Siódma pieczątka

Jarema Piekutowski

publikacja 11.04.2009 08:06

Jak wygląda umowa-zlecenie między polską państwową uczelnią wyższą i osobą, która ma przeprowadzić szkolenie dla kadry naukowej? Dolna połowa strony mieni się różnymi odcieniami błękitu. Czyżby kreatywni pracownicy wpadli na pomysł, by ubarwić urzędowy dokument? eSPe, 85/2009

Siódma pieczątka



Jak wygląda umowa-zlecenie między polską państwową uczelnią wyższą i osobą, która ma przeprowadzić szkolenie dla kadry naukowej? Dolna połowa strony mieni się różnymi odcieniami błękitu. Czyżby kreatywni pracownicy wpadli na pomysł, by ubarwić urzędowy dokument? By dodać mu życia intensywnymi kolorami?
Nic bardziej mylnego.

Jak jest?

To, co wzięliśmy za niebieskie zabarwienie dolnej połowy kartki, przy spojrzeniu z bliska okazuje się plątaniną różnego rodzaju podpisów i pieczątek. Dopiero po dłuższej obserwacji można wyodrębnić poszczególne podpisy (w większości opatrzone stemplami). Jest ich dziesięć: kierownik działu nauki, radca prawny, samodzielna księgowa z sekcji rachuby płac, kierownik działu kadr i organizacji, specjalista ds. zamówień publicznych, inspektor wpisujący do ewidencji umów-zleceń, kierownik właściwego działu merytorycznego, prorektor ds. nauki, kwestor i wreszcie rektor.

Przepraszam, zapomniałem o jeszcze jednym. Przecież sam szkoleniowiec-zleceniobiorca też musiał się podpisać. Jego parafka tkwi w lewym górnym rogu błękitnej dżungli. A zatem jedenaście. A skąd błękit? Podpis nie może być czarny – przecież może paść podejrzenie, że dokonano niecnej kserokopii.

Chowam biało-niebieski papier do szuflady, a wyciągam z niej podobną umowę podpisaną z uniwersytetem (państwowym) w jednym z państw zachodniej Europy. Pod krótkim tekstem, zwięźle opisującym zakres zadań, widnieją 2 (słownie: dwa) podpisy: kierownika projektu i zleceniobiorcy. Technika podpisu: czarny długopis. Pieczątek brak.

Inny przykład: dokumentacja rozliczeniowa partnerskiego projektu polsko-niemieckiego dotyczącego festiwalu jazzowego. Po stronie niemieckiej – 10 spiętych kartek w plastikowej koszulce. Po stronie polskiej – dwa pękate segregatory pełne umów, faktur, rachunków, oświadczeń, list obecności, protokołów z zamówień publicznych. Dodajmy: budżet strony niemieckiej był dwa razy wyższy niż strony polskiej.

Wszystko ma cenę. Umowa, o której mówię, nie powstaje bezkosztowo. Aby wyliczyć kwotę, przeznaczoną na samo przygotowanie umowy między polską uczelnią i zleceniobiorcą, należy ustalić, ile czasu spędza każdy z podpisujących na wertowaniu umowy pod kątem możliwych błędów. Oszczędzę czytelnikom dokładnych obliczeń na podstawie średnich wynagrodzeń. Przygotowanie jednej umowy kosztuje 349 złotych i 20 groszy. Oszczędzę także wyliczeń, ile to tysięcy rocznie w skali uczelni i ile milionów rocznie w skali kraju.

Dla porównania przygotowanie umowy w Belgii trwa ok. 3 godziny – według wyżej wymienionej średniej polskiej stawki jest to 77 złotych i 60 groszy. Tyle mówi nam matematyka.

Czy chcemy odzyskać zmarnowane na każdej umowie 271 złotych i 60 groszy? A może jednak to przemnożyć przez setki uczelni i innych instytucji publicznych, tysiące umów, setki tysięcy innych podobnych papierów?






Biurokracja nie bierze się znikąd

Każdy przytomny człowiek ma ochotę w takiej sytuacji zadać pytanie: czy te jedenaście podpisów i pieczątek faktycznie musi widnieć na umowie? Na zdrowy rozsądek, a nawet po dłuższej lekturze kodeksu cywilnego czy ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym można odpowiedzieć, że nie. Skoro podobna umowa w projekcie europejskim zawiera tylko dwa podpisy – a Polska ma dostosowywać swoje przepisy do unijnych – to po co komplikować sprawę?

Pytając cierpliwie kolejne osoby, których podpisy widnieją na ostatniej stronie, na początku spotkamy się z ich rozdrażnieniem i zdziwieniem. Potem padnie zapewne odpowiedź: „Bo taki jest wzór”. Jeżeli jednak wykażemy się zdolnościami dyplomatycznymi i zapytamy: „A skąd się wziął taki wzór?”, w końcu może zdołamy uzyskać bardziej treściwą wypowiedź: „Bo jeżeli nie będzie tu mojego podpisu, to Pani Kwestor (ewentualnie Pan Rektor lub Pan Radca Prawny) na pewno tego nie podpisze”.

Nie podpisze – dodam od siebie – bo nie może zdobyć się na minimum zaufania.

Nie jest to jedynie problem wyższych uczelni. W dużym projekcie badawczym o nazwie Diagnoza społeczna zapytano mieszkańców Polski, czy bardziej zgadzają się ze zdaniem „Większości ludzi można ufać”, czy też ze zdaniem: „Ostrożności z ludźmi nigdy nie za wiele”. Z pierwszym zdaniem utożsamiało się w 2007 r. zaledwie 11,5% Polaków, a z drugim – ponad 77%!

Te wyniki można porównać z wynikami badań prowadzonych w innych krajach europejskich (European Social Survey). Jesteśmy na ostatnim miejscu. Tłumaczenie tego stanu rzeczy charakterem narodowym lub złą wolą Polaków byłoby jednak ignorancją. W społeczeństwie nic nie dzieje się bez powodu, przyczyn zaś należy nieraz szukać w głębokiej przeszłości. Przyjrzyjmy się zatem korzeniom polskiej nieufności.

Odsłona pierwsza: społeczeństwo

Zagrożenie, które jest w stanie rozbić zaufanie społeczne, musi pochodzić od wewnątrz. W końcu XVIII wieku Polacy znaleźli się pod zaborami, czyli w obliczu ciągłego wewnętrznego zagrożenia. Nie zakończyło się ono, wbrew pozorom, w 1945 r. Można powiedzieć, że – z krótką przerwą na dwudziestolecie międzywojenne – trwało do początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

Naród pozbawiony państwowości traci przede wszystkim jednolitość struktur. Na każdym poziomie władzy, pseudosamorządów, urzędów, szkół, policji i innych instytucji publicznych osobami decydującymi o wszystkim byli przedstawiciele najeźdźcy i ci, którzy potrafili wkraść się w jego łaski. Każdy Polak – czy chciał, czy nie chciał – musiał w codziennym życiu stawać z nimi oko w oko i jakoś sobie radzić. Mógł to zrobić na trzy sposoby. Pierwsze dwa – skrajne – to tajny opór lub ułożenie się z najeźdźcami i ich sprzymierzeńcami, nawet za cenę donoszenia na tych, którzy wybrali pierwszą drogę. Trzeci sposób to próba pozornie spokojnego życia inkrustowanego drobnymi oszustwami.






W społeczeństwach, które miały własne struktury państwowe, raczej nie było komu donosić, nie trzeba było się układać z obcym, a oszukując administrację, oszukiwało się samego siebie. Prędzej czy później ludzie dochodzili do wniosku, że współpraca jest dla nich korzystna. Jak mówi prof. Janusz Czapiński: „Gdy ludzie dostrzegają, że gmina nie może im wybudować drogi do osiedla, to się skrzykują i sami ją sobie budują. W Polsce mamy jak na lekarstwo działań, w których ludzie potrafią dostrzec, że robiąc coś w interesie społecznym, mogą załatwić interes własny”.

Nie zamierzam iść drogą zawziętych krytyków polskości. Uważam, podobnie jak Rafał Ziemkiewicz, że jest wśród nas mniej więcej tyle samo drani i bohaterów, co w innych narodach. Jednak system – zarówno za czasów zaborów, jak i w PRL – musiał promować drani. Było to w interesie najeźdźcy. Coraz większą część społeczeństwa stanowili więc ludzie, którym nie można było ufać – ale i oni nie mogli ufać innym. Także dla administracji bumaga (ros. papier) musiała być ważniejsza od człowieka i danego słowa.

Odwołam się jeszcze raz do analiz Ziemkiewicza: Polsce ukradziono wiek XIX. Zostaliśmy pozbawieni czasu, w którym tworzyły się struktury zachodnich społeczeństw industrialnych i demokratycznych. Dlaczego tak mało u nas lokalnych inicjatyw oddolnych, aktywnych organizacji pozarządowych, a nawet wspólnot przy parafiach (w porównaniu do przeciętnej parafii na Zachodzie)? Dlatego, że z feudalizmu poprzez zabory i PRL weszliśmy bezpośrednio w fazę, w której trzeba było budować społeczeństwo demokratyczne.

A PRL był bezpośrednią kontynuacją feudalizmu: nad nami był pan, któremu trzeba było się odpowiednio podlizać, a czasem na kogoś donieść – wierność towarzyszom była jedyną drogą awansu społecznego. Wierność ta nie oznaczała jednak zaufania człowiekowi, lecz najwyżej uwieszenie się na czyichś plecach. Gdy ktoś, na kim byliśmy uwieszeni, tracił pozycję społeczną, trzeba było gorączkowo i desperacko szukać innych protektorów. Ostatecznie protektor i protegowany byli sobie zupełnie obcy i musieli sobie nawzajem patrzeć na ręce.

Każde następne pokolenie przejmowało ten sposób myślenia, choć struktura się zmieniała. I gdy okazało się, że najeźdźcy już nie ma, nie zmieniliśmy z dnia na dzień mentalności ani ról społecznych. Trudno, żeby ta sama osoba, której w 1986 r. w Radzie Miejskiej odmówiono koncesji na prowadzenie kawiarni, nagle w 1991 r. podeszła z ufnością do urzędnika zajmującego się ewidencją działalności gospodarczej.

Z drugiej strony przekonanie urzędnika, że na petenta trzeba uważać, gdyż ten może go w każdej chwili oszukać, nie było pozbawione podstaw. Zmiana pokoleniowa? Owszem, jest takie zjawisko, ale nie przesadzajmy – dzieci słyszą i przyswajają znacznie więcej rozmów dorosłych, niż tym ostatnim się wydaje. Moje pokolenie, czyli dzisiejsi trzydziestolatkowie, którzy już decydują o kształcie państwa, wyrastało w tym klimacie.

Oto nawet narrator wykonywanego przez zespół Pogodno słuchowiska, opartego na powieści Krzysztofa Vargi Tequila, dwudziestokilkuletni muzyk rockowy, mówi, że nikomu nie można ufać, że „trzeba zawsze chodzić tyłem do ściany”, że wszyscy tylko czekają, by nas oszukać i złupić z kasy. To ma być pierwsze pokolenie otwartych Europejczyków! To ma być kolejne pokolenie zaangażowanych katolików. A podobno katolicyzm nie polega na zabezpieczaniu siebie i swojego życia, tylko na miłości bliźniego, która bez minimum zaufania nie ma racji bytu. Przynajmniej tak mnie uczono w kościele.





Odsłona druga: człowiek

System oparty na braku zaufania nie bierze się tylko z utrwalonych struktur społecznych. Faktycznie struktury te w dłuższym czasie nie mogą przetrwać samodzielnie (zwłaszcza w warunkach demokracji). Gdyby system nie umożliwiał ludziom w miarę komfortowego i bezpiecznego „urządzenia się”, prędzej czy później zaczęłyby się zmiany. Nawet najbardziej opresyjne totalitaryzmy i imperia nie przetrwały próby czasu, gdy zwróciły się przeciw nim całe masy. A więc struktura nieufności podtrzymywana jest przez kolejne decyzje podejmowane przez pojedyncze osoby, żyjące w systemie.

Jaka jest sytuacja osoby podtrzymującej system? Wyobraźmy to sobie na fikcyjnym przykładzie.

Janek Iksiński ma 28 lat, pracuje w urzędzie przyznającym unijne dotacje. Sprawdza wnioski o płatność instytucji realizujących projekty. W zeszłym miesiącu nakazał poprawki trzem firmom szkoleniowym. Jedna w numerze umowy wpisała przecinki zamiast kropek, druga nie dostarczyła pisemnego potwierdzenia odebrania długopisów i notesów przez uczestników szkolenia, trzecia dostarczyła kilka dokumentów w oryginale zamiast kopii potwierdzonej za zgodność z oryginałem.

Dwie pierwsze firmy przyjęły uwagi urzędu i przygotowały poprawki, choć oznaczało to opóźnienie płatności o kilka tygodni. Ostatnia zaś zaprotestowała. Przecież oryginał to dokument jeszcze ważniejszy od kopii potwierdzonej za zgodność. Daliśmy oryginał, bo mamy kilka oryginałów. A może zrobiliśmy kopię na kolorowej drukarce? Nie można tak – mówi Janek. On też rozumie sytuację firmy szkoleniowej, ale nie może im puścić „błędu”, bo przyjdzie ktoś z kontroli i będzie ślinić palec, by sprawdzić, czy pieczątka jest oryginalna, czy skopiowana.

Zachowanie Janka wynika z tego, że zdaje sobie sprawę, iż jego praca może być kontrolowana przez jedenaście różnych instytucji: zewnętrznego audytora, Regionalną Izbę Obrachunkową, Urząd Wojewódzki, Urząd Kontroli Skarbowej, NIK, Urząd Zamówień Publicznych, Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, Ministerstwo Finansów, CBA, OLAF i Komisję Europejską. Zapewne to jeszcze nie wszystkie...

Co prawda w żadnych wytycznych nie jest wyraźnie napisane, że błąd drukarski dotyczący interpunkcji, brak pisemnego potwierdzenia odebrania długopisów czy oryginał zamiast kopii potwierdzonej za zgodność może powodować odrzucenie wniosku. Ale lepiej zrobić tak, żeby było bezpieczniej, bo za dużo jest do stracenia: Janek pochodzi z małego miasteczka w północno-wschodniej Polsce, pracuje w urzędzie dwa lata, dopiero rok temu dostał umowę na czas nieokreślony.

Jego pensja nie przekracza średniej krajowej i raczej w następnych latach nie ma na to szans. Gdy tylko dostał stałą umowę, wzięli z młodą żoną, nauczycielką będącą dwa lata po studiach, kredyt na mieszkanie. Będą go spłacać przez następne 30 lat (rata wynosi 1300 złotych – to prawie połowa miesięcznego domowego budżetu).

Trzy miesiące temu urodził się im synek Kacper. Utrata pracy przez którekolwiek z małżonków oznacza katastrofę. Co prawda sytuacja na rynku pracy ostatnio się poprawiła, ale Janek myślami tkwi jeszcze w kryzysie z lat 2002-2004, kiedy stopa bezrobocia w powiecie, z którego pochodzi, sięgała 40%.

Więc trzeba zrobić tak, żeby było bezpieczniej. Lepiej nie pytać, nie modyfikować, nie kombinować. Poddać się procedurom.





Janek jest uczciwym człowiekiem, ale jest i ciemniejsza strona psychologicznych mechanizmów braku zaufania. Podejrzewam, że przedstawiciele zachodniego uniwersytetu, o którym mówiłem na początku, nie wpadli na pomysł, że potrzebne jest jedenaście podpisów, gdyż do głowy by im nie przyszło, że którakolwiek z osób zaangażowanych w pisanie umowy może rozmyślnie wprowadzić kolejne osoby w błąd.

A nam mieści się to w głowie. Nie chcemy być złośliwi, nie chcemy mnożyć procedur w nieskończoność, ale nie moglibyśmy spać spokojnie, obawiając się, że przedstawiana nam umowa może zawierać szkodliwe dla nas kruczki prawne. Pytanie brzmi tylko: skąd nam w ogóle wpadło do głowy, że może tak być? I co sami zrobilibyśmy, gdyby nie było nad nami jedenastu kontrolujących instytucji?

Propozycja zmian

Nie chciałbym zostawić Czytelników z samą diagnozą, gdyż moim celem nie jest bezproduktywne narzekanie. Mam przekonanie, że wiele można zmienić; gdyby tak nie było, rzuciłbym pióro w kąt – nie jestem zwolennikiem sztuki dla sztuki i publicystyki dla publicystyki.

Thomas Merton twierdził, iż nie ma ładu społecznego bez świętych. Parafrazując, można stwierdzić, że bez świętych nie powstanie system oparty na zaufaniu społecznym. Kim jest święty w społeczeństwie? To osoba, która chce czegoś więcej; której głównym celem nie jest zabezpieczenie własnej pozycji, lecz większe dobro.

A więc sami możemy zmienić sytuację. Jak?

Po pierwsze: wzmocnić wiarę i odwagę. Wbrew pozorom ten punkt nie dotyczy tylko wiary w Boga, bo choć ponad 90% Polaków należy formalnie do różnych Kościołów chrześcijańskich, niewiele to zmienia. Ale prawie każdy z nas, wyjąwszy jednostki patologiczne, wierzy przynajmniej w jakieś wartości przekraczające zwierzęce potrzeby jedzenia, seksu i dominacji.

Im bardziej będziemy się starać, by o tych wartościach nie zapominać, tym łatwiej przyjdzie nam odwaga i zaufanie w konkretnych, życiowych sytuacjach. Sam – jako wierzący katolik – powtarzam sobie wersety z Pisma Świętego, mówiące o konieczności podejmowania ryzyka dla osiągnięcia dobra („kto chce zachować swoje życie, straci je”) i o zaufaniu Bogu („kto ufa Bogu, ten nie musi się już bać ludzi”). Jednak nawet osoba niewierząca, która uważnie przestudiuje historię gospodarki na świecie, zda sobie sprawę z tego, iż najlepszą drogą do bogacenia się jest współpraca i podejmowanie ryzyka – nieodłączny element przedsiębiorczości.

Po drugie: wyrwać się z depresji. Nie mam na myśli rozpoznania klinicznego, lecz pewien specyficzny, zbliżony do depresji zestaw symptomów występujących w społeczeństwie (m.in. brak zaangażowania, pesymizm, niski poziom aktywności). Jednym z objawów jest przekonanie, że „ode mnie nic w życiu nie zależy”.

Nie wiem, jak inne objawy, ale ten występuje w społeczeństwie polskim zatrważająco często. Prowadzi do traktowania ludzi na zewnątrz jako zagrożenia (bo to oni tworzą machinę wprowadzającą w ruch całe nasze życie), a w efekcie do błędnego koła nieufności – nie wyrwiemy się z naszych smutków bez pomocy innych, tak jak baron Münchhausen nie może wyciągnąć się za wąsy z bagna. Zatem na przekór uczuciom warto szukać pomocy innych, warto szukać wsparcia, rozmowy, warto uwierzyć – nawet trochę na siłę – że jednak coś od nas zależy...







Po trzecie: poznać bliżej innych ludzi. Nieufność często wynika z tego, że na drugiego człowieka patrzymy powierzchownie. Takie spojrzenie sprzyja ujmowaniu drugiego jako maszynki do realizowania własnych interesów. Tymczasem każdy człowiek jest czymś więcej – jest to osobny świat, osobna historia, lęki, oczekiwania, obawy, aspiracje, marzenia i potrzeby.

Może warto się temu światu trochę bliżej przyjrzeć, odczarować rzeczywistość. Owszem, dostrzeżemy trochę brzydkich cech, o których może nie chcemy wiedzieć, ale odkryjemy też mnóstwo piękna – nawet w urzędniku, z którym musimy współpracować. Może, gdy odrzucimy przekonanie, że wszystko musimy wywalczyć sobie sami, nauczymy się też brać i dawać.

Po czwarte: zainwestować w wiedzę. Podczas bojów z różnymi aparatami administracyjno-urzędniczymi zauważyłem, że nieufność i związany z nią lęk przed błędem proceduralnym wynika często z niedostatku wiedzy na temat samych przepisów i procedur, zwłaszcza istniejących od niedawna lub tych, które dopiero się tworzą.

Im mniej przed nami ciemnych plam, tym mniej strachu – dlatego warto inwestować w wiedzę, dzięki której rzeczywistość, w której się poruszamy, staje się bardziej jednoznaczna. Wtedy już nie musimy doszukiwać się wszędzie możliwych oszustw. Jako menadżer zainwestowałbym przede wszystkim w szkolenia dla pracowników, na które nieraz w firmach prywatnych i instytucjach publicznych nie ma czasu ze względu na napięty harmonogram. Jednak tylko wzrost profesjonalizmu i większa wiedza sprawią, że będziemy sprawniejsi i znajdziemy także czas na odpoczynek.

Po piąte: wymieniać się doświadczeniami. Dopóki zamykamy się w kręgu własnej instytucji, miejscowości, rodziny czy znajomych, nie możemy wyjść z kręgu nieufności choćby dlatego, że nie znamy innych wzorców postępowania. Warto skorzystać z wymiany doświadczeń –przez podróże, wizyty studyjne, przyglądanie się dobrym praktykom przyjętym w innych regionach czy instytucjach. Może faktycznie można uprościć procedurę choćby o jedną pieczątkę czy podpis?

Wzajemnego zaufania nigdy nie nauczymy się z książek

Trzeba zrobić pierwszy krok ku tej świętości, o której mówi Merton. Najpierw przez zmianę umysłu, czyli sposobu widzenia świata, tak aby pierwsza myśl o człowieku, który stoi przed nami, nie była podejrzliwa; aby, może inaczej niż dotychczas, założyć na początku, że drugi człowiek ma dobrą wolę. Następnie przez działanie. Stworzyć na osiedlu grupę, która zorganizuje półkolonie lub festyn integracyjny.

Zorganizować w miasteczku dyskusyjny klub miłośników literatury. Założyć przy parafii niewielką wspólnotę pomagającą starszym. Od podobnych inicjatyw w państwach zachodnich zaczynały się wielkie zmiany społeczne. Jeżeli zaś jestem częścią biurokratycznej struktury, mogę próbować zmieniać ją od środka. I pamiętajmy o tym, że siódma pieczątka na umowie może nam dać złudne poczucie bezpieczeństwa, ale na dłuższą metę ta taktyka nie przynosi głębszych zmian.