Ziemia nie pachnie jak dom

O książce „Tabletki z krzyżykiem” z Szymonem Hołownią rozmawia Magdalena Wojaczek

publikacja 08.10.2007 15:58

Wiara kojarzy się nam raczej z rzeczywistością wstydliwą, której lepiej nie dotykać, nie zgłębiać. Nie taktujemy jej jak części własnego życia, ale jak coś wielkiego i przerażającego. Mamy też różne grzechy na sumieniu, więc wolimy podchodzić do wiary z dystansem. Przegląd Powszechny, 10/2007

Ziemia nie pachnie jak dom




– Pana nowa książka „Tabletki z krzyżykiem”, jest dowodem na to, że do religii i wiary można podchodzić z dużym zaangażowaniem, a jednocześnie z poczuciem humoru. Wydaje się jednak, że dla większości osób humor zarezerwowany jest tylko dla sfery polityki i życia społecznego. A Kościół i poczucie humoru, to dwa przeciwstawne bieguny.

– Właśnie nie są to przeciwstawne bieguny.

– Jednak ludzie często mają takie podejście.

– Mają. Ale trzeba zadać pytanie: Skąd ono się bierze? Myślę, że wynika to w dużej mierze ze wstydu. Wiara kojarzy się nam raczej z rzeczywistością wstydliwą, której lepiej nie dotykać, nie zgłębiać. Nie taktujemy jej jak części własnego życia, ale jak coś wielkiego i przerażającego. Mamy też różne grzechy na sumieniu, więc wolimy podchodzić do wiary z dystansem. A skoro pojawia się wstyd, to nie potrafimy żartować. W przypadku polityki czy życia społecznego jesteśmy bezwstydni. Uczestniczymy w nich bez żadnych zahamowań, oceniamy, wydajemy sądy. Świat religii czy wiary jest dla nas bardzo często obcy. Nie żartuje się w trakcie wygłaszania wykładu przed wielkim audytorium. Natomiast w domu możemy już żartować. A my w Kościele nie czujemy się jak w domu, nie ma w nas poczucia zadomowienia w wierze.

– Może wiara jest dla nas tak ważna, że nie chcemy żartować?

– Ale tu nie chodzi o żartowanie z wiary, czy, mówiąc zupełnie dosłownie, by robić sobie jaja z Pana Boga lub bluźnić. Szyderstwo jest czymś innym niż śmiech czy poczucie humoru. Chodzi o to, żeby będąc w Kościele, umieć się uśmiechnąć. Trzeba obudzić w sobie ten pierwiastek, który często usypiamy, udając, że jesteśmy aniołami, jakimiś tworami z kosmosu czy nie wiadomo kim. Przychodząc do Pana Boga nagle się spinamy, wylewamy tysiące słów, tłumaczymy Mu, że w zasadzie to zrobiliśmy dobrze a nie źle, próbujemy Go zagadać. Należy rozbroić tę bombę i wytłumaczyć ludziom, że w wierze można się zadomowić, a wtedy człowiek będzie czuł się swobodnie w Kościele. Nie luzacko – że biega, smaruje po ścianach, wykonuje jakieś bezeceństwa – tylko jak w prawdziwym domu. A my często traktujemy Kościół jak skrzyżowanie komisariatu z salą wykładową.

– A jeśli ktoś nie potrafi zdobyć się na poczucie humoru?

– Poczucie humoru zależne jest od nastawienia do świata. Można podchodzić do niego z lękiem i przekonaniem, że świat chce nam zrobić coś złego. Ale można też przyjąć, że świat jest dobry i kryje się w nim wiele pięknych rzeczy. Dla mnie to drugie podejście jest znacznie bliższe. Chrześcijanin powinien poważnie traktować słowa Pisma Świętego: wszystko, co stworzył Pan Bóg, było bardzo dobre. Nie ma złych rzeczy, to my swoimi decyzjami je psujemy. Jeśli mamy takie podejście do świata, potrafimy zdobyć się na luz wobec niego i poczucie humoru. Myślę, że bez humoru nie da się sensownie przeżyć życia. Kiedy pojawia się uśmiech i żart, pękają mury, opadają wszelkie konwenanse i łatwiej dotrzeć do drugiego człowieka. Komunikacja staje się wtedy bardziej bezpośrednia.





– Nie boi się Pan, że czytelnicy skupią się na tym, co śmieszne i zabawne w książce, a pominą to, co najbardziej istotnie?

– Nie wiem, czy tak będzie. Ale przyjąłem taką metodę pisania, żeby przełamać mur i wytłumaczyć ludziom, że o wierze można mówić troszeczkę inaczej, niż im się zawsze wydawało. Czy oni dotrą do rzeczy najważniejszych? Tego nie wiem. Ostatnio zarzucono mi, że „Tabletki z krzyżykiem” można postawić na półce obok książek Joanne Rowling i Dana Browna. To jeden z najpiękniejszych komplementów, jaki usłyszałem w życiu. Bo to są książki, po które ludzie chętnie sięgają. „Tabletki z krzyżykiem” to nie Katechizm Kościoła Katolickiego tylko zbiór luźnych refleksji wokół wiary. To jest gra wstępna, pierwsza pomoc, rodzaj aperitifu przed właściwym posiłkiem. Po co właściwie jest aperitif? Ma pobudzić soki trawienne, wzmóc w ludziach apetyt na to, co za chwilę zostanie podane. Taki jest cel mojej książki. Nie wyobrażam sobie dobrego przyjęcia, które skończy się na aperitifie, i nie wyobrażam sobie sensownej pracy nad własną wiarą, która skończy się na mojej książce. Ona powinna się tutaj zacząć.

– I co dalej? Gdzie należy szukać pomocy w pracy nad własną wiarą?

– Chciałbym, by ludzie po przeczytaniu tej książki zechcieli sięgnąć na półkę, na którą nikt nie zagląda, gdzie stoi Biblia i parę książek religijnych, które dostaliśmy na Komunię albo od chrzestnego na kolejne urodziny. Nikt tego nie czytał, nikomu nie były potrzebne. W książce podałem też bibliografię i punkty odniesienia. Przede wszystkim jednak ludzie powinni pójść do kościoła. Jeżeli ktoś odkryje w sobie potrzebę budowania relacji z Bogiem, byłoby cudownie. I nieważne, czy to będzie relacja pozytywna, czy negatywna. Ważne, żeby nie była nijaka. Chrystusowi można powiedzieć, że generalnie nie chce się mieć z Nim nic wspólnego, albo że się Go ceni. Najgorzej jest, kiedy nic się nie mówi. Wtedy pojawia się obojętność.

– Budowanie relacji z Panem Bogiem nie jest proste, dlatego często poszukujemy wsparcia. W Kościele taką pomocą są dla nas księża. Wydaje mi się jednak, że oni mają inne podejście do wiary niż Pan.

– Dwa razy niezgoda. Po pierwsze na to, że to księżą mają nas wspierać na drodze wiary. Księża też. Natomiast często zapominamy o tym, co już powiedział kard. Newman, że księża bez nas, świeckich, wyglądaliby po prostu bardzo głupio. Nie buduje się Kościoła, tworząc tylko więzi pionowe między ludźmi a duchownymi, to powinny być setki relacji poziomych, różnego typu, między człowiekiem a człowiekiem. Dopiero wtedy jest szansa, że Kościół wytrzyma, bo budujemy go razem. Bardzo łatwo się rozgrzeszamy, mówiąc, że to księża powinni o wszystko zadbać. My też jesteśmy odpowiedzialni za Kościół. Każdy z ochrzczonych uczestniczy w funkcji kapłańskiej, królewskiej i prorockiej w Kościele. Każdy! Tylko że 98% tych, którzy nie noszą koloratek, bardzo łatwo się zwalnia z tego obowiązku, bo są faceci, którym za to płacą. To jest ich praca, więc powinni się tym zająć.





– Ale są jeszcze księża, w których pokutuje myślenie, że tylko oni mają prawo decydować o budowaniu Kościoła, czy nawet swojej parafii i nie dopuszczają świeckich.

– Tak, ale trzeba się zastanowić, czy postępowanie tych księży jest sensowne i buduje Kościół, czy też nie. Za 20 lat taka parafia pewnie przestanie działać, bo już nikt nie będzie tam przychodził. Takim księżom należy wpoić zasadę, że bez świeckich nic nie da się zrobić w Kościele. Naprawdę! Ja z kolei znam wielu fajnych duchownych, którzy doskonale to rozumieją. Ksiądz jest niezbędny, bo odprawia mszę, sprawuje sakramenty, ale Kościół budujemy razem. Świeccy też powinni zrozumieć, że muszą brać odpowiedzialność za pewne rzeczy, a ksiądz nas we wszystkim nie wyręczy.

Druga sprawa, o której Pani powiedziała: że księża mają inne podejście niż ja. Zdarza się tak, ale nie zawsze. Pierwsze, wewnętrzne recenzje mojej książki były bardzo rozchwiane. Mówiąc obrazowo, jeździłem od bandy do bandy. Jedni księża pisali, że książka jest fantastyczna, nadaje się na zajęcia dla kleryków, do szkoły. A inni mówili, że zdradziłem Jezusa i powinienem się poważnie zastanowić, co Mu powiem, jak się wreszcie z Nim spotkam twarzą w twarz. Ludzie mają różne podejścia. Jestem człowiekiem dorosłym i wiem, że jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził, i tyle. Żyję w Kościele i taki mam pogląd na tę sprawę. Jeśli ktoś się nie zgadza, proszę o kontrargumenty, a nie zarzut, że zdradzam Jezusa.

– Przywołuje Pan w książce różne postacie z Biblii, one też pomagają nam w pracy nad wiarą. Jest Dawid, Jeremiasz, Piłat, Noe... Ale Pismo Święte obfituje w bohaterów. Dlaczego zajął się Pan tylko tymi?

– Rzeczywiście, o każdej z postaci Pisma Świętego można wiele napisać, a już najciekawsi są bohaterowie drugoplanowi, których często pomijamy w naszych codziennych rozważaniach, jak Tamar czy osoby z Księgi Tobiasza. O postaciach Starego Testamentu pisał już Tadeusz Żychiewicz w swojej książce „Stare Przymierze”. Z ogromną czułością i empatią wchodził w losy tych bohaterów. Jest on dla mnie absolutnym wzorem. Natomiast wybrałem właśnie te postacie, ponieważ dotykają konkretnego problemu. Jeremiasz jest przykładem zmagania się ze swoim życiem i powołaniem, które Opatrzność nam zsyła. Dawid mówi nam wiele o grzechu, o tym, że wchodząc w rzeczywistość, która jest strasznym syfem, jesteśmy przekonani, że robimy najpiękniejsze rzeczy na świecie. Piłat, cytuję tutaj Tony’ego Blaira: „W nim najciekawsze nie jest to, że on był człowiekiem złym, ale o mały włos nie stał się człowiekiem dobrym”. To jest dylemat, który każdy przerabia w swoim życiu. A Noe to facet, z którego zrobiono wariata. Słońce świeci, a on mówi wszystkim, że będzie potop i buduje jakąś arkę. Te postacie są niezwykłe, można bajać o nich godzinami. Kiedy opowiadam o nich moim znajomym, czy teraz w czasie różnych spotkań wokół książki, to ludziom zaczynają się oczy świecić. A to wszystko jest przecież w Biblii, na wyciągnięcie ręki. Ja nie produkuję drzwi, framug, ani kluczy, po prostu przychodzę i przekręcam kluczyk. Czasami takie jest moje zadanie i tyle. Te postacie są dla mnie bardzo ważne, weszły w mój obieg myślenia, w emocje. Z wieloma z nich się zaprzyjaźniłem.





– Może za rzadko sięgamy do Pisma Świętego?

– Pewnie tak, ale Pismo Święte nie jest łatwą lekturą. Biblia jest pisana innym językiem, a większość z nas dysponuje nienajlepszym tłumaczeniem. Natomiast to też jest wymówka, ponieważ istnieje bogata literatura na ten temat. Mało tego, jest wiele książek w języku angielskim, które nie są tłumaczone. Kreeft napisał jedną z najpiękniejszych książek, jakie znam – „Heaven. The Heart’s Deepest Longing”, o tym, dlaczego istnieje niebo. Przytaczane przez niego argumenty są wręcz rozczulające: Niebo musi istnieć, bo Ziemia nie pachnie jak dom. Albo pięknie opisuje Boga: Bóg jest jak francuski kucharz, który nawet z resztek przyrządzi świetny sos. W Polsce można znaleźć przetłumaczoną pracę Kreefta na temat dżihadu i konfliktu z muzułmanami, bo nie wiadomo czemu podnieca nas wiedza, jak się naparzać z innymi, a nie interesuje nas w ogóle, jak budować relacje ze swoim Bogiem.

– Mówił Pan o przyjaźni z postaciami biblijnymi, a w książce można przeczytać o Pana głębokiej więzi ze św. siostrą Faustyną. To nie są często spotykane relacje, jak się narodziły?

– Fascynacja Faustyną zaczęła się w bardzo dziecinny sposób. Mając 19 czy 20 lat, obejrzałem film „Faustyna” i platonicznie zakochałem się w Dorocie Segdzie. Później nawet przeprowadziłem z nią wywiad na ten temat. Ona na szczęście zachowywała się w stosunku do mnie bardzo fair i myślę, że gdybyśmy się dzisiaj spotkali, to z uśmiechem wspominalibyśmy tę historię. Natomiast film bardzo mnie poruszył i postanowiłem zainteresować się głębiej tym tematem. Zacząłem czytać „Dzienniczek”, później spotkałem Jana Grzegorczyka, który napisał ciekawą książkę o Faustynie. Pracując w „Gazecie Wyborczej”, opisałem Faustynę taką, jaka była w rzeczywistości: prawdopodobnie ruda i piegowata, a nie lalka Barbie z obrazka kanonizacyjnego – na szczęście można dostać już właściwe obrazki. To było dla mnie przeżycie, powiedziałbym, najwyższej klasy. Po publikacji artykułu zacząłem odbierać telefony od rozeźlonych ludzi, nie będę mówił z jakich kręgów, którzy dwadzieścia razy dziennie informowali mnie, że jestem Żydem, moja matka była Żydówką i babka też, i trudniły się różnymi profesjami. Jak powszechnie wiadomo, wszyscy święci to byli Aryjczycy: wysocy blondyni o niebieskich oczach, i nie do pomyślenia, żeby świętym mógł zostać rudy i piegowaty. A ja zobaczyłem w Faustynie taką prostą, wiejską dziewczynę, konkretną babę, która zmagała się z największymi rzeczami tego świata. I wreszcie zacząłem zastanawiać się nad tym, co miała do powiedzenia. Ona żyła w okresie, kiedy, mam wrażenie, była nadmierna koncentracja Kościoła na samym sobie, a obraz Boga przypominał księgowego, który siedzi, rozlicza w rubryczkach poszczególne pozycje i mówi: dobrze, dzisiaj kolega popełnił czyn nieczysty, więc zabijemy mu kotka albo wyślemy babcię do szpitala. Faustyna mówiła, jaki Bóg jest naprawdę. Z „Dzienniczka” wyłania się Bóg kochający, rozczulający i strasznie ciężkie życie tej dziewczyny. Za chwilę będę miał tyle lat, ile Faustyna, gdy umarła. Świadomość, ile ona zdążyła osiągnąć przez ten czas, a ile ja nie zdążyłem zrobić, jest dla nie mnie wyrzutem sumienia.





– To Pana mobilizuje do pracy?

– Bynajmniej. W życiu wewnętrznym jestem potwornym leniem, zupełnie nieskłonnym do pracy nad sobą. To kompletnie mi nie wychodzi. Natomiast Faustyna jest dla mnie taką kotwicą, świadomością, że nawet jeśli coś schrzanię albo zrobię coś głupiego, to wiem, że nie jestem sam. Kiedy do niej pójdę, to może nie zdzieli mnie przez łeb, ale będzie takim wyrzutem. Traktuję ją po prostu jak siostrę. Myślę, że często zapominamy, że wiara powinna opierać się na relacji. Nie da się wierzyć w pojedynkę. Kościół to jest relacja, z całym dobrodziejstwem inwentarza, z plusami i minusami. To jest prawda, której też uczy mnie Faustyna.

– Zdaje się, że ludzie nie mają dobrych relacji między sobą, a co dopiero ze świętymi i Bogiem, których nie widać?

– Pewnie też, ale można sobie zadać pytanie: Które relacje powinny być modelujące? Czy te między ludźmi, i przenosić je na sferę sacrum, czy odwrotnie? Może, jak wykształcimy dobre relacje w sferze sacrum, będziemy potrafili dogadywać się z ludźmi. To jest sprzężenie zwrotne. Oczywiście istnieje problem, o którym Pani mówi, ale ten kij ma dwa końce.

– Faustyna to jedyna święta w Pana życiu?

– Nie, chociaż ten obszar rzeczywistości jest dla mnie trudny do penetracji, a relacja ze św. Faustyną to zupełnie niezwykła więź. Święci pojawiają się w moim życiu bardzo spontanicznie. Kiedyś dostałem od koleżanki obrazek z Piere Giorgio Frassatim, na którym wygłupia się z kolegami. Pomyślałem sobie: To był normalny człowiek! Nie puder-lukier, jak się go teraz przedstawia, robiąc z niego bubka, ale zwykły chłopak. I zaczynam się do niego modlić. Niedawno miałem przygodę ze św. Jackiem. Miesięcznik „W drodze” strasznie naciskał, żebym napisał o nim tekst. Był to okres, kiedy dość intensywnie modliłem się o jedną rzecz. Powiedziałem: Dobra, wy mi załatwicie, że św. Jacek wstawi się w mojej intencji, a ja wam napiszę tekst. Dominikanie od razu przystąpili do działania, odprawiali msze, modlitwy itd. Napisałem tekst, a św. Jacek na razie mi tego nie załatwił, więc dług jest nadal zaciągnięty. Kiedy byłem w zakonie, to bardzo często modliłem się do niego, ale bez zupełnej świadomości, że mi w czymś pomoże. To była taka modlitwa dla porządku. Pisząc ten tekst, zacząłem mieć poczucie, że św. Jacek traktował wszystkie moje modlitwy poważnie i rzeczywiście parę rzeczy w moim życiu nieoczekiwanie się zmieniło. To taki święty, który cię słucha, a ty nawet o tym nie wiesz. Teraz trochę zaczynam nad nim pracować. Poza tym on miał pomysł – bardzo mnie to kręci – że trzeba iść do Kumanów. Przez całe życie miał taką obsesję, tylko nikt nie wiedział, kto to są ci Kumani i gdzie można ich znaleźć. Dla św. Jacka było mniej więcej jasne, że są na końcu świata. Dlatego, gdy budował klasztory, to nie siedział tam dłużej niż dwa lata. Zrobił co do niego należało, skleił, załatał i leciał dalej. Myślę, że mamy podobne charaktery. Ja też nie jestem mistrzem świata w kontynuowaniu wielkich dzieł, ale nadaję się raczej do rzucania pomysłów i szybkich akcji. Nie wyobrażam sobie, by jakaś moja książka miała drugi tom. Św. Jacek jest dobrym patronem dla takich ludzi, jak ja.






– Słuchając Pana mam wrażenie, że nie potrafimy nawiązywać relacji ze świętymi, bo nie wiemy, jak ich traktować. Zazwyczaj podchodzimy do nich z dystansem, czołobitnością, a Pan traktuje świętych, jak bliskich. Jak wyglądają wasze rozmowy?

– Kiedy jestem w Krakowie, to jadę do Łagiewnik. Czasami moja modlitwa wygląda tak: klękam w ławce, opuszczam głowę i mówię, że nie daję już rady, siedzę przez godzinę w kaplicy, jakbym spał u siostry, a ona wie, że nie mam siły gadać. Nic więcej. A nieraz przychodzę i zaczynam swoje logorea, mam tysiące rzeczy do powiedzenia. Ale zauważyłem już, że wystarczy przeczekać 20 minut, a człowiek przestaje gadać i zaczyna się naprawdę modlić. Jeśli to ma być prawdziwa relacja, trzeba dopuścić do głosu obie strony. Moja modlitwa do świętych jest różna. Czasami mówię: Posłuchaj, mam pewien kłopot, ty jesteś już w pełni szczęścia, nie masz problemów, to może byś pomógł koledze? To jest bardzo bezpośrednia rozmowa. Jestem przekonany, że jak znajdziemy się wszyscy w niebie, to nie będziemy mówić do siebie pan, pani, padać plackiem i całować się po pierścieniach. Tam będzie prawdziwe braterstwo. Dlatego zwracam się do nich jak do moich braci i sióstr, którzy są już po tamtej stronie.

– Ważne miejsce w Pana życiu zajmują święci, a autorytety, które żyją jeszcze na ziemi?

– Mało jest takich autorytetów. Myślę, że powoli wychodzimy z ery autorytetów totalnych, to znaczy takich, które obejmują wszystkie sfery życia, jak Jan Paweł II czy Władysław Bartoszewski, a wchodzimy w okres autorytetów w poszczególnych segmentach życia. Ktoś inny będzie dla nas autorytetem w sprawach zawodowych, ktoś inny w sferze życia rodzinnego czy duchowego. To są naprawdę cudowne i rzadkie sytuacje, gdy te autorytety zlewają się w jedną osobę. I nie ma też co jęczeć, że są to zdarzenia wyjątkowe. Tak ten świat został pomyślany. Kard. Stefan Wyszyński był Prymasem Tysiąclecia, bo zdarzył się raz na tysiąc lat. Nie ma co oczekiwać, że za chwilę będzie taki następny, a później następny i następny. Trzeba trochę pokory i docenienia, że ludzi wielkich nie mamy zawsze. A skoro ich nie ma, to musimy sobie wybierać tych trochę mniejszych, którzy są wielcy w poszczególnych sferach życia. I takich autorytetów mam bez wątpienia wiele.

– Kogo na przykład?

– W sferze chrześcijańskiej codzienności wzorem jest dla mnie Zbyszek Nosowski, redaktor naczelny „Więzi”, publicysta, pisarz. Zawsze z wielką uwagą słucham tego, co ma do powiedzenia o polskim Kościele. To niesamowity człowiek, który intensywnie, głęboko, sensownie i radośnie przeżywa swoje życie, rodzinę, żonę, córki. Jego książki o pochwale codzienności są niezwykłe. Autorytetem w dziedzinie życia duchowego, takich stricte mistycznych klimatów, jest mój wieloletni spowiednik i niegdyś przełożony w zakonie o. Aleksander. Mogę powiedzieć, że on dotyka mistyki i bardzo po Bożemu przeżywa swoje życie, które nie było łatwe. Takich przykładów mam mnóstwo. Dobrych ludzi wokół jest bardzo wielu. Trzeba tylko ich zauważyć i nie stawiać im poprzeczek nie do przeskoczenia. Nie wymagać, żeby byli 17 w 1. Niech będą jednym, a dobrym, spójnym i koherentnym człowiekiem.





– Ostatnie rozdziały książki poświęcone są życiu po śmierci. Jest również barwnie opisany koniec Ziemi. Czy Pan boi się śmierci?

– Przeciwnie. Przypuszczam, że śmierć nie jest niczym przyjemnym, zwłaszcza dla takiego człowieka jak ja, gdyż mam obsesję samokontroli. Śmierć jest sytuacją, kiedy traci się kontrolę nad sobą. Zaczyna się coś dziać, a my kompletnie nie mamy na to wpływu, nie pomagają żadne tabletki, zastrzyki, nic. Myślę, że w tym wymiarze będzie to dla mnie potwornie trudne doświadczenie. Natomiast nie boję się tego, co czeka mnie po śmierci. Jestem absolutnie przekonany, że będą to najpiękniejsze chwile mojego życia. Nie mówię tego z perspektywy człowieka, który rozdrapuje jakieś rany i ma myśli samobójcze, ja żyję pełnią życia. Ale wiem, że ta pełnia to jest mały pikuś w porównaniu z tym, co czeka na mnie po śmierci. Już nie mogę się tego doczekać. Szalenie mnie nakręca myśl, że kiedy umrę, stanę się częścią życia, którą Pan Bóg wymyślił dla ludzi zanim człowiek zgrzeszył. To niesamowita perspektywa żyć w raju. Dlatego nie ma się czego bać. Myślę, że lęk przed śmiercią, który jest narzędziem szatana, wyewoluował w ludziach, bo boją się Boga księgowego. Na Ziemi Go nie widać, ale kiedy człowiek pójdzie na drugą stronę, to On im zrobi wydruk: 25.05 myśli nieczyste raz, 12.06 dręczenie kotka trzy razy... i jak taką sytuację przeżyć? A przecież Pan Bóg jest kochający. Ludzie boją się też, że po tamtej stronie będą sami. Mogę powiedzieć, że w swoim życiu spotkałem Boga, więc wiem, że będzie On na mnie czekał w drzwiach śmierci. Myślę, że będzie to bardzo miłe i dobre spotkanie, mimo całego syfu i bagażu brudu, który z tego świata przyniosę. O śmierci napisałem dużo, bo wielokrotnie stykałem się z nią, pracując w pogotowiu. Nadal zdarza mi się udzielać ludziom pomocy medycznej na ulicy. Bardzo bym chciał odczarowywać to myślenie, żebyśmy na słowo „śmierć” przestali uciekać, żegnać się trzykrotnie i pluć za lewe ramię. Przecież każdy musi umrzeć! I albo będziemy od śmierci uciekać, albo postaramy się do niej przygotować, tak sensownie, rzetelnie, bez obsesji.

– A co będzie po śmierci?

– Same dobre rzeczy, o których piszę też w książce. Przede wszystkim spotkamy Chrystusa. Śmierć, jak pisał Boros w „Mysterium mortis”, będzie jedynym momentem, kiedy staniemy twarzą w twarz z Chrystusem i nie będziemy mogli Go minąć. Nie będziemy mieć żadnej wątpliwości, że to On stoi przed nami. I wtedy nastąpi chwila sądu szczegółowego, gdy będziemy musieli powiedzieć tak lub nie. Czasami ludzie mówią: Jeśli Pan Bóg stanie twarzą w twarz ze mną, to jak ja będę mógł powiedzieć Mu nie? Będziesz mógł. Adam i Ewa to zrobili, mnóstwo ludzi tak powiedziało. Jeśli przez całe życie zaciskałeś oczy na Pana Boga, nie zauważałeś Go, tłumaczyłeś się tylko ze swoich wyborów i nie poznałeś Boga kompletnie, to nie ma takiej siły, żeby stojąc przed Nim wybrać Go na wieczność. To nie będzie kwestia ostatniego wyboru w chwili śmierci, ale konsekwencja całego życia. A potem już będą same dobre rzeczy. Kiedy powie się Bogu tak, to nawet jeśli czeka czyściec, tak jak pewnie mnie i wielu innych ludzi, to tam człowiek jest nieporównywalnie szczęśliwszy od najszczęśliwszego człowieka na ziemi. On już ogląda Boga jednym okiem. Miałem nawet taki moment w życiu, że strasznie chciałem czyśćca, żeby ten cały syf już się we mnie spalił. Nieważne, że będzie bolało, skoro mam już głowę ponad tym i widzę, co czeka mnie za chwilę. Czyściec to nie jest przedpiekle czy piekło drugiej kategorii, ale piękny stan. A w niebie będzie intymność, każdy dostanie kawałek swojego nieba. To nie kołchoz, w którym przez radiowęzeł transmitują non stop nabożeństwa. Tam będzie prawdziwe życie. I radość. Jak sobie uświadomię chwile pełnej radości, jakie miałem w życiu, i przemnożę je przez wieczność i niebiańską jakość... to nie pozostaje nic, tylko na to czekać.