Tożsamość chrześcijańska: ani Żyda, ani Greka

Henryk Pietras SJ

publikacja 02.03.2007 06:18

Czym jest tożsamość chrześcijańska? To jest pierwsze i podstawowe pytanie, na jakie trzeba sobie odpowiedzieć, jeśli chce się mówić o jakimkolwiek wpływie na naszą, chrześcijańską, samoświadomość. Spróbujmy zatem zdefiniować ją sobie na nasz użytek. Przegląd Powszechny, 3/2007

Tożsamość chrześcijańska: ani Żyda, ani Greka





Czym jest tożsamość chrześcijańska?

To jest pierwsze i podstawowe pytanie, na jakie trzeba sobie odpowiedzieć, jeśli chce się mówić o jakimkolwiek wpływie na naszą, chrześcijańską, samoświadomość. Spróbujmy zatem zdefiniować ją sobie na nasz użytek.

Tożsamość można opisać pozytywnie i negatywnie. Pozytywnie, czyli prostym stwierdzeniem, że jestem chrześcijaninem, a negatywnie, że nie jestem – w związku z tym – ani ateistą, ani tzw. agnostykiem, ani człowiekiem religijnym na wzór wyznawców innych monoteistycznych religii, jak Żydzi czy muzułmanie, ani nie jestem wyznawcą innych religii, starszych czy młodszych od chrześcijaństwa. Wygląda prosto i banalnie, ale jednak warto się nad tym zastanowić. Opis pozytywny mówi o mnie samym, opis negatywny – o świecie, w którym żyję, a obok mnie żyją ci, których wskazałem: ateiści, agnostycy, Żydzi, muzułmanie, buddyści, hinduiści, świadkowie Jehowy itd. Żyjemy razem we wspólnym świecie i czymś się od siebie różnimy, choć przecież bardzo dużo nas też łączy. Aktualność w danym środowisku negatywnego opisu tożsamości, to znaczy codzienna konieczność konfrontowania się z „innymi” z religijnego punktu widzenia, wspomaga świadomość pozytywną własnej tożsamości. Tak jest wszędzie tam, gdzie chrześcijanie są mniejszością, lub przynajmniej nie są większością. W naszym środowisku, w ramach narodu od tysiąca lat chrześcijańskiego, w kraju, w którym o naszym chrześcijaństwie przypominają wieże kościołów w każdej wsi, kalendarz z niedzielą na czerwono i mnóstwo obyczajów, nie czujemy na co dzień presji, by siebie samego jako chrześcijanina dookreślać. Z pewnego punktu widzenia to dobrze, gdyż jesteśmy u siebie i rozumiemy się między sobą, nie musimy przed nikim usprawiedliwiać się z naszego religijnego zachowania, czy też nikomu go tłumaczyć. Z drugiej strony jednak ma to pewne minusy: nie musząc tłumaczyć się innym, nie tłumaczymy też sobie i ryzykujemy popadnięcie w rutynę religijnych zachowań, których sens staje się dla nas aż tak oczywisty, że możemy w ogóle zapomnieć, jaki on jest.

A czasy się zmieniają. Czy chcemy, czy nie, nasze środowisko staje się coraz bardziej pluralistyczne, także z punktu widzenia religijnego. Możemy tu rozważyć dwa podstawowe przypadki. Pierwszy, to nasze własne podróże, które coraz częściej są emigracją stałą lub na określony czas. W nowym miejscu spotykamy nowych ludzi, którzy albo w ogóle nie są chrześcijanami, albo są nimi, ale jakoś inaczej. Wielu naszych rodaków za granicą nie potrafi się odnaleźć wśród chrześcijan Europy Zachodniej, gdyż ich obyczaje odbiegają od naszych i ludzie nie potrafią rozeznać, czy to jeszcze jest „ich” chrześcijaństwo, czy jakieś podejrzane. Drugi przypadek, to nasze własne podwórka, na które przeprowadzają się inni ludzie, imigranci, przynoszący ze sobą inną religię i inne obyczaje. Wobec nich też czasem nie wiemy, na czym ma polegać nasze świadectwo chrześcijańskiego życia. Wszystko to łączy się z problemem tożsamości, z tym, na ile jesteśmy świadomi siebie jako chrześcijan, byśmy mogli nimi pozostać, a nawet rozwijać się i pogłębiać, w świecie, który dookoła nas propaguje inne wartości. Na pewno lekarstwem na to nie stanie się samo wpisanie Boga i tradycji chrześcijańskiej w preambuły konstytucji, czy to krajowej, czy europejskiej.





Spróbujmy zatem przyjrzeć się ludziom, którzy tę swoją tożsamość chrześcijańską musieli budować od podstaw w środowisku już to obojętnym, już to wręcz niechętnym, a następnie o jej ochronę musieli walczyć. Za przykład niech nam posłużą Ojcowie Kościoła, ludzie, którzy w pierwszych – powiedzmy – czterech wiekach naszej ery tworzyli zręby tego, co z dumą nazywamy chrześcijańską Europą.

Tożsamość religijna pierwszych pokoleń chrześcijan

Chrześcijaństwo narodziło się wśród Żydów, jak wszyscy wiedzą, choć nie zawsze to sobie uświadamiają. Powstało na gruncie tradycji uformowanych na bazie wiary w jednego Boga, Stwórcę wszystkiego, którego pojmowano jako Boga „własnego”, opiekującego się „swoim” ludem bardziej niż resztą świata, który dał swemu ludowi Prawo, z przestrzegania którego rozliczy ich w straszliwym dniu ostatnim (olam haba), kiedy przyjdzie posłany przez Niego Mesjasz, by sądzić żywych i umarłych. Tych, którzy zachowywali Jego Prawo, zabierze do krainy wiecznego szczęścia, pozostałych odrzuci. Autor żydowskiego apokryfu zwanego IV Księgą Ezdrasza tak to sobie wyobrażał:

Na temat śmierci takie pouczenie: Kiedy nadejdzie czas spełnienia Najwyższego, aby człowiek umarł, dusza z ciała odejdzie i wyprawi się znowu do Tego, kto ją dał, aby przede wszystkim adorować chwałę Najwyższego. Jeśliby jednak dusze należały do tych, którzy wzgardzili drogami Najwyższego i nie podążali nimi, do tych, którzy podeptali Jego prawo, i do tych, którzy znienawidzili bojących się Boga; te dusze nie wejdą do miejsca zamieszkania, lecz ustawicznie cierpiąc i smucąc się, będą się błąkały w udrękach... (7,78-80).

I dalej: Dzień sądu jest nieubłagany i ukaże każdemu pieczęć prawdy [1]. Jak teraz nie posyła ojciec syna lub syn ojca, albo pan sługę lub przyjaciel najdroższego, aby za niego rozumiał albo spał, albo jadł, albo się leczył, tak nikt wtedy nie będzie prosił za drugiego; wszyscy bowiem, każdy z osobna, będą wtedy nosić swoje niesprawiedliwości lub sprawiedliwości (4 Ezd 7,104-105) [2].

Apokryf ten powstał w I w., w tym samym czasie, w którym rodził się Kościół i poglądy w nim zawarte zdają się dobrze ukazywać nadzieje i obawy wszystkich Żydów, również tych, którzy przyłączali się do grona wyznawców Chrystusa.


[1] Wulgata tłumaczy „audax est”, J. H. Charlesworth, The Old Testament Pseudepigrapha, Garden City 1983, t. I, daje „The day of judgment is decisive”.
[2] Tłumaczył St. Mędala





Apostołowie Chrystusa uczyli jednak inaczej. Głosili Dobrą Nowinę, że Jezus z Nazaretu jest tym oczekiwanym Mesjaszem i że wcale nie trzeba się Jego powtórnego przyjścia obawiać. Jeśli się ktoś będzie Go trzymał, zostanie zbawiony - że tak powiem - po znajomości, gdyż On daje zbawienie tym, którzy w Niego wierzą, a nie tylko obiecuje je mgliście, pod warunkiem że ludzie będą grzeczni. Ukazuje to Ewangelia według św. Jana: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto słucha słowa mego i wierzy w Tego, który mnie posłał, ma życie wieczne i nie idzie pod sąd, lecz ze śmierci przeszedł do życia. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, że nadchodzi godzina, nawet już jest, kiedy to umarli usłyszą głos Syna Bożego, i ci, którzy usłyszą, żyć będą. Jak Ojciec ma życie w sobie samym, tak również dał to Synowi: mieć życie w sobie. Dał Mu władzę wykonywania sądu, ponieważ jest Synem Człowieczym. Nie dziwcie się temu! Nadchodzi bowiem godzina, kiedy wszyscy, co są w grobach, usłyszą głos Jego: i ci, którzy pełnili dobre czyny, pójdą na zmartwychwstanie do życia; ci, którzy pełnili złe czyny – na zmartwychwstanie sądu (J 5,24-29).
Na sąd, którego bali się wszyscy, pójdą tylko ci, którzy nie wierzą w Syna Bożego i źle czynią. Jak ten sąd wypadnie, ewangelista nie mówi, ale kładzie nacisk na zbawienie będące darem Chrystusa.

Zachowanie tożsamości chrześcijańskiej przez chrześcijan żydowskiego pochodzenia było bardzo trudne w środowisku żydowskim. Głoszenie, że nie chodzi o wypełnianie Prawa, ale o wiarę w Chrystusa, że do zbawienia nie potrzeba niczego więcej: ani obrzezania, ani postów, ani rytualnych obmyć, ani przestrzegania setek przykazań synagogalnych czy świątynnych, czyniło z nich wrogów ładu społecznego, anarchistów i niebezpiecznych schizmatyków. Oni sami zresztą wcale nie chcieli odgradzać się od tradycji własnego narodu i tak powstała cała teologia judeochrześcijańska. Jako zaprawieni w wyznawaniu monoteizmu Żydzi, pierwsi chrześcijanie nie mogli uznać Jezusa Chrystusa za Boga, równego Bogu Ojcu. Zgodnie z własną mentalnością stworzyli więc tzw. chrystologię anielską, wedle której Chrystus był największym z aniołów, nieskończenie przewyższającym wszystkie inne, tak wielki, że mógł stać w obecności Bożej, a nie padać przed nim na twarz, jak pozostałe. Dużo o tym możemy dowiedzieć się z apokryfu „Wniebowzięcie Izajasza” [3]. Nadal też chodzili do synagogi, ci, którzy mieszkali w Jerozolimie modlili się w świątyni, obrzezywali swoich synów i zachowywali dawne obyczaje, choć nadzieję pokładali w Chrystusie, a nie w Prawie.

Ich chrześcijańska tożsamość nie przekreśliła ich tożsamości żydowskiej. Wierzyli w Ojca, Syna i Ducha Świętego, choć nie znali pojęcia Trójcy Świętej, byli gorliwymi chrześcijanami, choć nie słyszeli o niepokalanym poczęciu, o wniebowzięciu Matki Bożej, ani nie wiedzieli, że w Rzymie ma być Stolica Piotrowa. Ich tożsamość wyrażała się w wierze, że Jezus jest zapowiedzianym Mesjaszem, choć innym niż się spodziewano, ochrzczeni w imię Ojca, Syna i Ducha nie bali się więcej strasznego Sądu, przekroczenie jakiegoś przepisu Prawa nie wpędzało ich w beznadziejność i mieli odwagę, by za to umrzeć. Wierzyli, że śmierć fizyczna nic złego im nie zrobi i że ożywieni w chrzcie przejdą z jednego życia do drugiego.

Inaczej rzecz się miała z wyznawcami innych religii, którzy przyjmowali chrześcijaństwo.


[3] Zob. Apokryfy Nowego Testamentu, t. 3, Kraków 2001, s. 134-168




Chrześcijaństwo w świecie grecko-rzymskim

Czasem mówi się, że chrześcijaństwo przejęło na swój użytek kulturę i filozofię grecko-rzymską. Dokładniej należałoby powiedzieć, że to Grecy i Rzymianie przyjęli chrześcijaństwo, analogicznie do tego, co widzieliśmy wyżej, to znaczy do przyjęcia chrześcijaństwa przez Żydów – oczywiście tylko niektórych. Skupmy się wyłącznie na tej kulturze, choć pamiętać należy, że apostołowie z Dobrą Nowiną wędrowali z Palestyny nie tylko na Zachód, ale również na Wschód, aż do Indii.

Grecy nie spodziewali się żadnego mesjasza, nie interesowali się też aniołami, choć niewątpliwie niektórzy słyszeli o nich już to od Żydów, już to od innych przybyszów z Mezopotamii. Oni byli zainteresowani zbawicielem, który pozwoliłby im wyzwolić się z więzów ciała, w którym ich dusza czuła się uwięziona. Święty Paweł przedstawił im Jezusa Chrystusa właśnie tak: jako Zbawiciela, który uwalnia z ograniczeń ciała i cielesnych przepisów, który życie w ciele zmysłowym przekształci w życie wieczne w ciele duchowym. Ci, którzy uwierzyli i chcieli wejść do Kościoła, na całą historię zbawienia opisaną w Biblii patrzyli przez pryzmat tych swoich oczekiwań. Czytając ją, szukali w niej ukrytego, duchowego sensu. Zastosowali do Pisma swoją metodę czytania tekstów Homera, to znaczy tzw. metodę alegoryczną. Zakładała ona, że Homer celowo ukrył głębszy sens pod błahymi czasem opowieściami o bogach i herosach, i dlatego tak trzeba go czytać, by ten głębszy sens wyłowić. Próbowano zatem to samo robić z Pismem i powstały liczne komentarze alegoryczne, czasem bardzo ładne i niewątpliwie będące dobrą lekturą duchową, aczkolwiek nieraz mocno odchodzące od samego tekstu.

Tożsamość chrześcijańska nawróconych Greków miała więc inne rysy niż u Żydów. Dla Greków bowiem nauką, która zbliżała do zbawienia, była filozofia. To ona starała się dociec sensu świata i człowieka, dawała etyczne wskazania, ona też była impulsem dla ascetów-filozofów, którzy w jej imię mówili o cnotach kardynalnych, o wyzwoleniu z więzów ciała i tym podobnych zagadnieniach. Gdy taki filozof zostawał chrześcijaninem, nie wyrzekał się swojej wiedzy, ale próbował przez jej pryzmat patrzeć na Chrystusa. Tak było np. w przypadku św. Justyna, filozofa i męczennika ściętego za wiarę ok. 165 r., Atenagorasa z Aten żyjącego w drugiej połowie II w., Klemensa Aleksandryjskiego z przełomu II i III w., czy Mariusza Wiktoryna z końca IV w., który przyjął chrzest dopiero na starość, jako znany i wytrawny nauczyciel filozofii neoplatońskiej.

Rozumieli oni Dobrą Nowinę po swojemu i próbowali ją ubrać w ramy własnych pojęć.

Adaptacja greckich pojęć filozoficznych

Użycie filozoficznych pojęć greckich dla wykładu Ewangelii możemy prześledzić na przykładzie takich pojęć, jak „słowo” (logos), „dusza” (psyche) i „substancja”, gdyż zrobiły one największą karierę w późniejszej teologii.




Logos

Pismo Święte mówi bardzo wiele o Bożym słowie. Na początku już czytamy, że Bóg rzekł, czyli wypowiedział Słowo i wszystko się stało. Potem widzimy Słowo Boże zwracające się do proroków, a wreszcie Ewangelia wg św. Jana rozpoczyna się od zdania: Na początku było Słowo. Dla Żydów oznaczało to Boże działanie. „Słowo” było dla nich rzeczą boską, uzewnętrznieniem Jego woli stwórczej i zbawczej. Gdy czytali to Grecy, znaczyło to dla nich coś zupełnie innego. Logos to przede wszystkim myśl, którą następnie można wypowiedzieć, ale nie trzeba. Myśl bowiem może pozostawać niewypowiedziana. Gdy więc Grecy czytali, że Na początku było Słowo, rozumieli, że „na początku Bóg myślał”, że towarzyszyła Mu jakby własna Jego myśl, tożsama z mądrością. Tak więc za pomocą tego pojęcia uformowali teorię Trójcy Świętej: Bóg zawsze miał w sobie Słowo, na początku stworzenia zaś je „wypowiedział”. To Słowo, myślane i wypowiedziane, to Jego Syn, pośrednik stworzenia, a następnie w historii Syn, który stał się człowiekiem, rodząc się z Maryi Dziewicy.

Pojęcie logosu miało w filozofii mnóstwo znaczeń. W każdym słowniku filozoficznym można znaleźć ich bardzo wiele. Był więc Bożą ideą, całą Jego Mądrością, siłą utrzymującą świat w istnieniu, zasadą, wedle której każde stworzenie jest tym, czym jest. To wszystko przypisano więc Chrystusowi, który w ten sposób przekształcił się z Mesjasza żydowskiego w Moc sprawczą wszystkiego, w kosmiczną zasadę istnienia i w kosmicznego zbawcę. Jednym z najstarszym tekstów, który to ilustruje jest fragment pochodzący z apologii „Do Autolyka” Teofila z Antiochii (II w.). Czytamy w nim: Jego Słowo, przez które wszystko stworzył, będące Jego mocą i Mądrością, przybierając postać Ojca i Pana wszechrzeczy, przybyło do raju pod postacią Boga i rozmawiało z Adamem. Albowiem i samo Pismo Święte nas uczy, iż Adam powiedział, że słyszał głos. Czymże zaś może być ów głos, jak nie słowem Boga, które jest także Jego Synem? Nie jak poeci i bajkopisarze zmyślają synów boskich ze spółkowania, lecz jak powiada prawda, Słowo zawsze istniejące w sercu Boga. Zanim cokolwiek się stało, Jego posługiwał się radą, bo Ono jest Jego myślą i roztropnością. Gdy zaś chciał Bóg uczynić to, co postanowił, zrodził to Słowo, wydając je z siebie jako pierworodne przed wszelkim stworzeniem; nie tak jednak, by był pozbawiony Słowa, lecz by rodził Słowo i ze swym Słowem zawsze obcował.

Widzimy tutaj utożsamienie Słowa Bożego z Biblii, Syna Bożego, Mądrości i filozoficznego logosu. Chrystus nie jest już jakby archaniołem, jak wyobrażali sobie chrześcijanie żydowskiego pochodzenia, ale odwiecznym Logosem Boga, wszystko organizującym.




Dusza

Filozoficzne pojęcie duszy zrobiło z kolei karierę w antropologii. Dla Żydów człowiek nie był złożeniem duszy i ciała, ale stworzeniem na obraz Boży, ulepionym z prochu ziemi – czyli ciałem – ożywionym przez Boga. Jeśli Żydzi, pisząc po grecku, jak autorzy Nowego Testamentu, używali pojęcia „psyche”, to rozumieli przez to życie jako Boży dar. Grecy wiedzieli od swoich filozofów, że człowiek jest duszą w ciele. Zastanawiali się zatem nie nad zbawieniem człowieka, ale nad zbawieniem duszy, zakładając, że ciało do zbawienia się nie nadaje. Wielkim intelektualnym kłopotem było dla nich zmartwychwstanie. Przyjmując do wiadomości, że istnieje, wyobrażali je sobie jako uduchowienie ciała czy jako stan, w którym dusza będzie w pełni panować nad jakoś przetworzonym ciałem. Zaważyło to na całej późniejszej ascezie, w której zaczęło chodzić o umartwianie ciała, by wyzwolić się z jego więzów.

W pierwszych wiekach naszej ery w świecie greckim prym wiodły dwie szkoły filozoficzne: stoicyzm i platonizm. Oczywiście wielu myślicieli próbowało łączyć obie, istniało wiele poglądów synkretycznych, a ludzie prości rozumowali jeszcze inaczej, w każdym razie te dwie szkoły miały najwięcej zwolenników. Według stoików, wszystko, co istnieje, jest ciałem, również dusza czy sam Bóg. Przedstawiciel tego kierunku, Tertulian (ok. 150-220) tak pisał w dziele „O duszy” (22), wychodząc ze stoickich założeń: Definiujemy duszę jako zrodzoną z tchnienia Bożego, nieśmiertelną, cielesną, obdarzoną formą, substancję prostą, inteligentną samą przez się, zdolną do zachowywania się na różne sposoby, obdarzoną wolną wolą, podległą zmianom przypadłościowym, zmienną w zależności od kultury, racjonalną, panującą, zdolną do przewidywania i pochodzącą od innej i takiej samej duszy.

Filozoficzna „konkurencja”, czyli platończycy, pojmowali dusze jako byty wieczne, istniejące od zawsze w świecie idei, które spadły w ciała na skutek jakiegoś grzechu lub zaniedbania. Im większy był ten grzech, tym niższego rodzaju ciało stało się mieszkaniem takiej duszy. Chrześcijańską wersję tego mitu podjął Orygenes (ok. 186-253), który w dziele „O zasadach” (II, 9, 2) tak pisał: Tak więc na skutek tych poruszeń (czyli oddalenia się od Boga) wszystkie istoty racjonalne mniej lub bardziej zaniedbując się w dobrym zostały pociągnięte przez przeciwieństwo dobra, którym bez wątpienia jest zło. Wydaje się, że Stwórca podjął te zalążki i przyczyny różnic i różnorodności, aby stworzyć zróżnicowany i różnorodny świat ze względu na różnorodność inteligencji, czyli racjonalnych stworzeń.

Chrześcijańską koloraturą jest tutaj wzmianka o tym, że Bóg nie opuścił upadłych dusz, ale stworzył dla nich świat tak zróżnicowany, jak zróżnicowane stały się one same, gdyż upadek każdej jest inny.
Pojęcie duszy do dziś jest używane w katechizmie Kościoła i ogół wiernych uważa, że jest to rzeczywistość objawiona przez Boga. Otóż nie: jest to pojęcie filozoficzne, bardzo wygodne i nośne, które na dobre weszło w teologię, ale bez którego też można się obyć, jak obywali się judeochrześcijanie, którzy woleli swoją koncepcję życia jako Bożego daru.




Substancja

W filozofii pojęcie to mogło oznaczać gatunek, np. człowiek jako cały rodzaj ludzki, lub poszczególnego indywidualnego człowieka. Na początku III w. pojęcie to zastosował do Boga Tertulian, myśliciel chrześcijański pochodzący z Kartaginy w Afryce. Nadał mu jednak znaczenie wyłącznie gatunkowe i określił, że Ojciec, Syn i Duch Święty mają jedną boską substancję. Na Wschodzie jednak, gdzie pojęcie to częściej występowało w znaczeniu indywidualnym, mówiono o trzech substancjach, po grecku hipostazach, w Trójcy, czym narażano się na zarzuty głoszenia trzech Bogów. Dopiero w IV w. porozumiano się na ten temat i umówiono się, by o Trójcy mówić jako o jednej substancji w sensie ogólnym, gatunkowym, a o trzech osobach lub substancjach indywidualnych. Jeszcze później słowo to weszło w wyjaśnienie tajemnicy Eucharystii, którą nazwano transubstancjacją, czyli przeistoczeniem. Wskazano przez to słowo, że w Eucharystii zmienia się substancja chleba w substancję osoby Chrystusa, a pozostają wszelkie kształty i cechy chleba. Pamiętać jednak trzeba, że taki opis ma sens tylko w kontekście filozofii greckiej i jeśli ktoś jej założeń nie podziela, na nic słowo „przeistoczenie” mu się nie przyda. Tekstem, w którym bardzo wyraźnie widać, jak filozoficzne pojęcie substancji funkcjonowało, jest fragment dziełka cytowanego już Orygenesa „O modlitwie” (27, 8). Pisze tak:

Substancję we właściwym znaczeniu rozumieją ci, którzy bezcielesne istoty uważając za pierwsze, pojmują je na sposób istot bezcielesnych, niezmiennych w swym bycie i niepodlegających powiększeniu ani pomniejszeniu. Właściwością rzeczy cielesnych, które się powiększają i pomniejszają, jest to, że aby trwać dalej w swej przemijalności, potrzebują nieustannie nowego materiału jako podtrzymywania i pokarmu. Gdy w określonym czasie więcej u nich przybywa niż ubywa, następuje powiększenie. Gdy mniej przybywa, następuje pomniejszenie. Być może niektóre nic z zewnątrz nie otrzymują i przechodzą w stan, powiedzmy, czystego zmniejszania się.

Taką prawdziwą substancją może być tylko substancja Boga, jedyna, która się nie zmienia w jakikolwiek sposób. I choć w następnych wiekach platonizm wyszedł z mody, zastąpiony przez neoplatonizm, a następnie, już w średniowieczu, przez filozofię odkrytego na powrót Arystotelesa, to filozoficzne pojęcie przylgnęło do Pana Boga. Weszło wręcz w „definicję” Trójcy Świętej, która - katechizmowo - miałaby być jedną substancją w trzech osobach. Pamiętajmy jednak, że ani pojęcie substancji, ani osoby, nie jest objawione, a pochodzi z greckiej filozofii.




***


Zapytać możemy, co z tego wynika dla nas, dla naszej chrześcijańskiej tożsamości. Otóż myślę, że przede wszystkim to, że uświadamia nam, iż chrześcijańska tożsamość nie jest jednością z obyczajowością, kulturą czy mentalnością. Przykładnymi chrześcijanami, a wręcz herosami wiary w Chrystusa, którzy poświadczyli to gotowością do męczeństwa, byli zarówno Żydzi, np. święci Szczepan czy Jakub i Piotr, jak i filozofowie greccy, np. św. Justyn, którego kalendarz liturgiczny czci jako filozofa i męczennika. Ich poczucie bycia chrześcijanami było większe i ważniejsze od własnej kultury, której bynajmniej się nie wyzbywali, od wyznawanej filozofii, np. platonizmu czy stoicyzmu, czy od języka. Nasza tożsamość chrześcijańska także więc nie musi trzymać się obyczajów, chrześcijańskich obrzędów, przepisów religijnych zmieniających się wraz ze zmianami kulturowymi. Ważne jest, by dla nas centrum i punktem odniesienia był Jezus Chrystus, którego uznajemy za Pana i Zbawiciela. Jeśli bowiem On jest Panem, to pierwszym wnioskiem z tego jest, że ja nim nie jestem. Nic więc w świecie i Kościele nie musi być takie, jakie ja bym chciał, bo nie ja jestem Panem, ale Jezus Chrystus. To na Jego Imię zgina się wszelkie kolano istot niebieskich i ziemskich, jak pisał św. Paweł, a nie na moje. Możemy nauczyć się od Ojców Kościoła, że można i trzeba wiarę w Chrystusa wyrażać w języku każdej kultury, z użyciem pojęć każdej filozofii. Prawdopodobnie w języku niektórych filozofii będzie to łatwiejsze, w języku innym trudniejsze, ale każdy ma prawo to czynić.

Jest to bardzo ważne dla głoszenia Dobrej Nowiny, do czego wszyscy chrześcijanie są zaproszeni. Znamy misjonarzy, którzy nie brali pod uwagę przykładu Ojców i zaczynali przepowiadanie od uczenia Indian śpiewu gregoriańskiego czy Murzynów filozofii Arystotelesa, i niewiele z tego wynikło. Jesteśmy powołani do głoszenia chrześcijaństwa, które nie daje się zredukować do żadnej pojedynczej kultury czy filozofii lub języka. Ale także na nasz codzienny użytek ważne jest, byśmy umieli być – jako chrześcijanie
– wolni od własnej mentalności. Oczywiście, narodowe obyczaje należy kultywować, własnej tradycji bronić, kulturę pielęgnować itd. Ale nie z powodu chrześcijaństwa, a patriotyzmu. Ośmielam się uważać, że taka zbitka pojęciowa jak np. „Polak-katolik” przynosi chrześcijaństwu więcej zła niż pożytku. Święty Paweł już pisał: A tu już nie ma Greka ani Żyda, obrzezania ani nieobrzezania, barbarzyńcy, Scyty, niewolnika, wolnego, lecz wszystkim we wszystkich jest Chrystus (Kol 3, 11).

***


HENRYK PIETRAS SJ, ur. 1954, prof. dr hab., kierownik Katedry Historii Filozofii w Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej „Ignatianum” w Krakowie, wykładowca patrologii na Papieskim Wydziale Teologicznym, sekcja „Bobolanum” w Warszawie. Dyrektor WAM (Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy). Mieszka w Krakowie.