Prawo naturalne wobec wielkiej próby. Spór o aborcję i antykoncepcję – Quaestiones disputatae

Andrzej Wielowieyski

publikacja 12.11.2007 10:16

Po przeszło 10 latach wrócił pod debatę publiczną problem aborcji i obrony życia nienarodzonych, jeden z najtrudniejszych problemów moralnych współczesnego społeczeństwa. Niestety debata publiczna w Polsce niewiele wniosła do społecznej wiedzy i świadomości. Przegląd Powszechny, 11/2007

Prawo naturalne wobec wielkiej próby. Spór o aborcję i antykoncepcję – Quaestiones disputatae




Po przeszło 10 latach wrócił pod debatę publiczną problem aborcji i obrony życia nienarodzonych, jeden z najtrudniejszych problemów moralnych współczesnego społeczeństwa. Niestety, mimo propozycji zaostrzenia sankcji karnych przez usztywnienie konstytucyjnego wymogu prawnej ochrony poczętych dzieci, debata publiczna w Polsce niewiele wniosła do społecznej wiedzy i świadomości, poza emocjami i inwektywami.


O co naprawdę chodzi?


Propozycje zaostrzenia sankcji antyaborcyjnych miały – jak należy przypuszczać – złożoną motywację: była to niewątpliwie wola wzmocnienia ochrony prawnej dzieci poczętych, były jednak także motywy doraźnie polityczne, jak np. mobilizacja radykalnie konserwatywnego elektoratu wokół Ligi Polskich Rodzin, zagrożonej eliminacją z Parlamentu oraz względy strategii polityczno-legislacyjnej – usztywnienia przepisów konstytucyjnych (trudnych do zmiany) i w ten sposób zablokowania na przyszłość jakiejkolwiek liberalizacji w tym zakresie, nawet gdyby Sejm miał bardziej liberalny skład.

Premier Kaczyński, większość członków Prawa i Sprawiedliwości wraz z opozycją odrzucili tę propozycję, wywołując tym rozgoryczenie i podanie się do dymisji marszałka Sejmu Marka Jurka oraz jego odejście z PiS. Powściągliwość PiS wynikała głównie z ostrożności wyborczej. Dotychczasowe dość wysokie i rosnące poparcie (choć nieprzekraczające na ogół 50%) dla surowego prawa antyaborcyjnego łączyło się niewątpliwie z akceptacją przez znaczną część opinii publicznej trzech znamiennych wyjątków dopuszczających przerywanie ciąży w przypadku gwałtu, poważnego zagrożenia i zdrowia matki lub zdrowia poczętego dziecka. Należy również podkreślić, że szeroko pojęta opinia kościelna, nie rezygnując z postulatów moralnych pełnej ochrony każdego poczętego życia, na ogół akceptowała powyższe wyjątki na zasadzie mniejszego zła. Zaostrzenie przepisów byłoby więc przez opinię przyjęte źle.

Ciekawy komentarz do tej sytuacji znajdujemy w wywiadzie ks. prof. Piotra Mazurkiewicza z UKSW w „Dzienniku” z 19 IV 2007 r. Podkreśla on moralną konieczność obrony życia na każdym etapie, ale jednocześnie wskazuje, że: norma o charakterze religijnym nie powinna stawać się prawem państwowym – jak szariat w islamie; czym innym jest neutralność światopoglądowa, a czym innym aksjologiczna (trzeba bronić wartości); prawo państwowe powinno być oparte na prawie naturalnym; są jednak pewne obszary, które nie podlegają żadnym negocjacjom: prawo do życia od momentu poczęcia do naturalnej śmierci, instytucja rodziny oparta na małżeństwie mężczyzny i kobiety, wolność w wychowaniu dzieci i promocja dobra wspólnego. Powyższe zasady wynikają z prawa naturalnego i jeśli prawo świeckie ich nie respektuje – to trzeba je zmienić.





To, co zaprezentował ksiądz profesor, oddaje dość ściśle oficjalny katolicki sposób traktowania niektórych trudnych problemów współczesnego społeczeństwa. Ukazuje jednocześnie skalę niejasności i nieporozumienia. Trzeba bowiem wyjaśnić, co to są normy prawa naturalnego i jak się je określa. Poza tym nie jest zrozumiałe podkreślenie niezależności (autonomii) prawa państwowego od zasad religijnych, a także zaznaczenie, że kilka zasad nie podlega żadnym negocjacjom (np. promocja dobra wspólnego). Są to zasady ważne, ale nie jest jasne dlaczego te a nie inne. I dlaczego miałyby być wyłączone z dialogu? Osobiście np. uważam, że z punktu widzenia zarówno obrony godności osoby ludzkiej jak i życia ludzkiego zasada tzw. opcji na rzecz ubogich jest nie mniej ważna od zasady ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Brak tej opcji powoduje, że wiele milionów ludzi, w tym miliony dzieci, ginie co roku w wyniku głodu, skrajnej nędzy i chorób, mimo że można by tego uniknąć przez odważniejsze i bardziej moralne decyzje społeczeństw (nie tylko państw) zamożnych, a mimo to Kościół – kierując się realizmem? – nie stawia tych spraw na ostrzu noża.

Potrzebne nam są kryteria a zwłaszcza metoda rozpoznawania społecznej natury rzeczy, kondycji ludzkiej i wynikających z tego norm prawa naturalnego. Słusznie kard. Roger Etchegaray podkreślał w swoim przemówieniu sprzed 10 lat („Społeczeństwo liberalne a Kościół”), jako przewodniczący Komisji „Iusticia et Pax”, że w tym celu potrzebny jest przede wszystkim dialog i to nie tyle z państwem, ile ze społeczeństwem. Przed 20 laty uczestniczyłem w zjeździe włoskiej Akcji Katolickiej, gdzie użalano się w dyskusjach, że Kościół znalazł był modus vivendi w ancien regime’ach monarchicznych, ale nie nauczył się jeszcze żyć w społeczeństwie liberalnym. Kardynał Etchegaray we wspomnianym przemówieniu stwierdził, że Kościół wyzwala się z alergii na liberalizm i że ze świadomością wielu zagrożeń chce oddychać powietrzem wolności. Jego postawa musi się opierać – jego zdaniem – zgodnie z Dekretem o wolności religijnej, na prawach osoby ludzkiej i na nich przede wszystkim, bardziej niż na prawach prawdziwej religii, muszą bazować relacje z ludźmi, zwłaszcza w trudnym odkrywaniu natury człowieka. Jakżeż może być inaczej wobec różnych tradycji, przekonań i aspiracji. Będziemy mieli do czynienia z chrześcijanami i ateistami liberalnymi i nieliberalnymi, a także z wieloma innymi. I będziemy się bronić z całym szacunkiem przed islamskim (i każdym innym) szariatem. Jak dotąd np. większość mułłów, ale i islamskich teologów, uznaje konieczność stosowania kary śmierci za odstępstwo od wiary. Dla porządku przypominam, że i u nas było kiedyś takie prawo.

Nim ocenimy stan naturalny w zakresie prokreacji i jego wymogi musimy jednak poznać rzeczywistość w tej dziedzinie.




Groźne trendy


W porównaniu z debatami i sporami sprzed ponad 10 lat dowiadujemy się dziś znacznie mniej o skali zjawiska przerywania ciąży, jego motywacjach, sposobach omijania prawa, a także o problemach antykoncepcji oraz o stanie wychowania do życia w rodzinie, czyli o edukacji seksualnej. Jesteśmy coraz bardziej powiązani wspólnym doświadczeniem z Europą. Warto byłoby też przyjrzeć się i posłuchać, jak te sprawy wyglądają u naszych bliższych i dalszych sąsiadów. Jakie są trendy? Czy i jak zmienia się opinia publiczna w tym zakresie? Niewiele można się o tym dowiedzieć z naszych mediów, ale za to, podobnie jak dawniej, często mówi się o zabójcach dzieci z jednej oraz o prześladowcach kobiet z drugiej strony. Wydaje mi się, że ignorancja w tych sprawach, a także głębokie podziały i zajadłość są większe niż dawniej.

Trendy, które pojawiły się już 10 lat temu, utrzymują się nadal. Wskaźnik reprodukcji ludności, który w okresie 1990-1995 spadł o 25% do poziomu 1,6, w ciągu następnych 11 lat spadł jeszcze o 20% i zszedł już poniżej 1,3 dziecka na 1 kobietę w wieku 16-49 lat. Musiałby więc być co najmniej o połowę wyższy, byśmy mieli zapewnioną reprodukcję prostą, czyli stabilną ludność. Ten spadek dzietności zawdzięczamy bezpośrednio szybkiemu rozwojowi antykoncepcji po wejściu w życie ustawy antyaborcyjnej w latach dziewięćdziesiątych XX w. Nie wiemy, o ile ograniczona została liczba aborcji. Być może się zmniejszyła, ale dalej się liczy: zarówno na czarnym rynku (ceny są znane) jak i w drodze wyjazdów do krajów ościennych, co bywa nawet bardziej opłacalne. Do istotnych przyczyn należy niewątpliwie brak stabilizacji życiowej i bezrobocie lub lęk przed nim.

Marszałek Sejmu Marek Jurek powiedział z dumą w TV w czasie sporów o aborcje, że otrzymuje gratulacje z zagranicy z powodu ochrony prawnej dzieci nienarodzonych w Polsce. Dziwię mu się, bo prawo karne bardziej niż gdzie indziej represyjne jest raczej symptomem słabości kraju. Ale jaka jest rzeczywista skuteczność tej ochrony prawnej, jak ewoluują postawy macierzyńskie, o tym niewiele wiemy poza jednym, że młode Polki mają nie tylko znacznie mniejszą od swoich matek gotowość do macierzyństwa, ale też wyraźnie mniejszą niż Francuzki i Holenderki. Choć w tych krajach ustawodawstwo jest znacznie bardziej liberalne, mimo to wskaźniki reprodukcji, choć wcale nie olśniewające, zbliżają się do 2,0, co prawdopodobnie wynika też z lepszego stanu stabilizacji społecznej rodzin.





We wszystkich prawie krajach europejskich już od wielu lat występuje ujemny przyrost naturalny, przeciętna kobieta wydaje na świat ok. 1,5 dziecka, a wskaźnik reprodukcji zmniejszył się w ciągu 20-30 lat o ponad połowę. Zjawisko to bywa określane mianem białej zarazy. Jej skutki są trochę ograniczane przez napływ imigrantów z krajów biednych. Mają natomiast na pewno związek z kryzysem instytucji małżeństwa, z opóźnianiem jego zawierania i rosnącą liczbą par, które nie chcą się rejestrować jako małżeństwa.


Utracona szansa


Kryzys dzietności i kryzys rodziny pogłębia się. Mimo ofiarnej aktywności organizacji prorodzinnych poprawy w ostatnich latach nie było. W „Gazecie Wyborczej” z 20 marca Halina Bortnowska przypomniała natomiast pewien spór dotyczący polityki wobec aborcji w latach dziewięćdziesiątych. Byłem wtedy w Sejmie autorem projektu zakładającego pewną liberalizację przepisów i przyznanie w określonych przypadkach prawa decyzji o przerywaniu ciąży kobietom, ale pod bezwzględnym warunkiem stworzenia powszechnego, obligatoryjnego systemu poradnictwa (był on wtedy w trakcie organizacji i pierwszych doświadczeń). Konsultacje w poradniach miały zmierzać do nawiązania i utrzymania kontaktów z kobietami skłonnymi do aborcji, zapewniać im pomoc i przekonać je do zachowania ciąży. Zadaniem zaś systemu było zasadnicze ograniczenie podziemia aborcyjnego. Projekt został jednak kategorycznie odrzucony przez obie strony konfliktu. Niektórzy biskupi zarzucali mi wówczas publicznie, że proponuję dialog za cenę życia dzieci, a przedstawiciele Unii Pracy, zabiegający o liberalizację prawa, odrzucali wszelkie obowiązkowe konsultacje jako dodatkowe dręczenie kobiet.

Gdyby się wówczas udało wprowadzić taki system konsultacji, oczywiście z pewnym zakresem wolnego wyboru, mielibyśmy sporo sukcesów i doświadczeń w walce z żywą mentalnością aborcyjną. Prosty zakaz prawno-karny to wszystko przekreślił, „aborcjonistki” nie wykazywały odtąd żadnego zainteresowania konsultacjami i gładko odeszły do podziemia, do którego antyaborcjoniści dostępu nie mają. Ratowalibyśmy więcej dzieci niż mogło zginąć, bo skuteczność konsultacji, nawet przy tylko częściowym wsparciu materialnym mogła być duża, a ograniczenie popytu na usługi podziemia byłoby znaczące.
System takich konsultacji z większym lub mniejszym powodzeniem funkcjonuje w różnych krajach europejskich. Szczególnym wydarzeniem była w tym zakresie decyzja Stolicy Apostolskiej w 1998 r., podjęta po kilku latach dyskusji z episkopatem Niemiec, zakazująca uczestnictwa w konsultacjach aborcyjnych ok. 300 poradniom katolickim, mimo że wykazywały one znaczną (ok. 20-30%) skuteczność w stosunku do ogółu zgłaszających się do aborcji kobiet. Kościół uznał, że nie może uczestniczyć w działaniach, w których mogą mieć również miejsce aborcje. Sądzę, że był to wielki błąd. Pozbawiliśmy się bowiem bardzo potrzebnego instrumentu oddziaływania na odległe od Kościoła środowiska (był to tzw. argument pastoralny) oraz ugruntowała się opinia, że Kościół reprezentuje przede wszystkim przymus i represje.





Muszę jednak stwierdzić, że jak casus niemiecki jest dla mnie niewątpliwy, tak sytuacja polska w latach dziewięćdziesiątych być może uzasadniała szczególną ostrość zarówno sformułowań jak i merytorycznych wniosków encykliki Jana Pawła II „Evangelium vitae” z 1995 r. W krajach komunistycznych po dziesięcioleciach praktyk aborcyjnych wytworzył się stan znacznej demoralizacji szerokich środowisk rodzinnych, służby zdrowia i mediów (w latach pięćdziesiątych powstał sojusz części środowisk lekarskich z dyrektor Pomerską na czele oraz mediów ze szczególnie aktywnym „Życiem Warszawy” – przeciw zalewającej Polskę fali bachorów). W tej sytuacji jednoznaczne odcięcie się od praktyk aborcyjnych było potrzebne, bo mogło rozpocząć głębszy proces zmian w świadomości. Dlatego w tamtych warunkach (przyznaję to z bólem serca) mogło to być bardziej racjonalne od częściowej liberalizacji i intensywnego dialogu z kobietami. Na dłuższą metę jednak represja jest środkiem o bardzo wątpliwej wartości wychowawczej (co dostatecznie wykazały systemy totalitarne), nie daje bowiem ani dobrych doświadczeń, ani wzorców.

W każdym razie dochodzimy tu do szczególnie ważnego pytania: O co naprawdę chodzi? Przecież nie o deklarowanie potępień i zaostrzanie kar (chociaż takie wrażenie wywołuje lektura encykliki „Evangelium vitae”). Kryterium i sprawdzianem dla sytuacji psychologicznej i moralnej społeczeństwa są zmiany w świadomości i postawach młodego pokolenia, zwłaszcza młodych kobiet, stopień akceptacji dla wzbudzania nowego życia oraz związanego z tym ryzyka i trudu oraz rodzinnej solidarności. Jeżeli przyjmiemy takie kryterium, to trzeba by zweryfikować całą politykę edukacyjną, znacznie wspomóc pracę służby zdrowia oraz zastanowić się nad racjonalną polityką karną. Słuszna jest bowiem podstawowa teza, że aborcji zakazem i represją nie ograniczymy, a dzisiejsze stanowczo represyjne nastawienie prawa karnego, mimo że etycznie uzasadnione, będzie coraz mniej skuteczne i coraz bardziej niechętnie przyjmowane w społeczeństwie, włączającym się coraz szerzej w życie Europy i aspirującym do społecznych uprawnień gdzie indziej dostępnych.

Utrzymanie aktualnego stanu na dłuższą metę nie będzie możliwe z dwóch głównych powodów:
– stosowanie, nawet w teorii, ostrej represji karnej w obronie dzieci nienarodzonych, opierając się na kategorycznym nakazie Kościoła, pozostaje w sprzeczności z przyjmowaną w Europie zasadą rozdziału Kościoła od państwa. Zasada ta zawarta jest zresztą także w polskiej konstytucji oraz w konkordacie ze Stolicą Apostolską;
– dokonuje się wokół nas głęboka rewolucja w kulturze i obyczajach, a w konsekwencji w ludzkiej mentalności i postawach. Zmienia się myślenie i o małżeństwie, i o dzieciach. Oddziałać na nie można skutecznie tylko trafnie diagnozując przemiany. Nie widać, żeby ktokolwiek chciał i umiał podejmować u nas takie zadanie z myślą o obronie tradycyjnych wartości w naszych warunkach.




Rozróżniać zasady etyczne od prawa stanowionego


Halina Bortnowska stwierdza we wspomnianym wywiadzie, że najważniejsze w sprawach decyzji moralnych jest sumienie. Przekonanie to dominuje w teologii chrześcijańskiej od dawna. W społeczeństwie pluralistycznym – stwierdza – prawo nie może odzwierciedlać sumienia, bo sumienia są różne. Może tylko stanowić dość luźne ramy, w których się poruszamy. Odrzuciłabym prawo, które nakazywałoby coś sprzecznego z sumieniem.

W rozwijających się od 300-400 lat, po wojnach religijnych, pluralistycznych społeczeństwach europejskich szacunek dla indywidualnych praw i sumienia obywateli doprowadził do faktycznego rozdziału w działaniu władz kościelnych i państwowych, choć trzeba stwierdzić, że traumatyczna pamięć o dawnych religijnych lub religijno-ideowych konfliktach bynajmniej nie zanikła. W każdym razie Kościół posoborowy był w tym zakresie ostrożny, mimo że w wielu sprawach (np. pokoju lub opcji na rzecz ubogich) głosił nieraz propozycje radykalne, które mogły budzić kontrowersje polityczne, to jednak nie traktował ich jako bezwzględnie wiążących dla katolików. „Evangelium vitae” jest wyjątkiem (jakkolwiek nie wchodzi w skład nieomylnego nauczania Kościoła). Jan Paweł II, wobec – jak pisał – zagrożeń cywilizacji śmierci żądał pełnej dyscypliny i bezkompromisowości.

Sprawa przerywania ciąży była przez długie stulecia przykładem dość skutecznego przekonania o obowiązywalności prawa naturalnego, tzn. prawa – jak to podkreślał Tomasz z Akwinu
– wynikającego nie tylko z nakazu religijnego, ale również z zasad powszechnego ludzkiego doświadczenia. Najdawniejsze tradycje wspólnot chrześcijańskich broniły dzieci nienarodzonych. Teologowie mogli się spierać o moment uczłowieczenia płodu, ale Kościoły lokalne na swych synodach na całym południu Europy na ogół tym się nie zajmowały i potępiały aborcję, wyraźnie odróżniając się od otaczającego świata oraz na ogół uwzględniały już wszystkie istotne argumenty, których użył Jan Paweł II. Była to – jak sądzę – postawa ewangeliczna obrony najsłabszych, niewinnych i bezbronnych, niezależnie od tego, że sankcje karne były bardzo długo surowe, a los matek z niechcianymi ciążami budzi nasze współczucie.
„Evangelium vitae” z 1995 r. nie tylko kontynuuje starą tradycję. Jest także żarliwym, nieunikającym ostrych sformułowań wezwaniem do walki w obronie życia przeciw tzw. cywilizacji śmierci. Jej określenia mogą razić ludzi umiarkowanych, mają jednak swoje uzasadnienie. Otrzymujemy w naszej epoce niewyobrażalne dotąd możliwości tworzenia, poprawiania i odtwarzania życia, ale także niszczenia go i poddawania daleko idącej manipulacji. Aborcja i eutanazja są częścią tego problemu. Ktoś powiedział, że w tych warunkach trzeba nam się uczyć zawodu Boga. Z tego wynika rozpaczliwy apel papieża do ludzi o szacunek dla życia i jego obronę.





Te zrozumiałe intencje nie są jednak do końca przekonujące. Sprawy są wielkiej wagi, ale zło aborcyjne nie uzasadnia konieczności i możliwości zmiany przyjętych w naszej cywilizacji zasad ideowego i politycznego pluralizmu oraz oddzielania zasad moralnych od funkcjonowania systemu prawa pozytywnego. Jeżeli zaś chcemy skutecznie ożywiać naszą cywilizację duchem chrześcijańskim, to tym bardziej musimy szanować również istotne różnice zdań w sprawach ważnych. Co więcej, broniąc wyznawanych wartości musimy się starać zrozumieć wartości i motywy kierujące ludźmi odmiennego zdania, ponieważ nieuchronnie razem z nimi będziemy tworzyć obyczaj, kulturę prawną i moralną, a także – o czym dalej – będziemy musieli także z nimi szukać zbliżenia i porozumienia w sprawie weryfikacji niektórych ważnych zasad prawa naturalnego. Będzie ono wciąż potrzebne jako odniesienie do wciąż zmiennego prawa pozytywnego, ale jednocześnie znacznie trudniejsze do sprecyzowania niż dawniej z powodu gwałtownych zmian w naszym życiu. Zarówno w tej sprawie jak i w innych nie powinniśmy odstępować od soborowych zasad, że – wg komentarza kard. M. D. Chenu – Kościół jest Kościołem świadectwa a nie władzy i przymusu.

W każdym razie my, chrześcijanie, jesteśmy zobowiązani bronić życia zarówno w przypadku zagrożenia aborcją jak i eutanazją, a także manipulacją genetyczną. Normy prawa pozytywnego nie są tu na pewno najważniejsze. Ogromną słabością omawianej encykliki jest właśnie to, co legło u podstaw jej diagnozy i koncepcji: dokonanie moralnego wstrząsu w krajach postkomunistycznych przez zaostrzenie surowych sankcji prawa karnego. Szczególnie rażąco występuje to w pkt. 73 encykliki, który czyni jedyny dla katolików wyjątek możliwości poparcia prawa dopuszczającego aborcję tylko wtedy, gdy to prawo będzie bardziej surowe od dotychczasowego. Jest to raczej przerażające, ale i znamienne wobec braku jasnych celów tej walki. Dopuszcza się bowiem do prawnych korekt i kompromisów nie wtedy, gdy mogłoby to ograniczyć liczbę aborcji lub wpłynąć na postawy kobiet, ale wtedy, gdy można zaostrzyć sankcje karne. Środek jakby staje się celem. Czyżby rzeczywiście bardziej miało nam zależeć na podniesieniu wyżej bojowego sztandaru walki z aborcją niż na skuteczniejszej obronie życia dzieci?

Nacisk na represję karną w tym zakresie, skądinąd w Polsce bardzo mało skuteczną (w ub. latach kilkaset dochodzeń na prawdopodobnie kilkaset tysięcy nielegalnych aborcji), jest najsłabszym punktem w tej katolickiej walce z „cywilizacją śmierci”. Trudno sobie też wyobrazić, aby donosiciel, policjant i prokurator mogli być najważniejszymi twórcami i gwarantami nowej kultury rodzicielskiej, chociaż w Polsce w dotychczasowej koalicji rządzącej był klimat nieco sprzyjający temu.

Starania o zaostrzenie przepisów w zakresie bardzo małego kompromisu sprzed lat (aborcja w przypadku zagrożenia życia lub zdrowia matki, ze względów eugenicznych lub w przypadku gwałtu) jest kuriozalnym przykładem albo szczególnego fanatyzmu, albo politycznej manipulacji. Kościół może i powinien kanonizować bohaterskie kobiety za odwagę i poświęcenie, ale takie przypadki nie mogą być podstawą obligatoryjnych norm prawnych. Czytałem jednak, niestety, rozprawy teologiczne skierowane przeciw temu kompromisowi (np. ks. prof. Ślipko „Za czy przeciw życiu” /1992/).




W poszukiwaniu prawa naturalnego


Główny problem polega na tym, że, zwłaszcza dziś, znacznie bardziej niż dawniej, rozpoznanie kondycji ludzkiej oraz ustalanie istotnych dla niej prawidłowości wymaga metody indukcyjnej, analizy wielu zjawisk i trendów. Pisałem o tym trochę szerzej w „Gazecie Wyborczej” z 27-28 stycznia („Tolerancja nie wystarczy”). W nauczaniu Kościoła metodę indukcyjną stosowano po Soborze coraz szerzej, np. w encyklice „Octogesimo adveniens” Pawła VI. W interesującym nas zakresie: rodziny, dzietności, statusu społecznego i godności kobiet nawet bardzo powściągliwy przegląd „znaków czasu” ukaże nam ramy, które mogą określać naturalne uwarunkowania kondycji ludzkiej.

Nasza tradycyjna rodzina, obyczaje i wymogi kształtowały się przez 6-10 tys. lat, od czasu późnego neolitu, gdy, prawdopodobnie w wyniku inwencji kobiet, ludzie w szerokiej skali rozpoczęli uprawę zbóż i hodowlę zwierząt domowych. W wyniku tego ukształtował się układ ról społecznych oraz zadań i powinności obciążających zresztą bardziej kobiety, które nie tylko rodziły i opiekowały się dziećmi, ale też dbały o dom i gospodarstwo, ale z reguły pod władzą ojca lub męża. I taka kondycja rodzinna, w rytmie rodzinnych wydarzeń i pór roku, dla znacznej większości ludzi dotrwała do naszych czasów. Trwała długo: na pewno 200 a może nawet 400 pokoleń. Dopiero rewolucja przemysłowa w czasach nowożytnych zaczęła to zmieniać i to względnie szybko. Dla Europy Zachodniej było to ledwie 6-8 pokoleń.

Kilka pokoleń wcześniej miało wszakże miejsce wydarzenie, które istotnie skorygowało sytuację rodzin, a zwłaszcza status społeczny kobiet. Sobór Trydencki, który odbył się w połowie XVI w. i zajmował się głównie walką z protestantyzmem, nieoczekiwanie dokonał niezwykłego przełomu: uznał, że ważność małżeństwa zależy od wolnej woli małżonków. Dla wielu był to szok, zamach na odwieczny porządek i strukturę rodziny. Przecież od wieków, zwłaszcza w rodzinach zamożniejszych, o małżeństwie dzieci decydowali rodzice. Francuskie trybunały przez sto lat odmawiały uznania decyzji Soboru. Nie dziwię im się. To był zamach. Gdyby wtedy istniała LPR, niewątpliwie broniłaby do ostatka świętej patriarchalnej rodziny i miałaby poważne argumenty teologiczne: przede wszystkim IV przykazanie. W każdym razie, mimo że Napoleon robił, co mógł w swoim kodeksie, aby kobiety ubezwłasnowolnić, weszły one w rewolucję przemysłową silniejsze społecznie niż były w czasach renesansu, a także silniejsze niż kobiety na innych kontynentach, z wyjątkiem oczywiście Ameryki Północnej.

Jan XXIII w swej encyklice „Pacem in terris” z 1963 r. stwierdził, że świat współczesny określają szczególnie trzy wydarzenia-procesy: wyzwalanie się narodów zależnych, wyzwalanie się ludzi pracy i wyzwalanie się kobiet. Ten ostatni proces przebiegał zarówno w wyniku gwałtownego zmniejszania się dzietności, jak i rozwoju rynku pracy dla kobiet (m. in. w wyniku wojen). O tym demograficznym szoku tak pisał jeden z najwybitniejszych demografów ubiegłego stulecia, Alfred Sauvy: Cechą najbardziej charakterystyczną dla naszych czasów nie jest ani energia atomowa, ani komunizm, ani radar, ale zmniejszenie się umieralności. Fakt ogromny, rewolucyjny, eksplozja, która rozpoczęła się (co nie jest zwykłym zbiegiem okoliczności) tuż przed rokiem 1789 i która ogarnia dziś cały świat.





Tak, to był i jest szok. Jeszcze się po nim nie pozbieraliśmy. Dawna liczna rodzina zanika. Rosnąca produktywność, higiena i medycyna istotnie zmieniły warunki życia i nie tylko zwiększyły zaludnienie, ale prawie od razu zaczęły hamować jego wzrost przez zmniejszanie dzietności. Dotąd, przy dużej umieralności dzieci, kobiety rodziły ich od kilku do kilkunastu, co pochłaniało większość czasu ich aktywnego życia. W ciągu ostatnich 150-200 lat, w większości krajów, również mniej rozwiniętych, liczba tych urodzeń spadła 3-4 krotnie, a nawet więcej. Temat jest olbrzymi i fascynujący, ale całością problemu emancypacji kobiet zająć się tu nie możemy. Wystarczy stwierdzić, że mamy dziś już inną społeczność znacznie bogatszą w energie ludzkie niż przed 200 laty, ale być może uboższą w bilansie życia uczuciowego. Status społeczny i godność kobiety uległy istotnym zmianom, a przez najbliższe kilkadziesiąt lat zmiany te jeszcze się pogłębią. My zaś potrzebujemy dobrego rozpoznania i szerszego consensusu w zakresie podstaw prawa naturalnego (czuję, że pisząc to w zestawieniu z aktualną debatą w Polsce, jestem trochę śmieszny). Potrzebujemy go dla spójnego prawa pozytywnego i skutecznej polityki społecznej. Nie miejmy jednak złudzeń: to będzie bardzo trudne, bo – jak mówił Marshall McLuhan – aby zrozumieć dziś rzeczywistość musimy zdobyć nieznane dotąd zdolności percepcyjne. Proponuję na próbę przeprowadzenie pewnego porównania a także odpowiedzi na jedno pytanie. Trzeba porównać możliwości życiowego wyboru i życiowe szanse młodych 20-letnich kobiet, średnio wykształconych i średnio zamożnych przed 200 laty, przed 100 laty, przed 50 laty, dziś i np. za lat 30. Sądzę, że skala zmian potwierdzi rewolucyjne znaczenie społeczne i psychologiczne tego demograficznego i rodzinnego szoku, o którym pisał prof. Sauvy. Uproszczone pytanie zaś brzmi następująco: Czy można sobie wyobrazić, że w najbliższych dekadach – przy swoich możliwościach i aspiracjach życiowych, przywiązując wagę do swego macierzyństwa, przy niewiele różniącej się alternatywie (będą miały 1-2 lub 2-3 dzieci) – kobiety będą mogły zrezygnować z własnej decyzji o posiadaniu dziecka?

Sądzę, że nie będą mogły. Nie chcą zresztą rezygnować z tego już dziś również u nas. To oczywiście duże wyzwanie i wielki kłopot dla etyków. Wiem, że trzeba będzie zabiegać o obronę życia każdego dziecka. Wiem, że trzeba będzie w pewnym zakresie szanować decyzje kobiet. Nie wiem, jak to etycznie sformułować. A trzeba będzie to zrobić, by pomóc ludziom dobrej woli odczuwającym sensus catholicus. Jest pewne, że obrońcy dzieci nienarodzonych powinni się uczyć działać w gwałtownie zmieniającym się, odmienionym społeczeństwie.


Antykoncepcja czeka...


Warto też w końcu odnotować, jak trudno przychodzi nam głębsze rozpoznanie kondycji współczesnego człowieka i rodziny w celu uchwycenia naturalnych prawidłowości. Przykładem jest sprawa antykoncepcji, która czeka na przemyślenie na nowo kondycji człowieka. Od prawie pół wieku nie możemy sobie w Kościele dać z tym rady, właśnie ze względu na brak rozpoznania lub może brak odwagi, by to rozpoznanie określić. Temat ten jest zresztą wciąż podejmowany w wielu krajach, tylko u nas zapadła głucha cisza. Poziom i zakres argumentacji jest słaby i wąski, zupełnie nieadekwatny do skali sztucznej antykoncepcji, która zdominowała nasze społeczeństwo już od lat dziewięćdziesiątych, promując również metody ewidentnie szkodliwe.





Już ok. 150 lat temu, za czasów Piusa IX, teologowie papiescy rozpatrywali sprawę etyczności regulacji poczęć, opierając się na okresach niepłodnych. Po wahaniach uznali tę metodę za dopuszczalną, co było przełomem w dotychczasowej postawie Kościoła. Znane w różnych kulturach skuteczne metody unikania poczęć były bowiem ongiś proponowane również w Europie przez katarów i bezwzględnie zwalczane przez Kościół. Było to również treścią zażartej walki z czarownicami. Nie wchodząc w szczegóły tego bardzo złożonego problemu, można powiedzieć, że porządne rozpoznanie i zrozumienie kondycji współczesnego małżeństwa, związanego z oczywistym i nieodwołalnym zerwaniem ścisłego związku współżycia seksualnego z rodzicielstwem (przez kilka tysięcy lat był on dla ludzi oczywisty), pozwoliłoby uniknąć ludziom wielu cierpień i dramatycznych nieporozumień.

Nie będzie to, jak sadzę, możliwe bez przemyślenia na nowo pojęcia „natura” w przypadku kondycji ludzkiej i przyjęcia, że naturą człowieka jest również jego kultura.

Myślę, że u źródeł głębokiego nieporozumienia w tej sprawie leżą m.in. dwa problemy. Pierwszy – to słuszna decyzja Piusa IX w sprawie korzystania z okresów niepłodnych. Było to dużo ważniejsze od promocji prezerwatyw, jako zaakceptowanie oderwania współżycia od prokreacji. Drugi problem – to niezrozumienie, a nawet zakwestionowanie, zasadniczej decyzji Soboru (w „Gaudium et spes”) zrównania dwóch głównych celów małżeństwa: prokreacji i wychowania dzieci oraz miłości i wzajemnego wspierania się małżonków. W tym drugim przypadku w myśleniu kościelnym wciąż dominuje biologizm i celowość fizjologiczna. Uznaje się, że to one określają naturalną kondycję człowieka. Odpowiadało to tej kondycji – być może – jeszcze tysiące lat temu, ale gdy człowiek stopniowo przekształcał się w osobę o coraz bogatszych i bardziej złożonych odniesieniach uczuciowych i moralnych znaczenie współżycia seksualnego dla poziomu relacji osobowych w małżeństwie autonomizowało się, coraz bardziej rosło i dalej będzie rosło, a płodność przecież nie wzrośnie, chociaż zadania wychowawcze nie maleją. Rozpaczliwa obrona celowości fizjologicznej we współżyciu małżeńskim jest przyczyną jednej z największych porażek Kościoła w ostatnich pokoleniach.

Aby nie było wątpliwości – jestem zdecydowanym zwolennikiem tzw. metod naturalnych. Poznałem osobiście dr. Billingsa i wręcz zapaliłem się do jego metody rozpoznawania okresów płodności. Sądzę jednak, że metody naturalne można i powinno się promować w dwojaki sposób. Po pierwsze jako metody zdrowe, ekologiczne. Człowiek odszedł już w wielu przypadkach od swych biologicznych uwarunkowań, ale powinien swą fizjologię szanować i chronić. Zwracam uwagę, że nasze nogi potrzebne nam i wspaniale rozwinięte, gdy przez setki tysięcy lat uganialiśmy się po sawannach, dziś w tym kształcie nie są nam potrzebne, ale lubimy je i szanujemy, a nawet uprawiamy joging. Po drugie – według niemieckiego teologa Fr. Boeckle – należy proponować metody naturalne nie jako wymóg prawny, doktrynalny czy moralny, ale jako model wiodący lepszego układu (Leitbild). Rozwój zrównoważony (soustainable) będzie prawdopodobnie promował metody naturalne, a odradzał antykoncepcję hormonalną czy chemiczną zagrażającą równowadze organizmu.

Z reguły każde osiągnięcie człowieka pociąga za sobą jakieś koszty i zagrożenia. Nie uniknęła ich antykoncepcja, a także metody naturalne. Jednego jestem pewien: absurdem jest odchodzenie ludzi od Kościoła, a nawet jakby ich wypędzanie pod znakiem prezerwatywy.



***

Andrzej Wielowieyski, były poseł i senator, autor książki „Przed nami małżeństwo” (2007).