Czy musimy się bać swojego rządu i parlamentu?

Włodzimierz Zagórski

publikacja 28.04.2007 10:18

Są tacy, którzy twierdzą, że musimy. Tłumaczą mi, że strach przed władzą jest niezbędny, by istniał porządek społeczny. Mówią - władza winna być sprawowana w taki sposób, byś poczuł, że jest groźna. Inaczej będzie anarchia. I konsekwentnie twierdzą, że jeśli ci się jakieś decyzje władzy nie podobają, toś anarchista. Przegląd Powszechny, 5/2007

Czy musimy się bać swojego rządu i parlamentu?




Są tacy, którzy twierdzą, że musimy. Tłumaczą mi, że strach przed władzą jest niezbędny, by istniał porządek społeczny. Mówią – władza winna być sprawowana w taki sposób, byś poczuł, że jest groźna. Inaczej – będzie anarchia. I konsekwentnie twierdzą, że jeśli ci się jakieś decyzje władzy nie podobają, toś anarchista (inaczej – polski warchoł). A na warchołów jedyna rada to siła, by zaczęli się bać władzy. Ci ludzie mówią, więc – masz się bać swojego rządu i swojego parlamentu. Gdy te instancje podejmą stosowne uchwały, nie dyskutuj, podporządkuj się, bo inaczej pokażą, gdzie jest twoje miejsce. Jeśli się nie będziesz ich bał – podobnie jak policji, to stoczysz się na pozycje aspołeczne a nawet antypaństwowe.
A znowu są też i tacy, którzy mówią mi inaczej. Twierdzą, że moim obowiązkiem społecznym jest głoszenie własnych opinii, jeśli wydają mi się słuszne, nawet wtedy, gdy są sprzeczne z zaleceniami władzy. Mówią mi nawet więcej, że na tym polega moja rola obywatela, że głoszenie poglądów sprzecznych z poglądami panującej większości nie jest anarchią czy działaniem antypaństwowym, lecz normą demokratyczną. A w pewnych sytuacjach przeciwdziałanie złym rozkazom władzy może być dla losów państwa zbawienne. Podzielam oba te sprzeczne poglądy. Boję się nieludzko swojego rządu, parlamentu, policji i absolutnie je szanując, myślę jednocześnie, że mam obowiązek się odezwać, gdy działania władzy są sprzeczne z moim instynktem (tu nasuwa się przymiotnik – obywatelskim, lecz wybieram inny o konotacjach historycznych) państwowym.

Odzywam się, więc – choć, jak przed chwilą przyznałem, w wielkim strachu – w sprawie nowej ustawy lustracyjnej, która weszła w życie od 15 marca. Ustawa ta zobowiązuje osoby publiczne urodzone przed 1 sierpnia 1972 r. do złożenia oświadczenia, że nie współpracowały z organami SB.

Wśród osób publicznych Ustawa wymienia również naukowców. Z tego płynie moje zainteresowanie jej treścią. Przeczytałem ją i na niedawnym spotkaniu administratorów nauki w punkcie obrad poświęconym tej sprawie, gdy pytano nas o komentarz, wywołany do tablicy, powiedziałem, co o wspomnianej Ustawie myślę.

Przede wszystkim, trudno mi pojąć, kto to jest „osoba publiczna”. Wiem, co to jest droga publiczna (definicje prawne są znane), wiem, co to jest łaźnia publiczna (definicja jest podana przy wejściu), co to jest kobieta publiczna (definicję podaje niejedno dzieło literackie). Ale „osoba publiczna”? Nijak nie mogę zrozumieć, co to znaczy. Przecież, by określić to pojęcie, chyba nie wystarczy – jak to robi ustawodawca – wprost arbitralnie zaliczyć do osób publicznych ludzi należących do określonych kategorii zawodowych. Zanim się powie „osoba publiczna” trzeba zdefiniować, co uznajemy za publiczną działalność. A to będzie trudne, bo w istocie w demokracji, każdy obywatel, korzystając ze swoich uprawnień (np. swobody wypowiedzi), może podjąć działalność publiczną i stać się „osobą publiczną” w pewnej chwili, by w następnej – przestać nią być. Każdy zabierający głos w debacie publicznej (choćby na forum internetowym) chyba w tym momencie jest osobą publiczną, a po odejściu od komputera, taką osobą być przestaje. Chyba osobą publiczną powinien wówczas być i uzdrawiacz gromadzący tłum na stadionie, np. w Chorzowie, i przekazujący publicznie swoje bioprądy zgromadzonym ludziom szukającym pomocy. A czy nie są osobami publicznymi bohaterowie „Zamkniętego Domu”, których zachowanie śledzą i komentują (i je niestety często naśladują) miliony?

I to znacznie ważniejszymi niż profesor czy adiunkt matematyki, którego myśl śledzi wąskie grono specjalistów. Ta „osoba publiczna” to chyba jakieś nowe pojęcie prawne i to rozciągliwe – a więc niejasne. To worek, do którego ustawodawca wpakował wszystkich wartych, by ich kontrolować. Tak naprawdę, gdy się formułuje takie nowe pojęcie prawne, to należałoby podać bliższą definicję zawierającą wyliczenie praw i obowiązków takiej osoby. A tu – w ustawie jest tylko prosty spis zawodów osób, którym się obowiązek lustracyjny narzuca, a o uprawnieniach – ani słowa. Ostrożnemu czytelnikowi Ustawy zdać się może, że ów spis zawodów zasadniczo obejmuje po prostu pewne pokolenie ludzi z wykształceniem wyższym czy szerzej – inteligentów. Jeśli tak jest, to zaczynamy rozumieć, skąd owe obliczenia dotyczące liczby osób poddanych lustracji wynoszące ok. 1 mln.



Wydaje się, że odpowiada to liczbie osób z wykształceniem powyżej średniego w Polsce w przedziale wiekowym objętym ustawą lustracyjną. Zgadza się też z podejrzeniem, że lustrować trzeba po prostu wykształciuchów, a nie jakieś tam mityczne „osoby publiczne” – Passons. Na wspomnianym spotkaniu pozwoliłem sobie powiedzieć, że przytaczana Ustawa narusza zasady wolności, równości i braterstwa. Wolności, bo sankcją karną jest tu zakaz publikacji, czyli odebranie wolności słowa. Takiej kary, jak dotąd, prawo nie zna; więźniowie, nawet kryminalni, zdarza się, że piszą wydawane w trakcie ich pobytu w więzieniu pamiętniki, książki, udzielają wywiadów, układają piosenki, dają koncerty (publiczne!), a nawet tworzą scenariusze filmów. Nikt dotąd przed twórcami tej ustawy nie wpadł na pomysł, by tę wolność ukaranym zabierać.

Ustawa jest przeciw równości, bowiem jest to z sankcją karną prawo – dotyczące tylko wybranej grupy wiekowej społeczeństwa. To nieładnie i chyba niekonstytucyjnie – pisać prawa dotyczące tylko ludzi powyżej 35. roku życia. Zasadą jest jednak równość wszystkich obywateli wobec prawa. Tak sformułowana norma pozwala rozumieć, że młody donosiciel jest lepszy od starego. A ja tymczasem uważam, że dla mojego bytu w tej chwili jest ważniejsze to, kto i co na mnie dziś donosi, niż to, co donoszono lat temu 30. I bardziej się boję aktualnego donosicielstwa niż starych donosów. Równość wobec prawa jest też naruszona przez objęcie lustracją tylko określonych zawodów (kłania się nieszczęsne pojecie „osoby publicznej”). A tymczasem wszyscy wiemy, że w instytucjach naukowych ubecy, jeśli byli zatrudnieni, to na niskich stanowiskach administracyjnych. Tak więc, jeśli już lustrować – to wszystkich, a nie wybrane grupy zawodowe.

Narusza Ustawa braterstwo, bo dzieli społeczeństwo na brudnych w domyśle i bez domysłu – czystych. A czyści podejrzanych o zbrukanie braćmi być nie mogą, bo i jak.

Ten mój (przyznam – nieco zbyt literacki) pogląd spotkał się z uwagą jednego z kolegów profesorów. Zauważył, iż owe trzy zasady wyrażone symbolicznie trzema kolorami flagi francuskiej są zasadami, z którymi się nie do końca można zgodzić, gdyż są one tworem myśli rewolucji francuskiej. Ów kolega powiedział, że wyżej sobie ceni wartości zawarte w triadzie „Bóg, Honor, Ojczyzna”. I ja jestem przekonany, że owe wartości są niezwykle istotne.

Są mi też bliskie, nie wykluczając przecież poprzednio wspomnianych. Musiałem jednak owemu koledze powiedzieć, że omawiana Ustawa narusza w sposób szczególnie bolesny owe drogie nam obu zasady. Moim zdaniem, Ustawa jest przeciw Bogu, bo Bóg chrześcijan jest Bogiem miłosierdzia i wybaczenia a nie zemsty. Jest przeciw Honorowi i to w dwu sprawach. Po pierwsze człowiekowi honorowemu nie przystoi występować do urzędasów o zaświadczenie, iż jest godziwy. Po drugie z pracodawcy czyni naganiacza, a nie jest zajęciem honorowym uczestniczyć w organizowaniu nagonek na ludzi. O tym – akurat moje pokolenie, które było ofiarą różnych nagonek – dobrze wie. Jest ta Ustawa wreszcie przeciw Ojczyźnie, bo kreuje konflikty, nastawia jednych przeciw drugim, na podstawie list o charakterze proskrypcyjnym, układanych w oparciu o niejawne materiały przygotowane przez policję polityczną państwa skundlonego; list układanych dziś przez gremia – wydaje się, że dość płytko znające się na epoce, którą się zajmują.

Tyle mi się na tym spotkaniu powiedziało, ale potem przyszła refleksja. Przecież to wszystko już było! Nie wracajmy tu do doświadczeń PRL i jego ankiet. To płytkie. Ale przypomnieć warto, że owa kwestia skażenia przeszłością była rozpatrywana po odzyskaniu niepodległości. A jak to było widziane, to najlepiej uzmysłowi odpowiedni cytat (za Stanisławem Cat-Mackiewiczem, „Der Wessie Fuchs”, „Słowo”, 8 kwietnia 1924 r.): Jeszcze się w sprzedaży księgarskiej nie ukazały pamiętniki Leona Bilińskiego, a już są cytowane w prasie w celu kompromitowania działaczy współczesnych, w celu formułowania oskarżeń o serwilizm wobec Austrii. Czytałem taką cytatę zwróconą przeciw Marszałkowi Piłsudskiemu, a obóz Marszałka na pewno na nią odpowie, posługując się choćby wspomnieniami pana Bilińskiego o panu Gąbińskim.



Czy długo jeszcze w naszej publicystyce pokutować będzie ahistoryczna metoda nierozróżniania tych elementarnych warunków, w jakich się toczyła polska praca polityczna przed r. 1918? W dziejach osobistych każdego Polaka łatwo wynaleźć moment sprzed 1918 r., czasami tylko zrozumiały i powszedni, czasami zaszczytny, na którego podstawie napisać można prawdziwy akt oskarżenia o serwilizm wobec Austrii, Rosji czy Niemiec. Polityka polska dzieliła się za czasów niewoli na ugodę i rewolucję. Ale przedstawiciele rewolty są tak samo niemądrze oskarżeni o serwilizm, dowodem tego Piłsudski i Stadnicki. Oskarżeniom tym ujść potrafią chyba tylko ci młodzi obywatele naszego kraju, którzy przed powstaniem Polski zabawiali się rzucaniem strzał papierowych na swoich nauczycieli. Tak jednak drażliwe kryterium polityczne ma swoje słabe strony.

Pan Leon Biliński był wysokim dygnitarzem austriackim. Przez całe swe życie był obsypywany przez cesarza różnymi odznaczeniami. Cesarz nieustannie go wyróżniał i zaszczycał. Toteż pan Biliński pisze o Franciszku Józefie z wielką serdecznością. Otóż istnieje wielu czytelników w Polsce, w oczach których pan Biliński byłby się „rehabilitował”, gdyby temu cesarzowi w swoich pamiętnikach nawymyślał, nazłorzeczył i zmieszał go z błotem. Wtedy dopiero płytkość myśli takiego czytelnika przyznałaby Bilińskiemu epitet „uczciwego Polaka”. Do takich absurdów prowadzi niezdrowy patos lżejszej publicystyki polskiej.

I to taki patos wydaje się, że dziś znajduje swój rezonans w duszach twórców Ustawy lustracyjnej oraz ich akolitów, co za PRL też niczego bardziej znaczącego niż pokazywanie języka nauczycielowi nie dokonali. I jeszcze jedno. Prawo do krytyki ustaw nie narusza zasad demokracji. Bywa, że jest wprost przeciwnie, a ma to miejsce, gdy ustawy te naruszają rzecz najważniejszą – prawo niepisane. O nim to mówił Perykles: Kierując się wyrozumiałością w życiu prywatnym, szanujemy prawo w życiu publicznym; jesteśmy posłuszni każdoczesnej władzy i prawom, zwłaszcza tym niepisanym, które bronią pokrzywdzonych i których przekroczenie przynosi powszechną hańbę (Tudykides, „Wojna peloponeska”, Warszawa 2003).

Te prawa niepisane obejmują na przykład – wspomniane sprawy honoru i mówią właśnie, że nagonek na ludzi się nie organizuje i się w nich udziału nie bierze. Wiem, że to stwierdzenie nieco staromodne, ale naszym nuworyszom na niwie społecznej warto o nim przypomnieć. A prawo pisane, choćby było wyrazem woli większości rządzącej, czasem może, a nawet bywa, że musi – być odrzucone przez obywateli. I to nie jest anarchia – jeśli to prawo jest złe. Nie musimy szukać daleko, by znaleźć w historii przykłady, gdy w zasadzie powinno się odmówić wykonywania prawa ustawionego lege artis, bo jest niezgodne z sumieniem. Od tak tylko dla przypomnienia – było takie wydane, zgodnie z ówczesnymi zasadami ustrojowymi, a więc jak najbardziej legalne, 2005-2007 lat temu nakazujące, by w pewnym królestwie Bliskiego Wschodu podjąć eliminację wszystkich dzieci płci męskiej do 3. roku życia. Jako że było to prawo legalne, sporo ludzi wzięło udział w jego wykonaniu i dziś są za to potępiani.

A teraz mniej patetycznie, ale pragmatycznie. Jeśli osoby objęte owym przymusem składania oświadczeń lustracyjnych jednak zdecydują się mu podporządkować, warto, by w formularzu wykreślały akapit „po zapoznaniu się z ustawą”. Wobec jej niejasności i wobec tego, że związana jest ona z innymi aktami prawnymi, zapoznanie się z tą Ustawą jest dla osób niebędących prawnikami trudne. Może się, więc okazać, że podpisując ów formularz bez tej poprawki, poświadczamy nieprawdę. Po drugie warto też dopisać – „oświadczam zgodnie z moją wiedzą”. To – ze zwykłej ostrożności, jako że naprawdę nie wiemy, co kto o nas w tajnych papierach pisał, ani też, jak te zapiski zrozumie lustrator. Te dopiski wydają mi się ważne, bo owe deklaracje niewątpliwie staną się pierwszymi dokumentami nowych teczek mogących potem służyć różnym celom. Nie należy więc – dla świętego spokoju – podpisywać takich formularzy bez stosownych zastrzeżeń.



Jeśli chodzi o mnie, ponieważ kieruję dużym zespołem, to nie wiem jeszcze, jak postąpię, ale też na pewno wymagać od osób mi podległych owych zaświadczeń nie będę, jako że wymóg lustracji ma się nijak do sposobu oceny wartości prac naukowych, i tym samym nie należy do elementów mających jakiekolwiek znaczenie dla przydatności zawodowej naukowca. A generalnie, ponieważ IPN rozporządza stosownymi teczkami, które zaraz ujawni, to niech ludzie z IPN sami zajmą się łowieniem byłych agentów bez proszenia nas o współudział w tej zabawie, bo nam szkoda czasu, który zespoły naukowe winny przeznaczyć na rozwój wiedzy.

Kończę, wracając do tytułowego pytania. Odpowiedź na nie brzmi „tak”, ale tylko do pewnych granic, bo nadmierny strach prowadzić może do zbiorowej epidemii choroby niedźwiedziej. Boże chroń Polskę przed amatorszczyzną w tworzeniu prawa.

***


WŁODZIMIERZ ZAGÓRSKI, prof. dr hab., dyrektor Instytutu Biochemii i Biofizyki UW. Mieszka w Warszawie.