał go jednak dopiero jako student Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego w końcu lat sześćdziesiątych, kiedy ks. Blachnicki wyszedł z komunistycznego więzienia. – Siedział za prowadzenie Krucjaty Wstrzemięźliwości, która u schyłku lat pięćdziesiątych skupiała ponad sto tysięcy osób – wspomina ks. Rzepecki. – Dużo mówił o zniewalaniu Polski przez alkohol, podstępnie i na różne sposoby propagowany przez komunistów. Wciąż tłumaczył, że w pijaństwie jest coś uwłaczającego godności ludzkiej.

Początki masowego ruchu oazowego w Warszawie to lata siedemdziesiąte. Ruch dynamicznie rozwijał się m.in. w parafii pw. Najświętszej Maryi Panny Królowej Świata na Opaczewskiej. Tam, gdzie w przedwojenne osiedla mieszczańskich kamienic i domków jednorodzinnych wkradały się szkaradne blokowiska zamieszkane przez nowe pokolenie, niemal całkowicie oddane władzy komunistycznej.

Pokolenie ludzi urodzonych w czasie wojny lub tuż po niej, którym udało się wmówić, że wszystko, co mają lub będą mieli, zawdzięczają władzy ludowej. Pracę, wykształcenie, mieszkania. Warunek był jeden: wyrzeczenie się Boga. – Wówczas było tak, że albo stałeś po stronie władzy, albo po stronie Kościoła – wspomina Maria, w latach sześćdziesiątych katechetka w kościele na Opaczewskiej.





– W parafii sporo było opuszczonej młodzieży, wiele pochodziło z wojskowych rodzin. Dzieciaki były zagubione. Szukały jakiegoś miejsca dla siebie. Uważałam, że trzeba im pomóc. Rozmawialiśmy do późnej nocy. Młodzież miała normalne, młodzieńcze kłopoty. Towarzyszyło im często niezrozumienie w rodzinie. Uważałam, że wiele z tych osób po prostu powinno pójść do spowiedzi. Do kogoś bardzo życzliwego, kto nie tylko tego dzieciaka wyspowiada, ale będzie mu towarzyszył duchowo. Nie jednorazowo, ale przez kilka lat. Modliłam się bardzo, by zjawił się taki ksiądz, który potraktuje ich poważnie. I zjawił się ks. Sławomir. Niebawem pojechaliśmy na pierwszą oazę do Krościenka.

Szybko okazało się, że nowy wikary na Opaczewskiej – ks. Sławomir Kwiecień jest wielkim propagatorem Ruchu Światło-Życie. Ewangelizacją prowadzoną przez ks. Blachnickiego zafascynował się już podczas studiów na KUL-u. – Ruch był moim odkryciem. Dotknął mnie Bóg taką miłością, że się nawróciłem. To dzięki Ruchowi zauważyłem, że dotychczas na pierwszym miejscu tak naprawdę nie był u mnie Pan Bóg.

Dzięki Ruchowi na nowo zacząłem odkrywać Słowo Boże i Ono zaczęło do mnie docierać. Później z niezwykłą pasją dzieliłem się Nim. Kiedy byłem w parafii na Opaczewskiej, zrozumiałem jeszcze jedno: że dzięki ludziom, których spotkałem we wspólnocie, uczyłem się być chrześcijaninem. Tu dla mnie praktycznie realizowało się to, co mówił św. Augustyn: „Z wami jestem chrześcijaninem, dla was jestem biskupem”. Odkryłem, że jestem wyświęcony nie po to, ażeby do ludzi przemawiać, ale dlatego, że ja też jestem Kościołem…

– Dla mnie również Ruch Światło-Życie stał się odnajdywaniem mojej roli w Kościele – przyznaje ks. Rzepecki. – Może najbardziej dane mi było to zrozumieć przez kontakt z rodzinami, z ludźmi dorosłymi, przez pokazywanie im, co może być uczynione w Kościele przez świeckiego, a co nie. Zresztą ludzie sami wiedzieli, że niemożliwe jest być we wspólnocie Kościoła bez posługi kapłana. Ale wszystkie inne administracyjne rzeczy byli gotowi zrobić. Pokazywało to sens mojego wyboru.

„Hymn o miłości”

Wiola Respondek, obecnie lekarka, do kościoła na Opaczewskiej trafiła w ostatniej klasie szkoły podstawowej. Jej ojciec był oficerem LWP i „nie widział” córki w Kościele. W tajemnicy przed nim przyjęła Pierwszą Komunię św. Również w tajemnicy chodziła na religię. Wspierały ją mama i babcia. – Było to dla mnie bardzo stresujące. Ale spotkania oazowe dawały mi niezwykłą siłę – opowiada Wiola.

– Pierwszy raz pojechałam na oazę w 1981 r. Chodziłam już wtedy do liceum. W szkole wiedziano o tym, nawet panowała moda na „oazy”, bo oaza była traktowana jako coś opozycyjnego wobec komunistów. Dla mnie jednak oaza to nie była polityka, ale przede wszystkim pogłębione życie religijne. To była formacja. Każdy dzień miał swój rytm. Była Jutrznia, spotkanie, Msza św., wyprawy w góry i modlitwa pod samym niebem.





Byliśmy tego spragnieni. Nawiązywały się przyjaźnie. Mój zachwyt oazą brał się też stąd, że spotykałam tam ludzi, którzy mieli podobne pragnienia. Miałam do nich zaufanie, bo wiedziałam, że temu, kto jest na oazie, tak samo zależy na Panu Bogu jak mnie. Pamiętam, że na oazie dostałam pierwsze Pismo Święte i znalazłam tam „Hymn o miłości”. Po wakacjach biegałam po szkole i z wielkim zachwytem pokazywałam hymn koleżankom.

Małgorzata Nawrocka, dziś pisarka, trafiła do Ruchu jako siedemnastoletnia licealistka. Pochodziła z rodziny uwikłanej w problemy alkoholowe. Postrzegała świat za oknem jako świat na niby. Jakiś teatr, w którym rodzice mają przypisane role. I że podobną rolę za chwilę będzie zmuszona grać i ona. Nie chciała tego. Szukała prawdy. – Trafiłam do grupy Marysi i pierwszym moim odkryciem była modlitwa psalmami – wspomina.

– Nauczyłam się, że można się modlić psalmami. Później uczęszczałam na katechezy na temat Biblii i cała Biblia stała się moim odkryciem. Codziennie ją czytam. Najpiękniejsza rzecz, jaka mi się przydarzyła, to uświadomienie sobie, że Biblia jest moją księgą. Napisaną dla mnie. Odbyłam wakacyjne trzystopniowe, oazowe rekolekcje w Pęcicach. Bardzo ważna okazała się dla mnie Krucjata Wyzwolenia Człowieka. To jedna z idei ks. Blachnickiego.

W diakonii Krucjaty poznałam też mojego męża. Odnalazłam wiele odpowiedzi na dręczące mnie pytania natury społecznej. Byłam z początku zdziwiona, że Kościół zajmuje się nie tylko modlitwą, ale również angażuje się w życie społeczne. Że Kościół interesuje się mną jako osobą. Że chce jakości mojego życia. Bez względu na to, jakie ono jest w tej chwili.

Gdyby nie obecność we wspólnocie, na pewno byłabym dzisiaj kimś innym. Na pewno nie miałabym tak udanej rodziny. Nie miałabym pracy zawodowej, którą lubię i dzięki której też mogę ewangelizować. Nie byłoby takich przyjaciół. Zdrowego środowiska do wychowywania moich dzieci. Pan Bóg za włosy wyciągnął mnie z tamtej sytuacji. I odbieram to jako wielką łaskę.

To, czego skonfiskować nie można

Z czasem okazało się, że oazy są potrzebne nie tylko młodzieży, kapłanom, ale również małżeństwom. Zaczęły przyjeżdżać na nie trzypokoleniowe rodziny. Bywało, że dzieci nawracały rodziców. Rozrastanie się Ruchu nie wszystkim jednak odpowiadało. Oponentów wśród księży neutralizowała rękojmia prymasa Stefana Wyszyńskiego.

Jednakże Ruch Światło-Życie był przede wszystkim w sposób szczególny szykanowany przez władze PRL. Jego twórca – ks. Blachnicki był inwigilowany już od lat pięćdziesiątych, kiedy to jako młody kapłan stawał w obronie śląskich biskupów atakowanych przez komunistów. Aresztowany zaś został za prowadzenie walki przeciwko rozpijaniu narodu. Przesiedział w więzieniu blisko pięć miesięcy.






Na organizowane przez lata spotkania oazowe w Krościenku czy w innych miejscowościach komuniści nie dawali zezwolenia. Bywało, że tzw. nieznani sprawcy napadali na oazy. Służba Bezpieczeństwa straszyła gospodarzy, u których zatrzymywali się oazowicze, utratą pracy czy też latami więzienia. Notorycznie ks. Blachnickiemu nie zezwalano na kupno węgla do opalania budynków w Krościenku.

Wreszcie wymyślił akcję wysyłania do Krościenka węgla w kilkukilogramowych przesyłkach. Wierni tak ochoczo odpowiedzieli na ten apel, że wkrótce praca poczty w wielu miejscach kraju została unieruchomiona. To zniechęciło władze komunistyczne do tego typu szykan. – Wielokrotnie podczas adoracji w kościele u św. Anny przychodzili tajniacy. Funkcjonariusze SB albo tajni współpracownicy – wspomina Maria. – Niemal bezbłędnie wychwytywaliśmy ich. Kiedyś siedzieliśmy w kręgach i usadowiło się ich dwóch.

Jeden tak się wiercił, że zaczęły mu wychodzić z kieszeni aparaty podsłuchowe. Nie wytrzymałam i mówię: „Przepraszam, ale wszystkie pomoce naukowe panu wypadną…”. Bardzo się speszył. Szybko wyszedł. Innym razem mieliśmy skupienie w domu Instytutu Prymasowskiego. Jeden z chłopaków wyszedł wcześniej niż inni. A mnie jakoś instynkt podpowiadał, by za nim pójść. Okazało się, że robił zdjęcia wewnątrz budynku. Wiedzieliśmy też, że robili zdjęcia uczestnikom naszych spotkań. Zdarzały się także osoby, które bez przerwy przerywały nasze spotkania. Próbowały je rozbić. Zadawano np. pytania, ale zupełnie nie na temat.

Mimo tych wszystkich utrudnień i szykan popularność Ruchu w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zaczęła wzrastać tak szybko, że zahamowanie całego procesu stało się dla komunistów niemożliwe. Na jednorazowym turnusie w Polsce bywało nawet ponad osiemdziesiąt tysięcy osób. W latach stanu wojennego Ruch w sposób naturalny stał się też swego rodzaju antykomunistyczną krucjatą. – Dzięki formacjom na oazach – jak podkreślają ich uczestnicy – stawaliśmy się silni Bogiem. A komuniści stawali się bezsilni.

To, co się działo w Polsce, powoli promieniowało też na inne kraje tzw. socjalistyczne, zniewolone przez Sowietów. Szczególnie dotyczyło to Czechosłowacji, w której funkcjonował podziemny Kościół. – Na dwutygodniowe oazy jeździliśmy do Murzasichla i Czarnej Góry – opowiada ks. Rzepecki. – Uczestniczyli w nich zarówno Czesi, jak i Słowacy, na ogół od kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Kiedy wracali do siebie, byli niezwykle szczegółowo kontrolowani przez służby celne, nie mogli przewieźć Biblii czy tekstów formacyjnych.

Ale przechytrzyliśmy ich służby. Każdy z Czechosłowaków uczył się na pamięć po kilka stron jakiejś książki religijnej. I w ten sposób cała grupa „przemycała”, strona po stronie, materiał formacyjny Ruchu. Takiej „księgi” nie można było skonfiskować. Następna grupa przemycała kolejną książkę itd. Tłumaczyli je później na swoje języki i nauka Kościoła promieniowała. Pokonywała granice i systemy.