W pokolenie po Okrągłym Stole

Grzegorz Cydejko

publikacja 09.05.2009 16:02

Niewiara w szybką poprawę koniunktury na świecie i w Polsce się szerzy. Nie zasłużyliśmy na kryzys, ale przyjmujemy go jak pokutę zadaną całej społeczności gospodarczej. Przegląd Powszechny, 5/2009

W pokolenie po Okrągłym Stole



Istnieje teoria, według której wypadku automobilowego winne są obie strony: i ta, która popełniła wykroczenie, i ta, która tylko wzięła udział w zdarzeniu. Światowy kryzys finansowy wymierzył Polsce mocny cios.

Całkowicie zaimportowany spadek zaufania do wszystkiego, co w życiu gospodarczym jest ważne, a więc do pieniądza, do partnerów handlowych, umów, a nawet do władz organizujących warunki do prowadzenia twórczości gospodarczej jest faktem. Niewiara w szybką poprawę koniunktury na świecie i w Polsce się szerzy. Nie zasłużyliśmy na kryzys, ale przyjmujemy go jak pokutę zadaną całej społeczności gospodarczej.

Pamiętamy, że wystawiliśmy się na uderzenie przez sam tylko udział w światowej gospodarce, w systemie wymiany dóbr, usług, kapitałów, myśli, wartości, także tych wartości, które są wyceniane w różnym pieniądzu. Część rodaków do dziś sądzi, że są to sfery źle zarządzane przez neoliberalne siły rządzące światem.

Inni, widząc ewidentne oznaki sukcesu gospodarczego obawiają się, że kontrliberalna rewolucja zmiecie resztę wolności i prawa własności, stawiając ponownie w centrum uwagi potrzeby obywateli narodowych państw czy – w internacjonalistycznej wersji – świata, a zaprzeczy takim wartościom, jak praca, uczciwość, dotrzymywanie zobowiązań, utrwalanie instytucji, dbałość o pieniądz.

Nic takiego nie nastąpi. Z tego kryzysu wyjdziemy jeszcze na ten sam rachunek gospodarczy, który doprowadził do dobrobytu Amerykanów, Europejczyków i Japończyków, inne narody Azji i Ameryki Południowej. Polska założyła się z kryzysem – będziemy wyznawać zasady konsensusu waszyngtońskiego, recesja minie, a my, przy zdrowych stosunkowo finansach publicznych, będziemy gotowi odpowiedzieć na nową koniunkturę jeszcze lepiej zorganizowaną w przedsiębiorstwach pracą.

Staniemy się tym bardziej wiarygodni jako naród mający ambicje dogonienia zamożniejszych sąsiadów. Przyciągniemy więc nowy kapitał w postaci inwestycji i będzie on pracował także na nasz dobrobyt i pozostawi po sobie osad dobrych rozwiązań biznesowych. Ustabilizujemy nasz pieniądz w eurostrefie, zatem próba wyssania naszych rezerw walutowych spotka się z kontrakcją nie tylko naszą, ale i Europejskiego Banku Centralnego oraz aliantów z Unii. Nie rozłoży nas ta choroba, z walki z nią wyjdziemy wzmocnieni.

Kryzys 2008 r. uderzył nas po oczach jak nagle zapalone czerwone światła samochodu, za którym jedziemy na linie holowniczej. Nasz wehikuł przyhamował, jedzie wciąż do przodu, ale siłą bezwładu. Od 1992 r. skracamy dystans do gospodarki rozwiniętego ekonomicznie świata. Jedziemy jednak po jej śladach. Ameryka, Unia Europejska, Japonia weszły w głęboką recesję.

My jeszcze nie i raczej zatrzymanie lub cofnięcie się w rozwoju nam nie grozi. Jednak światowa ekonomia szuka nowej drogi i możemy się już przygotowywać na zmianę trasy podróży. W praktyce oznacza to nowy sposób mierzenia wartości rzeczy i zjawisk wyrażonej w pieniądzu i nową perspektywę patrzenia na przyszłe źródła pochodzenia bogactwa narodu. Nie zmieni się chciwość, jako podstawowy motyw zabiegania o bogactwa, i chęć wyróżnienia się w społeczeństwie, jako motywacja do pracy i wysiłku w zdobywaniu dóbr.

Zmierzamy do przyszłości, w której zidentyfikujemy siebie jako jednostki i zbiorowość mającą pewien kapitał wyrażony w stabilniejszej walucie euro lub nawet eurodolarze oraz potencjał ambicji dorównania stanem posiadania innym, bogatszym od nas – ten parametr naszego bytu wyrazimy swą pozycją pośród innych rozwijających się narodów. W pewnym sensie, na nowo przemyślimy i zdefiniujemy, co to jest praca, potrzeby i kapitał wyrażony w pieniądzu i pozycji pośród innych. Ta sytuacja bardzo przypomina stan, w jakim znaleźliśmy się 20 lat temu.





Wtedy to zaczynałem swoją przygodę z polityką, aktywnością społeczną i dziennikarstwem. Biegałem z zapałem między konferencjami prasowymi urządzanymi przez obie strony Okrągłego Stołu, starając się jak najwnikliwiej relacjonować istotę całkowicie wówczas dla mnie i pewnie dla milionów rodaków naturalnego konfliktu między władzą a społeczeństwem.

Rządzący wówczas słabnącą, starczą ręką komuniści starali się przekonać świat, że wiedzą, jak wyjść z totalnej zapaści, w jakiej znalazła się Polska. Był to, jak wiedzieliśmy już wówczas, przede wszystkim kryzys wartości. Nie było autorytetu państwa, jego instytucji strzegących autorytetu, celu, jaki ludzie chcieliby i sądzili, że mogli w ramach tego państwa osiągnąć. Upadły system wartości socjalistycznych nie organizował wysiłków Polaków.

Co by nie powiedzieć o komunistach, wiele ludzkiej aktywności w drugiej połowie XX w. trzeba rozumieć nie tylko jako zatomizowane żywoty dwu pokoleń świętych antyreżimowych kombatantów. Ludzie starali się pracować dobrze także dlatego, że wierzyli w sukces socjalistycznie urządzonego świata, „kupowali” propagandę przyszłej szczęśliwości. Koniec lat osiemdziesiątych to jednak czas głębokiego kryzysu, w który wpędzili państwo rządzący. Stracili oni panowanie nad wartością pieniądza. Wartość ludzkiej pracy, umysłu i woli przesuwana była w miejsca źle gospodarujące tą walutą.

Skrajnie nieelastyczna struktura gospodarki, etatyzm, kupowanie spokoju lub poparcia kolejnych grup społecznych bida-przywilejami, takimi jak wcześniejsze emerytury, skutkowały utratą wartości pieniądza. Zbankrutowały organizujące zbiorowy wysiłek narzucone przez propagandę instytucje „dalsze” człowiekowi niż rodzina czy wspólnota Kościoła. Na rzecz „Solidarności” pracowała garstka tych, którzy bez idei musieliby zwariować. Reszta czekała na zmianę, jak Amerykanie na Obamę.

Diagnoza przemian 1989 r. jest znana – władza, wiedząc, że musi sięgnąć po pokłady wysiłku i zaufania ludzi, którego Polacy jej odmówili, zdecydowała się na manewr pozornego kontraktu społecznego. Z „Solidarnością” jako listkiem figowym zlicytowanej gospodarki. Na szczęście, Polacy przeczuli, że możliwa jest rzeczywista zmiana i „wycięli” ludzi władzy na kartach wyborczych 4 czerwca.

O wiele bardziej naiwnie formułowano w czasie obrad Okrągłego Stołu interes strony społecznej. Więcej pieniędzy i wolności zrzeszania się – tak można streścić horyzont marzeń. Pieniądz już wówczas był pusty i nie miało znaczenia, ile go władza wydrukuje, ale wciąż walczono o sprawiedliwość w podziale tego pustego. Nie wierzyliśmy, że obiektywnie istnieje coś takiego jak hiperinflacja. Ona, sądziliśmy, jest do zwalczenia kilkoma ruchami przesterowującymi wysiłek społeczeństwa. Nie zostać listkiem figowym bankructwa realnego socjalizmu – to cel politycznie drugorzędny, choć jako jedyny został częściowo osiągnięty wraz z powołaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego.

Rząd nie poszedł na zreformowany socjalizm. Mazowiecki, wraz z Leszkiem Balcerowiczem i ekipą młodych wówczas ekonomistów ministerstwa finansów, poszli kursem na społeczną gospodarkę rynkową, cokolwiek by przymiotnik „społeczna” wówczas znaczył. Mdlejący na trybunie sejmowej premier może wiedział, że w przyszłości powstanie Komisja Trójstronna rządu, pracobiorców i pracodawców. Jednak latem 1989 r. wszystkim się wydawało, że miał na myśli szybko podany Polakom dobrobyt na miarę niemieckiego. Wszak to w Niemczech ukuło się pojęcie społecznej gospodarki rynkowej.

W kraju tak zrujnowanym, jak ówczesna Polska, marzenie to wydawało się poza zasięgiem trzech pokoleń. Inflacja liczona była wówczas w tysiącach procent rocznie. Złoty gasł w oczach jako miara jakiejkolwiek wartości. Umowy zaczęto sporządzać, indeksując wszystkie ceny do dolara.

Przedsiębiorstwa nie wywiązywały się zresztą z wielu umów. Nie istniało sądownictwo gospodarcze, więc nie rozstrzygano sporów opierających się na tych umowach. Nie istniał rynek finansowy. Jedynym funduszem wysokiego ryzyka, takim swoistym venture capital fund, był Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, z którego pieniądze wyciekały na wszelkiego rodzaju szemrane interesy esbeckiego podziemia gospodarczego.





W pierwszą rocznicę powołania rządu Mazowieckiego a dziesiątą podpisania porozumień sierpniowych znalazłem się w Sali BHP Stoczni Gdańskiej, gdzie premier, minister pracy Jacek Kuroń i inni oficjele rządowi spotkali się ze swoimi kolegami z kolebki „Solidarności”. Chcecie zarabiać jak Niemcy? – pytał Kuroń naburmuszone kłopotami finansowymi audytorium. – To wam powiem, że Niemcy są w pracy 20 razy wydajniejsi od was. Kiedy wy będziecie tak wydajni, Polacy będą tyle wypracowywać, będą też lepiej zarabiać – gasił pretensje stoczniowców minister.

Było w tym zwarciu coś z kłótni w rodzinie, coś z grozy podziału na wy i oni, coś wreszcie z psychodramy: nikt nie wstał i nie powiedział, że stocznia jest tylko kilka razy mniej wydajna od niemieckiej, a sprzedaje taniej, bo rząd nie zerwał niekorzystnych dla niej kontraktów. Nie było fachowej, ekonomicznej rozmowy. Wszyscy jeszcze uczyli się niesocjalistycznego języka i rzeczywistości, choć to jedno i to samo.

Kryzys ostatnich miesięcy zastał Polskę w zupełnie innym punkcie rozwoju organizacji, instytucji, samowiedzy i języka. Polacy zdobyli się całkiem niedawno na głęboką restrukturyzację przemysłu, rolnictwa i sektora finansowego z początku lat dziewięćdziesiątych i zredefiniowanie pozycji swoich przedsiębiorstw w czasie spowolnienia gospodarczego na początku XXI w.

Na zachodzie Europy tylko Brytyjczycy przed 20 laty głęboko przeorali swą gospodarkę. Wyspiarze osiągnęli dzięki temu sukces i przekształcili gospodarkę w elastyczną, opartą na usługach i wykorzystującą globalizacyjne możliwości ekonomię postindustrialną. W Polsce też przemysł stracił na znaczeniu, ale bez względu na to, jak wielkim kosztem społecznym to się odbyło, gospodarka jest w dwu trzecich gospodarką usług. To oznacza, że znaczną część potrzebnych nam towarów produkujemy lub importujemy. Z krajów, z którymi w produkcji prostych towarów nie możemy konkurować.

Z wyjątkiem sądownictwa, większość instytucji państwa funkcjonuje przynajmniej poprawnie lub dobrze. Prawo podatkowe, pobór daniny publicznej przez administrację skarbową kuleje od lat, ale biznes nauczył się z tym żyć. Nadmiar regulacji krępuje przedsiębiorczość, a jednak w jednej tylko Zielonej Górze zarejestrowano w ub. roku 128 nowych spółek. Rozwinęły się nowe przemysły, jak np. sektor usług zdrowotnych czy rekreacji. Ludzie przestali się bać biznesu, skoro w Tychach założono w 2008 r. niemal 1000 firm. Otoczenie instytucjonalne przedsiębiorczości jakoś nadrabia za państwo to, co w otoczeniu prawnym i regulacyjnym wciąż jest niedoskonałe.

Kryzys dotknął szczególnie boleśnie sektor eksportowy. Zmalały zamówienia od kurczących się gospodarek Niemiec i innych partnerów europejskich. Da się zaobserwować oznaki paniki w fir¬mach eksportowych, które ruszyły falą w zwolnienia grupowe, ale da się je dostrzec także w tych działach gospodarki, które po prostu zawczasu chcą ograniczyć swoją działalność, by uodpornić się na oczekiwane problemy. Polskie firmy są w tych ruchach uprzedzających coraz bardziej podobne do przedsiębiorstw zachodnich. Dowiedziono, że szybkie reakcje, zabezpieczenie płynności finansowej, reorganizacja czy wręcz natychmiastowa restrukturyzacja przedsiębiorstwa pozwala mu szybciej rozwinąć skrzydła, gdy minie zagrożenie spadającą koniunkturą.

Wobec firm eksportowych można oczekiwać, że jeszcze lepiej postarają się sprzedawać. Przykładem niech będzie sektor meblarski. Pod ciosem mniejszej liczby zamówień padają Swarzędzkie Fabryki Mebli. Trudniej sprzedają się meble wszystkich polskich producentów, a ogromna większość ich wyrobów jest eksportowana.

Jednak sektor ten korzystał głównie z koniunktury w Niemczech, Austrii i Szwajcarii. Włochy, Francja, Wielka Brytania to nawet w kryzysie rynki, na które polskie meble mogą wciąż jeszcze wejść. Wymaga to od firm wysiłku w zdobyciu kanałów sprzedaży, kryzys na Zachodzie zweryfikuje zdolności eksporterów do zmiany kierunku handlu. Kryzys przełomu lat dziewięćdziesiątych i początku XXI w., kiedy z dnia na dzień wygasł popyt na rynku rosyjskim i ukraińskim, spowodował błyskawiczne przeorientowanie produkcji na potrzeby rynku zachodniego. Ciekawe, czy i teraz eksporterzy wykażą się taką elastycznością.





Jeśli eksporterzy utrwalą swą pozycję na znanych sobie rynkach i zdobędą nowe, dołożą się do wciąż podstawowej miary bogactwa narodu, jaką jest Produkt Krajowy Brutto. Na razie jednak dokładają się do tej miary przede wszystkim ambicje Polaków chcących lepiej żyć.

Ambicje te pchają nas do pracy, ryzyka własnej działalności, edukacji i rozwoju, a to wszystko tworzy tzw. popyt wewnętrzny, który sam z siebie nakręca naszą gospodarkę. Obecny kryzys go nie wygasił, tak jak ten sprzed 8 lat. Jesteśmy trochę w sytuacji Houston czy Nowego Jorku w ogarniętych recesją Stanach Zjednoczonych. Miasta te gospodarczo kwitną jak Polska otoczona pogrążonymi w kryzysie sąsiadami.

Inwestycje to trzeci składnik krajowego bogactwa. Nie chodzi tylko o te z zagranicy, choć i one płyną do Polski w nadziei, że stabilny system gospodarczy przy jeszcze wciąż stosunkowo niższych kosztach produkcji uzasadniają przeniesienie produkcji do Polski. Mamy też szansę na dużej skali inwestycje publiczne dzięki corocznemu zastrzykowi kapitału z Unii Europejskiej.

Jak obliczyli eksperci Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, tempo wzrostu PKB w 2007 r. było wyższe dzięki funduszom unijnym o 0,60,9 pkt. proc. Zmalała o niemal 6 punktów różnica w poziomie rozwoju Polski wobec Unii. Nasza wydajność to już ponad dwie trzecie tej, którą może się pochwalić UE. O prawie 2 mln wzrosła w ostatnich 5 latach liczba pracujących Polaków.

Polacy, ich własny i zaimportowany kapitał pracują na fundamencie stosunkowo zdrowych finansów publicznych. Deficyt budżetu nie powinien w tym roku przekroczyć 3,6%. To oznacza, że mimo kryzysowych mechanizmów zwiększających wydatki na pomoc socjalną przy zmniejszonych w wyniku spowolnienia koniunktury dochodach budżetu, państwo nie konkuruje z biznesem o pieniądze gromadzone w bankach i innych instytucjach finansowych.

Jednocześnie widać, że spowolnienie gospodarcze prowadzi do refleksji nad starymi przywilejami. Z wielkich reform potrzebnych jeszcze Polsce najważniejsze są te związane z programami socjalnymi – przedwczesne emerytury mundurowe, precyzyjniejszy system wspomagania socjalnego wsi, całego obszaru usług zdrowotnych.

Jeśli te reformy rząd zdoła przeprowadzić w 2009 i 2010 r., będzie można spokojnie zabrać się za operację zmiany waluty na europejską. Gdyby tych reform nie podjął teraz, po przystąpieniu do eurostrefy nie byłoby do tego zapału ani możliwości. Polska otrzyma bowiem wtedy kolejne szarpnięcie w górę – z tytułu zmiany złotego w euro przybędzie nam corocznie ok. 1012 mld zł zysku przedsiębiorstw i jakieś 60 mld zł oszczędności w obsłudze zadłużenia zagranicznego.

Stabilniejszy pieniądz to przede wszystkim większa pewność, że coś jest drogie albo tanie. Jeśli więc zdarzy się po najnowszym kryzysie coś, co zmieni obraz świata, to nie będzie to zmiana systemu wartości nakręcających ludzką aktywność. Chciwość i ambicja wyróżnienia się, chęć zabezpieczenia finansowego przyszłych pokoleń i dbałość o ludzi starszych to zwykłe teraźniejsze i przyszłe motory wysiłku. Świat może się jednak zorientować, że posługuje się w mierzeniu wartości złymi pieniędzmi.

Myślenie i debata o nowym systemie monetarnym ogarnia już nawet Amerykę, która przez pół wieku korzystała z renty emitenta światowego pieniądza. Może powstaną nowe strefy walutowe. Szykują się do tego Arabowie, myślą o wspólnej walucie nawet skłócone Indie i Chiny. Najprędzej jednak dojść może do ewolucyjnego wiązania dolara z euro. W takim przypadku Polska ze swoją otwartą gospodarką i w miarę zdrowymi finansami publicznymi tym bardziej musiałaby włączyć się w strefę stabilności kursowej, jaką jest strefa euro.

Te wszystkie elementy relatywnego sukcesu gospodarczego Polski przeniknęły już do języka. O kursie złotego mówi się dziś we wszystkich kręgach społecznych, jako o sprawie ważnej, takiej, która determinuje codzienny los rodziny. O inflacji nieco zapomnieliśmy. Znowu boli nas rosnące lekko bezrobocie, martwimy się powszechnie oznakami spowolnienia gospodarczego. Tym językiem komunikują się już miliony Polaków. Jeśli więc coś po tym światowym kryzysie pozostanie, to będzie to jeszcze większa świadomość ekonomii.

*****

GRZEGORZ CYDEJKO, publicysta, dziennikarz magazynu „Forbes”, przewodniczący Klubu Dziennikarzy Biznesowych Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i prezes Oddziału Warszawskiego SDP.