Jak nie ma dziecka – „pomoc sąsiedzka”!

Anna Maślana

publikacja 08.09.2009 19:31

„Partner nie może ci dać wymarzonego dziecka? Mogę pomóc...” – w Internecie znajdziemy setki takich i podobnych ogłoszeń. W czasach gdy o bezpłodności mówi się coraz więcej, wciąż bardziej szukamy sposobów, by problem ominąć, niż rozwiązać. Niedziela, 6 września 2009

Jak nie ma dziecka – „pomoc sąsiedzka”!



„Ludzkie rodzicielstwo wymaga odpowiedzialnej współpracy małżonków z płodną miłością Boga; dar życia powinien być przekazywany tylko w małżeństwie przez akty właściwe i wyłączne małżonkom, według praw wpisanych w ich osoby i w ich zjednoczenie”
Z instrukcji Kongregacji Nauki Wiary „Donum vitae”


Młodzi, zdrowi często mają szczęśliwe rodziny – mowa o autorach internetowych anonsów. Gdy rozmawiałam z nimi, udając potencjalną klientkę, nie zadawali zbędnych pytań. – Jeśli pani chce, mogę przesłać zdjęcia moich dzieci, zobaczy pani moje „dzieła”! – usłyszałam.

Tzw. zapładniacze dla swojego otoczenia są przykładnymi głowami rodzin. Także na stałe pracują. Dlaczego więc trudnią się zapładnianiem?

Para dyktuje warunki

– Słyszałem dużo o problemach par bez potomstwa, o problemach lesbijek, które pragną dzieci, i natchnęło mnie, że mógłbym pomóc – opowiada jeden z panów. – Nie robię tego dla pieniędzy, mam pracę, dobrze płatną – dodaje.

Zaczyna się zawsze podobnie – od pragnienia dziecka. Potem, po wielu próbach, szuka się alternatywy. Trafia się na ogłoszenie i dochodzi do pierwszego kontaktu: maile, telefony. Później zainteresowana para spotyka się w neutralnym miejscu, by porozmawiać i ustalić szczegóły – czas, miejsce, formę (możliwy jest „zakup” poczęcia naturalnego bądź samego nasienia).

Cena jest różna, najczęściej 1000 zł, choć nie brak ogłoszeń droższych, tańsze prawie się nie trafiają. To para dyktuje warunki, decyduje, czy zostanie sama przyszła mama, czy też przy zbliżeniu seksualnym będzie obecny partner. Oni płacą za hotel, przejazd „zapładniacza”. Płaci się za dziecko.

Jeśli nie dojdzie do poczęcia, spotkanie się powtarza, tym razem z opłatą jedynie za przejazd. Jeśli skorzystanie z usługi „pomocy” grozi konfliktem w małżeństwie, możliwe jest spotkanie bez wiedzy męża. – Jest to, oczywiście, zagranie nie fair, ale jaka to satysfakcja i niespodzianka dla męża, który się cieszy, że został ojcem. Jeśli jednak mąż jest bezpłodny, to rozwiązanie takie nie wchodzi w grę – powiadomił mnie w rozmowie jeden z panów.

Na prośbę pary „zastępczy ojciec” pokazuje wyniki badań, wypełnia oświadczenie, w którym zrzeka się całkowicie i nieodwracalnie praw do dziecka, z kolei od przyszłych rodziców chce zapewnienia na piśmie, że nie będą pociągać go do odpowiedzialności za nowe życie – żadnych alimentów itp.

Tajemnica „zapładniaczy”

Z czym mamy tu do czynienia? Z zawoalowaną prostytucją? Z handlem ludźmi? Męskim odpowiednikiem „wynajmowanego brzucha”? A może rzeczywiście z „pomocą”?





Z punktu widzenia bioetyki, instytucja „zapładniaczy” dotyka kilku rzeczywistości. Z jednej strony trzeba zjawisko to nazwać pewnego rodzaju prostytucją, z drugiej – mamy do czynienia z handlem funkcjami biologicznymi, ze sprzedażą funkcji seksualno-rozrodczych, a więc z czymś więcej niż pospolicie rozumiana prostytucja. Stajemy wobec problemu rozbijania jedności rodziny i wbrew pozorom w sytuacji nie przyjęcia, lecz odrzucenia dziecka. Pragnienie potomstwa staje się priorytetem, dla którego korzystający z pomocy „zapładniaczy” gotowi są zrobić wszystko – nie tylko rozbić jedność małżeńską, ale również skrzywdzić swe upragnione dziecko.

Warto zaznaczyć, że fenomen „zapładniaczy” to rzeczywistość, która zupełnie zaskoczyła polskiego ustawodawcę. Nie ma w przepisach prawa paragrafów dotyczących handlu funkcjami rozrodczymi. Jednak brak konsekwencji prawnych wcale nie czyni tego procederu dozwolonym. Wręcz przeciwnie – pokazuje, jak wielkim jest on wynaturzeniem, skoro nie został przewidziany przez prawodawcę.

„Przekazywanie życia ludzkiego jest powierzone przez naturę osobowemu i świadomemu aktowi, i jako takie jest poddane najświętszym prawom Bożym, prawom niezmiennym i nienaruszalnym, które wszyscy powinni przyjąć i zachować. Nie można więc używać środków ani iść za metodami, które mogą być dozwolone w przekazywaniu życia roślin i zwierząt” – czytamy w instrukcji Kongregacji Nauki Wiary „Donum vitae”, powstałej w 1987 r.

Co za tym idzie – przy przekazywaniu życia ludzkiego nie może być mowy nie tylko o naukowych krzyżówkach, o parowaniu osobników spokrewnionych, o rozmnażaniu pozaorganicznym, nienaturalnym, lecz także o swobodnym doborze partnera bądź partnerki spoza małżeństwa. Instytucja „zastępczej matki” (kobiety wynajmującej brzuch na czas ciąży lub dawczyni komórek rozrodczych) bądź „zastępczego ojca” („zapładniacza”) jest łamaniem nienaruszalnych praw Bożych, dotyczących już nawet nie tyle jedności małżeństwa, ile godności życia, godności człowieka.

Już w Księdze Rodzaju czytamy, jak Bóg mówi Adamowi i Ewie: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się” (1, 28). Warto zauważyć, że Adam i Ewa nie są parą, lecz małżeństwem. To małżeństwo jest miejscem poczęcia, co więcej, poszanowanie jedności i wierności małżeństwa wymaga prawa prokreacji na wyłączność. Uciekając się do „pomocy” osób trzecich, małżonkowie niszczą wzajemne zobowiązania. Nie jest tu żadnym tłumaczeniem zgoda współmałżonka. Zdrada zawsze jest zdradą, nawet gdy dokonuje się za obopólną zgodą. Co więcej, zdrada za wiedzą i przyzwoleniem może dokonać jeszcze większego spustoszenia w rodzinie, jest to bowiem zdrada zarówno wobec współmałżonka, siebie, jak i wobec dziecka.

Jak mówi ks. Marcin Bielicki, duszpasterz powołań diecezji warszawsko-praskiej, w sytuacji, w której biologicznym ojcem dziecka zostaje ktoś obcy, jedność małżeńska zostaje rozbita całkowicie. Jest to rozbicie tym boleśniejsze, że dokonujące się za zgodą małżonków. Zresztą, już sama zgoda mężczyzny jest w tej sytuacji czymś nienaturalnym i to ona stawia pod znakiem zapytania jego męskość. Mówiąc obrazowo – „zapładniacz” nie tylko jest dawcą nasienia, ale jest też mężczyzną, z którym kobieta zdradza fizycznie i psychicznie swojego męża.





„Dziecko, dziecko, dziecko musi być...”

Jakie są skutki skorzystania z tego typu „pomocy”? Gdy dochodzi do zapłodnienia, małżonkowie początkowo cieszą się perspektywą posiadania upragnionego potomka. Po pewnym czasie jednak, różnym dla każdej z par, dochodzi do wyraźnego rozdźwięku w rodzinie. Tak naprawdę zaczął się on wraz z aktem poczęcia i nieustannie się powiększa.

Kobieta, która jest dla dziecka biologiczną matką, w pełni realizuje się w macierzyństwie, mężczyzna natomiast czuje się wyobcowany. Równie trudna jest sytuacja dziecka – rozdźwięk między ojcem biologicznym, psychicznym i prawnym sprawia, że mając „dwóch ojców”, może ono powiedzieć, że nie ma żadnego.

Łatwo jest mówić o problemie bezpłodności, gdy się go samemu nie przeżywa. Można proponować adopcję, ale gdy przed małżonkami staje możliwość posiadania „choć w połowie swojego” dziecka, często posuwają się oni do granic absurdu. Jak łatwo zniszczyć to, co się buduje. Może więc zamiast upokarzać samego siebie i „kupować nasienie”, warto poszukać innej drogi.

Być może dla jednych będzie to rozwijająca się energicznie naprotechnologia, która skupia się na leczeniu bezpłodności, a nie na szukaniu sposobu na zapłodnienie „naokoło”, dla drugich – adopcja, dla jeszcze innych – adopcja na odległość, rodzinny dom dziecka, wolontariat. Bezpłodność nie wyklucza przecież rodzicielstwa.

„Dziecko, dziecko, dziecko musi być. Jak nie ma dziecka – pomoc sąsiedzka, dziecko, dziecko, dziecko musi być...” – tak brzmią słowa jednej z przyśpiewek weselnych. Jak pokazuje życie, nie wszyscy słowa żartu i zabawy rozumieją w ten sam sposób.

Specjalnie dla „Niedzieli” komentuje:

O. Dariusz Kowalczyk SJ, prowincjał jezuitów


Zawodowy „zapładniacz” chwali się w wywiadzie dla „Dziennika”, że zapłodnił już siedem mężatek, których mężowie „mieli problem”. Uczynił to za aprobatą mężów, a z drugiej strony jego własna żona wie o jego dodatkowym zajęciu i „nie robi żadnych histerii”, bo jest babką „z nowoczesnym podejściem do życia” (tym bardziej nie wróżę małżeństwu „zapładniacza” długiego trwania). „Zapładniacz” bierze od tysiąca złotych za usługę i twierdzi, że nie myśli o swoich licznych dzieciach. Jedyna obawa to ta, że „w przyszłości coś się stanie i dzieci będą próbowały go odszukać”.

Wydaje się, że w świetle prawa państwowego „zapładniacz” i osoby korzystające z jego usług nie popełniają żadnego przestępstwa. Jedynie urząd skarbowy mógłby mieć pewne zastrzeżenia co do transakcji między „zapładniaczem” a zapładnianą. Z moralnego punktu widzenia to kolejny przykład na postępującą degrengoladę społeczeństwa, które w miejsce busoli prawa naturalnego i prawa Bożego stawia jedno przykazanie: „Moje potrzeby są najważniejsze”.

Oczywiście, należy zrozumieć cierpienie małżeństwa, które nie może doczekać się potomstwa, ale – z drugiej strony – posiadanie dziecka nie jest prawem człowieka, które może sobie realizować w dowolny sposób. Pragnienie dziecka nie usprawiedliwia zamrażania lub zabijania ludzkich embrionów, jak to ma miejsce w przypadku metody in vitro. Pragnienie dziecka nie usprawiedliwia również tworzenia układów typu: mąż – żona – „zapładniacz”. Po pierwsze – można z wielkim prawdopodobieństwem stwierdzić, że takie małżeństwa, które skorzystają z „zapładniacza”, prędzej czy później rozpadną się z powodu złej pamięci o „zapładniaczu”, a po drugie – dziecko ma prawo wiedzieć, kto jest jego ojcem. Budowanie rodziny na zaplanowanym kłamstwie to nie jest dobry pomysł na życie.