Od elektryka do hydraulika i z powrotem w Unii

Magdalena Krzyżanowska-Mierzewska

publikacja 09.05.2009 19:24

Polakowi żyjącemu we Francji społeczeństwo francuskie wydaje się bardzo zsekularyzowane. Dwa lata temu spędzaliśmy z dziesięcioosobową grupą przyjaciół wakacje w miasteczku na południu. Na niedzielnej mszy stanowiliśmy połowę obecnych w starym romańskim kościele! Przegląd Powszechny, 5/2009

Od elektryka do hydraulika i z powrotem w Unii



Od szesnastu lat mieszkam w Strasburgu, tuż koło francusko--niemieckiej granicy; w mieście-symbolu europejskiej jedności i pojednania. Z okna biura widzę budynek Parlamentu Europejskiego, odbijający się w wodzie. Po rzece Ill kręcą się kaczki. Piętnaście lat temu na tym brzegu gnieździły się łabędzie.

Aż do dnia, kiedy miasto wpuściło tu buldożery. Kopały one zawzięcie dziury pod fundamenty przyszłego budynku parlamentu, nie bacząc na to, że nie zapadła jeszcze ostateczna decyzja o jego lokalizacji. Polityka budowlanych faktów dokonanych miała zapewnić, że siedziba parlamentu na pewno przypadnie Francji, której historycznej roli jako lokomotywy integracji europejskiej nikt wtedy nie kwestionował.

Na święta zwykle jeżdżę do domu. W ciągu tych lat dziesiątki razy prowadziłam rozmowę, która zdążyła mi już serdecznie zbrzydnąć: Do Polski? Ależ to strasznie daleko! – nieodmiennie wykrzykują moi francuscy znajomi. Odpowiadam z całą słodyczą, na jaką mnie stać: Nie bardzo, trochę dalej niż do Biarritz. Tej informacji nieodmiennie towarzyszy zdziwienie. Francuzi wiedzą swoje: na ich mentalnej mapie Polska ciągle jest daleko.

Polska jest daleko, a Francja – skupiona na swoich sprawach. I nawet bez kryzysu finansowego – tylko w styczniu 90 tys. osób straciło pracę – ma nad czym się głowić. Odchorowała już szok, który nastąpił, kiedy w maju 2002 r. Jean-Marie Le Pen, przywódca skrajnej prawicy, dotarł do drugiej tury wyborów prezydenckich.

Pokazał Francji jej własną twarz, której istnienie ojczyzna wolności i praw człowieka wprawdzie podejrzewała, ale nie chciała zobaczyć. W 2005 r. sprawiła sobie i obserwatorom europejskiej sceny politycznej niemiłą niespodziankę, odrzucając w referendum konstytucję Unii Europejskiej solidną 55% większością. Straciła tym samym tytuł europejskiego lidera, który był jej miły, i musiała na nowo przemyśleć swoją rolę w Europie.

W 2007 r. prezydentem Francji został Nicolas Sarkozy, były minister spraw wewnętrznych. Zasłynął głośnymi wypowiedziami, o których życzliwi mu komentatorzy mówili, że odważył się powiedzieć to, co wszyscy myśleli po cichu (nie przebierał w słowach, mówiąc o imigrantach, mieszkańcach niespokojnych przedmieść, o których mówi się ostrożnie „trudne dzielnice”). Wszyscy czy nie wszyscy — wystarczyło mu to do zwycięstwa nad Ségolène Royal, kandydatką socjalistów.

Partia socjalistyczna popadła po tej klęsce w kompletną rozsypkę, spotęgowaną jeszcze wewnętrznymi rozrachunkami między jej zwalczającymi się nurtami, i w tej niechlubnej rozsypce pozostaje do dzisiaj. Wydaje się, że nastąpił upadek wieloletniej i solidnie ugruntowanej w publicznym dyskursie przewagi myśli i postaw lewicowych we Francji. A na dodatek to właśnie lewicę obciąża klęska konstytucji europejskiej w referendum.

Prezydent Sarkozy, mocny solidnym mandatem zdobytym w bezpośrednich wyborach, najpierw wprawił Francuzów w osłupienie stylem sprawowania władzy. Symbolami tego stylu, zachwycającego jednych, a oburzającego innych, ale bez wątpienia nowego, zostały małżeństwo z modelką Carlą Bruni, złoty zegarek Rolex i ciemne okulary Ray-Ban, w których nikt przedtem nie wyobrażał sobie głowy państwa francuskiego.

Wysokie urzędy publiczne sprawuje się tu bowiem w stylu pełnym patrycjuszowskiej godności, a prezydenci Francji pozowali zwykle do oficjalnych fotografii na tle bibliotek wypełnionych szlachetnymi woluminami oprawnymi w skórę. Niezależnie zaś od samego stylu Sarkozy’ego, który wprawdzie mianował rząd, ale wydaje się, że rządzi krajem sam – nieustannie spychając do narożnika premiera François Fillona – charakteryzuje coś, co niechętni mu publicyści nazywają histerią reformatorską. Jeden pomysł reformy goni drugi, a wszystkie wywołują protesty zainteresowanych grup społecznych, wietrzących w nich zamach na swoje prawa socjalne i pozycję w społeczeństwie.





Daleka Europa

Taki jest dzisiaj wewnętrzny kontekst, absorbujący uwagę Francuzów. Jednakże pięć lat od wejścia Polski do Unii skłania także do zadania pytania, czy wydarzyło się w tym czasie coś, co służyłoby rzeczywistemu zbliżeniu między Polakami a Francuzami, podobnemu do tego, jakie dokonuje się między Polską a Wielką Brytanią czy Irlandią?

Wielokrotnie po 1989 r., a już szczególnie często z okazji przyjęcia Polski do Unii, powtarzaliśmy naszą ulubioną mantrę o powrocie Polski do Europy. Przeciętny Francuz nie miał jednak pewności, czy Polska rzeczywiście wraca tam, gdzie kiedykolwiek była. O francuskiej edukacji szkolnej, kształtującej potoczne wyobrażenia o świecie, można ostrożnie powiedzieć, że jest niezmiernie francuskocentryczna. W podręcznikach szkolnych moich dzieci trudno było znaleźć wzmianki o Europie Środkowej i Wschodniej, o Polsce już nie wspominając.

Owszem, tekstowi o rolnictwie w Polsce w licealnym podręczniku geografii towarzyszył jeszcze niedawno obrazek chudej chabety w hołoblach stojącej na tle chałupy krytej słomą. Rzekłbyś – Polesie w latach trzydziestych. W organizacji międzynarodowej, w której pracuję i w której praktyka administracyjna zdominowana jest w znacznym stopniu przez Francuzów, jeszcze dziś gdy mowa o językach Europy Środkowej zdarza się, że się komuś wypsnie określenie „języki egzotyczne”. Zasłonę miłosierdzia należy też spuścić na pytanie, które mi kiedyś zadano, czy po polsku i po estońsku pisze się cyrylicą.

W języku francuskim funkcjonuje zgrabny skrócik PECO – „pays de l’Europe Centrale et Orientale”. Mówi się także ciągle o „pays en transition” – krajach w okresie przejściowym. Te wygodne formuły dyktowane są oczywiście względami praktycznymi. Ale kryje się za nimi jeszcze coś innego – nawyk umysłowy oglądania całej Europy za linią Łaby jako homogenicznej całości, połączonej wspólnotą dominacji sowieckiej.

Dwadzieścia lat po rozpadzie komunizmu wiedza o dawnej czarnej dziurze tuż za Łabą przedziera się do potocznej świadomości kulturowej we Francji z oporami i boleśnie. Być może jeszcze obraz romantycznej monarchii habsburskiej, felix Austria, łagodnie panującej nad rozmaitymi ludami przemawia do francuskiej wyobraźni. Ale poza tym – nieszczęsne ofiary wielkiej Rosji, małe kraiki, dużo języków, dużo szczegółów trudnych do zapamiętania.

Nawet dla przeciętnie wykształconego Polaka rozmiary niewiedzy przeciętnie wykształconego Francuza o tej części Europy bywają zdumiewające. Wiedza ta wchodzi do krwiobiegu kulturowego powoli, przy czym tyleż zawiniły tu lata zimnej wojny i wzajemnej izolacji, ileż i pewna francuska arogancja: Francja jest wielkim krajem wielkiej kultury promieniującej na cały świat – czemuż miała-by zanadto zawracać sobie głowę małymi państwami?

Nie bez znaczenia dla tego sposobu myślenia jest to, czyimi ofiarami były owe małe kraje. Odkąd armii Napoleona zmarzły uszy nad Berezyną – słowo „Berezina” oznacza po francusku bezprzykładną i nieodwracalną klęskę – w kulturę francuską wbudowany jest głęboki respekt przed Rosją. I to niezależnie od tego, jaką konkretną politykę zagraniczną wobec niej prowadzi aktualny rząd francuski.

Na dodatek lewicowy sposób myślenia – cokolwiek przez to rozumiemy – korzysta we Francji z moralnej prawomocności, którą nam, w Polsce, trudno sobie wyobrazić. W Polsce trzeba się jeszcze dziś tłumaczyć z lewicowych przekonań, które ciągle wydają się nieco podejrzane, jako że – słusznie czy nie – ciąży na nich odium komunizmu.

Przy czym praktyczna nieobecność prawdziwie nowej lewicy w życiu politycznym trwanie tego stanu przedłuża. We Francji przez wiele lat było zupełnie odwrotnie – było oczywiste, że to lewica jest nosicielką promiennych nadziei ludzkości i rzetelnie reprezentuje interesy wszelkich wyklętych ludów ziemi. Honorowym patronem zaś tych lewicowych sympatii bardzo długo był Związek Radziecki, ojczyzna światowego proletariatu. Ta tradycja łatwo nie umiera. Tym samym stosunek do krajów Europy Środkowej długo był dość ambiwalentny.






Solidarność będzie żyć

Z drugiej jednak strony wolnościowe tradycje solidarnościowe-go karnawału są ciągle we Francji żywe, choć minęło już tyle lat i w samej Polsce tradycja ta wyblakła. Na placu Kléber w Strasburgu, najważniejszym placu miasta, wisi od lat marmurowa tabliczka z dumnym napisem SOLIDARNOŚĆ VIVRA –Solidarność będzie żyć. Została tu umieszczona w 1983 r., krótko po otrzymaniu przez Lecha Wałęsę Pokojowej Nagrody Nobla.

Przemawiając w Gdańsku w grudniu 2008 r., na uroczystościach upamiętniających 25. rocznicę przyznania tej nagrody, prezydent Sarkozy powiedział, że nazwa „Gdańsk” wywołuje we francuskich sercach żywy oddźwięk. I rzeczywiście, w latach po wprowadzeniu stanu wojennego wąsaty elektryk z Gdańska był ulubionym herosem Francuzów, symbolem nie tylko polskiej walki o wolność, ale walki o wolność tout court.

ez wątpienia także pamięć o tym sprawiła, że Francja nie opierała się wstąpieniu Polski do Unii. A także, że opór Polski wobec ratyfikacji traktatu lizbońskiego i niechęć do ratyfikowania Karty Praw Podstawowych, skądinąd bardzo kwaśno komentowane we francuskiej prasie, ostatecznie nie zrujnowały naszej reputacji jako solidnego europejskiego partnera.

Widmo hydraulika

W 2005 r. referendum konstytucyjne sprawiło samym Francuzom niespodziankę. Sprawa przynależności do Europy wydawała się kwestią tak nienową i tak dalece przesądzoną, że nie budziła specjalnych namiętności politycznych, przynajmniej od Traktatu z Maastricht, przyjętego przez Francję w 1992 r. w referendum niewielką większością głosów.

Tymczasem debata przed referendum niespodziewanie potoczyła się zupełnie inaczej niż przewidywano. Nieoczekiwanie do zwolenników niczym nieograniczonej suwerenności państwowej, tradycyjnie już przeciwnych integracji europejskiej, dołączyła lewica. Gromkie „non” lewicy brało się ze znanego już i omawianego od dawna deficytu demokratycznego instytucji europejskich, który rzekomo konstytucja miała tylko pogłębić.

W jaki sposób utrącenie konstytucji europejskiej miało-by przyczynić się do powstania bardziej demokratycznej wspólnej Europy, nie było jasne dla publiczności, a wypada wątpić, czy było jasne także dla jej lewicowych przeciwników. Laurent Fabius, były premier i jeden z liderów Partii Socjalistycznej, twierdził, że Europa potrzebuje ozdrowieńczego szoku, by podjąć budowę bardziej demokratycznych instytucji i procedur.

Ale naprawdę nośnymi hasłami okazały się te, w których lewica kontestowała wizję Europy neoliberalnej i poddanej trendom globalizacyjnym. Magiczne słowo „délocalisation” odmieniano przez wszystkie przypadki. Oznacza ono przenoszenie francuskich fabryk i przedsiębiorstw do krajów, gdzie siła robocza jest tańsza.

Akurat tak się składa, że są to także kraje Europy Środkowej i Wschodniej. I że Francja jest w Polsce jednym z największych inwestorów. Ukute przez Philippe’a de Villiers’a, szefa konserwatywnego Mouvement pour la France (Ruch na rzecz Francji), hasło o polskim hydrauliku, który odbierze pracę francuskim pracobiorcom i przedsiębiorcom, zdominowało tę debatę. Innymi słowy, hasło Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się okazało się całko-wicie nieaktualne – wobec interesu własnych proletariuszy.

Przy tym sam opór przeciwko globalizacji i wolnemu rynkowi stanowił przejaw pewnej słabości intelektualnej francuskiej lewicy. W odróżnieniu od brytyjskich laburzystów nie przyjęła ona jeszcze do wiadomości, że odwoływanie się do utopijnej wizji idealnego społeczeństwa i idealnej gospodarki są nieskuteczne. Nie warto zawracać Sekwany kijem. Warto natomiast rozważać konkretne pomysły ustawodawcze i polityczne, które służyłyby skutecznej obronie interesów pracowniczych w gospodarce rynkowej, a nie rzucać rytualne gromy na nią samą.







Alarmistyczne przepowiednie o zagrożeniu ze strony polskiego hydraulika nie sprawdziły się. Z raportu opublikowanego przez Komisję Europejską w listopadzie 2008 r. wynikło, że średni udział ludności pochodzącej z nowych krajów UE w ludności krajów starej Unii wzrósł z 0,2% w 2003 r. do 0,5% pod koniec 2005 r. Lwia część pracowników z krajów nowej Unii wylądowała, jak wiemy, w Wielkiej Brytanii i Irlandii, które to kraje zniosły całkowicie restrykcje dotyczące napływu na rynek pracy.

Procesy te nie objęły Francji, która od 2006 r. nieco rozluźniła restrykcje, umożliwiając składanie podań o zatrudnienie konkretnych pracowników. Dla przykładu, w ciągu ośmiu miesięcy 2006 r. podań takich w całej Francji złożono zaledwie ok. 800. Nie była ona widocznie dla Polaków nadmiernie atrakcyjnym krajem docelowym. Przy okazji argumentu, że napływ pracowników z nowych krajów Unii spowoduje presję na obniżenie płac, to owszem, spadek taki nastąpił – o rozśmieszającą kwotę 0,08%.

Nic dziwnego, że prezydent Sarkozy, przemawiając w Sejmie w maju 2008 r., zapowiedział zniesienie przez Francję restrykcji. Nie może także dziwić, że Laurent Fabius, jeden z liderów Par¬tii Socjalistycznej i jeden z liderów „non” w referendum 2005 r., stwierdził niedawno, że w dobie kryzysu należy oczekiwać, iż jedyna skuteczna strategia polega na współpracy europejskiej. Wy¬pada żałować, że nie był tego zdania wcześniej. Mądry Francuz – a raczej francuski socjalista – po szkodzie. Kosztem polskiego hydraulika.

A tak rzekomo potrzebny Europie „ozdrowieńczy szok” sprzyjający jej demokratyzacji nie nastąpił. Bo trudno zań uznać traktat lizboński – choćby dlatego, że tym razem kraje Unii dmuchają na zimne i jego ratyfikacja, poza Irlandią, odbywa się zasadniczo w drodze parlamentarnej.

Ewangelizacja Europy

W ramach debaty przed wejściem Polski do Unii Europejskiej Kościół katolicki w Polsce, idąc za głosem papieża Jana Pawła II, wyraźnie zaangażował się po stronie proeuropejskiej. Jednym z wątków przewodnich tego poparcia była myśl, że zadaniem Polski w zjednoczonej Europie jest odegranie misji reewangelizacyjnej.

Nie jest jasne, jakimi narzędziami tej ewangelizacji dysponuje polski Kościół katolicki, poza eksportem polskich księży do Europy, w której kryzys powołań kapłańskich już dawno stał się faktem. Jednak Unia Europejska nie ma właściwie żadnych tradycji wspólnego myślenia o stosunku do religii, nie wspominając już o mechanizmach instytucjonalnych stosunek taki kształtujących. Nie do tego bowiem została powołana i nie należy to w ogóle do jej właściwości. Tym samym owa idea reewangelizacji Europy zawisła, jak się wydaje, w pewnej próżni.

We Francji polskie ambicje reewangelizacyjne spotykają się z daleko idącym sceptycyzmem. I nie chodzi tylko o ów brak narzędzi, rzecz także we francuskim przywiązaniu do laickiego państwa. We Francji wolność sumienia i wyznania jest nienaruszalnym dogmatem konstytucyjnym, ale towarzyszy mu równie dobrze ugruntowana w praktyce życia publicznego rygorystyczna separacja wszelkich Kościołów i wspólnot wyznaniowych od państwa.

Państwo nie interesuje się tym, w co wierzą jego obywatele. Jego zadaniem jest jedynie zagwarantowanie im swobody religijnej. I broń Boże, by Kościoły i wspólnoty wyznaniowe miały uczestniczyć w sprawowaniu władzy publicznej, czy próbować ją legitymizować!

Polakowi żyjącemu we Francji społeczeństwo francuskie wydaje się bardzo zsekularyzowane. Dwa lata temu spędzaliśmy z dziesięcioosobową grupą przyjaciół wakacje w miasteczku na południu. Na niedzielnej mszy stanowiliśmy połowę obecnych w starym romańskim kościele! A przy tym uderzyło nas, że na mszę nie przyszedł nikt, ale to nikt, młodszy od nas. A naprawdę mamy już swoje lata. Nawet więcej niż swoje.





Kiedy umarł papież Jan Paweł II, Francja zgotowała mu godne pożegnanie: prasa była pełna wspomnień i refleksji. Przy czym bardzo często powtarzano, że był wielkim Europejczykiem i orędownikiem pokoju. To samo powtórzył prezydent Sarkozy, przemawiając w Gdańsku w grudniu 2008 r., na uroczystościach z okazji 25. rocznicy przyznania Lechowi Wałęsie Pokojowej Nagrody Nobla.

Ale po śmierci papieża o żadnym biciu w dzwony, żałobnych demonstracjach na ulicach, dniach wolnych od pracy i nauki nie było mowy. Zaś jeden z socjalistycznych deputowanych serdecznie się oburzył na wiadomość, że w dniu pogrzebu papieża flagi zostały opuszczone do połowy masztu. Uważał bowiem, że taka demonstracja narusza rozdział Kościołów od państwa.

Przeciętnemu Polakowi ten upór, by nic religijnego nie przedostało się do przestrzeni publicznej, wydaje się nieco absurdalny. Ale trzeba pamiętać, że jest to wrażenie absolutnie symetryczne – Francuzom udział Kościoła katolickiego w polskich uroczystościach państwowych też wydaje się całkowicie absurdalny. I groźny dla wolności. Powiedzenie o tym, że Bogu należy oddać to, co boskie, a cesarzowi, co cesarskie, rozumieją oni znacznie bardziej dosłownie, niż ma to miejsce nad Wisłą.

Echa tego wzajemnego niezrozumienia relacji religii i państwa odezwały się także przy okazji wejścia w życie we Francji w 2004 r. ustawy zabraniającej noszenia w szkołach i urzędach ostentacyjnych znaków przynależności religijnej. Przy czym znakami ostentacyjnymi są przede wszystkim muzułmańskie chusty kobiet. W Polsce tak bardzo zżyliśmy się z myślą, że krępowanie ekspresji religijnej przez państwo jest z natury złe, że w polskich doniesieniach na temat ustawy przeważał ton lekkiego oburzenia.

Towarzyszyło mu na ogół całkowite niezrozumienie, że społeczeństwu – i państwu – nie jest całkowicie obojętna sytuacja, w której religijne przekonania manifestowane w przestrzeni publicznej nie dają się pogodzić z podstawowymi zasadami konstytucyjnymi. Chusta stanowi bowiem manifestację przekonania, że we włosach kobiety siedzi diabeł, a ona sama i jej honor są własnością mężczyzny: ojca, brata lub męża. A to nie da się pogodzić z zasadą równości obywateli, także kobiet i mężczyzn. Tej nikt we Francji nie śmiałby kwestionować. W Polsce też się jej nie kwestionuje. Tyle tylko, że nie traktuje się jej całkowicie poważnie.

Obecność Polski w zjednoczonej Europie stanowi laboratorium do interesujących obserwacji, czy sekularyzacja społeczeństwa i osłabienie potrzeb religijnych – a w każdym razie w postaci uczestniczenia w praktykach religijnych – stanowi nieuniknioną konsekwencję modernizacji. Taki sposób myślenia przeważał do niedawna w rozważaniach na temat jej skutków.

Jednakże niewykluczone, że może się okazać, iż sekularyzacja nie jest żadną historyczną koniecznością. To, że wystąpiła ona w wielu krajach Europy, mogło być tylko skutkiem zbiegu różnych okoliczności. Nie musi jednak się zdarzyć zawsze i wszędzie. Być może w Polsce okaże się możliwe zachowanie religijności społeczeństwa przy jednoczesnej jego modernizacji.

Rok 2009 jest podwójnie jubileuszowy – mamy nie tylko 5. rocznicę przystąpienia Polski do UE, ale także 20. rocznicę upadku komunizmu. To dobra okazja, by przypomnieć Francji o roli, jaką Polska i wąsaty elektryk odegrali w jego upadku. Także dlatego, by ugruntować w świadomości szerokiej publiczności francuskiej, że hydraulik już jej nie zagraża, a Polska nie leży aż tak daleko. Nie dalej niż odległość dzieląca Strasburg od Biarritz.

*****

MAGDALENA KRZYŻANOWSKA-MIERZEWSKA, prawnik, radca prawny, autorka licznych publikacji o prawach człowieka.