Przebaczenie po zdradzie

Liliana Sonik

publikacja 24.05.2007 19:06

Wylano wiele łez nad losem byłych TW. Przypuszczam, że nie jest łatwo być zdrajcą, zdrajcą ujawnionym. Ale nigdy żaden dziennikarz, żaden publicysta nie zainteresował się tym, w jakiej sytuacji znajduje się ten, kto odkrywa, że bliski mu człowiek donosił. W drodze, 4/2007

Przebaczenie po zdradzie





Pytanie pierwotnie brzmiało – czego oczekiwałabym od księdza, który okazał się tajnym współpracownikiem.

Odpowiedź może być tylko jedna: by postąpił, jak nakazuje mądrość Kościoła. Wszak reguły są gotowe. Istnieje prosty scenariusz, którego dzieci uczą się na lekcjach religii już w szkole podstawowej: rachunek sumienia, żal za grzechy, wyznanie winy, postanowienie poprawy i zadośćuczynienie. Doskonały Bóg obiecuje wtedy przebaczenie, więc na jakiej podstawie niedoskonały człowiek miałby drugiemu człowiekowi przebaczenia odmówić?

Jeśli o tej zasadzie zapominamy, znaczy to, że z naszą zbiorową świadomością dzieje się coś ważnego, coś, czego rozmiarów i skutków nie doceniamy.

Między niewiedzą a abstrakcyjnym współodczuwaniem

Odrzucamy bowiem scenariusz postępowania, który do tej pory był skuteczny również w sytuacjach świeckich, także dla ludzi religijnie obojętnych. Wydaje się, że każda naprawa winy musi tak wyglądać, jeśli nie ma być kolejnym zakłamaniem. W niektórych przypadkach (np. incydentalna zdrada małżeńska, incydentalna kradzież) można próbować pominąć etap wyznania winy. Zakłada się wtedy, że niewiedza strony oszukanej pozwoli zachować zaufanie. To może się udać w sprzyjających warunkach.

Tymczasem „sprzyjających warunków” do zatajania współpracy z tajnymi służbami PRL nie ma. Nie chcę tu wracać do debaty lustracyjnej. Wyjaśnię tylko, że w moim przekonaniu argumenty za lustracją są (i zawsze były) znacznie poważniejsze niż argumenty przeciw otwarciu teczek SB.

Jedno jest pewne: z chwilą powstania IPN „utrzymanie niewiedzy” stało się niewykonalne. Innymi słowy, wcześniej czy później, w taki lub inny sposób, zawartość teczek będzie ujawniona. Co zatem dalej robić? Jak reagować? Jestem przekonana, że odstąpienie od mapy drogowej rozpoczynającej się od rachunku sumienia, a kończącej postanowieniem poprawy jest błędem. Niezależnie od tego, czy niegdysiejszy współpracownik służb specjalnych PRL jest dziś człowiekiem świeckim, niewierzącym czy kapłanem, wyznanie winy pozostaje niezbędnym elementem procesu, który ma doprowadzić do przebaczenia.

Wypowiadam się tak stanowczo, ponieważ – niestety – znam ten proces z autopsji i aż nazbyt dobrze wiem, co mówię. Ogólnym miłosierdziem, empatią i współczuciem można zapewne objąć całe stworzenie, od łobuza po Stalina, od psa, który pogryzł sąsiada, po złodziejaszka–kieszonkowca. Nie lekceważę gotowości do takiego abstrakcyjnego współodczuwania – może być przejawem świętości. Obawiam się jednak, że deklaracje wymuszające automatyczne przebaczenie niewiele znaczą, bo niewiele autorów kosztują. Cały ciężar, ogromny koszt tej operacji w ten sposób po raz drugi zrzuca się na barki zdradzonych.

Odkrycie zdrajcy

Pięć lat temu okazało się, że jeden z moich kolegów z czasów opozycyjnej działalności Studenckiego Komitetu Solidarności był tajnym współpracownikiem SB. To był Ketman. Superagent. Jego raporty były długie, wyczerpujące i nie ograniczały się do relacjonowania zdarzeń. Wtedy nam wszystkim wydawało się, że Ketman był najbliższym przyjacielem Stanisława Pyjasa. Teraz wiemy, że brał udział w pisaniu anonimów, które poprzedziły tragiczną śmierć Pyjasa – jak wszystko wskazuje zamordowanego przez SB. Dziesięć dni po śmierci Staszka, a trzy dni po zawiązaniu Studenckiego Komitetu Solidarności, Ketman tworzy dla bezpieki projekt zniszczenia naszego środowiska. W aktach IPN zachowało się to rzetelne i przebiegłe opracowanie. Nasz kolega przedstawił wiele pomysłowych planów. Gdybym była szefem SB, starałabym się wdrożyć wszystkie. Między innymi opinii: „Bez Sonika, Wildsteina, Ruszara i Liliany Batko [czyli mnie] Studencki Komitet Solidarności przestałby istnieć” towarzyszy propozycja, aby te osoby skompromitować, wykazując ich [czyli nasze] kontakty ze środowiskami kryminalnymi, alkoholem i narkotykami. Ketman dodaje, że jeśli nie ma podstaw do takiej akcji, to podstawy te „należy stworzyć”. Dziesięć dni po zabójstwie Pyjasa człowiek, którego uważamy za przyjaciela, podpowiada bezpiece jak nas wykończyć.



Reakcje zdradzonych

Mam z tym spory kłopot. Nie tyle z Ketmanem – to już odchorowałam – ale z faktem, że przez długie pięć lat nikt nie zapytał, co znaczy być zdradzonym. Przez te pięć lat trwała burzliwa debata na temat lustracji. Wylano wiele łez nad losem byłych TW. Przypuszczam, że nie jest łatwo być zdrajcą, zdrajcą ujawnionym. Ale nigdy żaden dziennikarz, żaden publicysta nie zainteresował się tym, w jakiej sytuacji znajduje się ten, kto odkrywa, że bliski mu człowiek donosił.

Bycie zdradzonym podważa wiarę w siebie i wiarę w ludzi. Sprawia, że wyrzucamy sobie naiwność. Że to co piękne w relacjach międzyludzkich – czyli zaufanie i szacunek – staje się obciążeniem, dowodem głupoty i frajerstwa. Jeżeli bliski przyjaciel potrafił czynić rzeczy haniebne to, być może, podejrzewać trzeba każdego. Także dzisiaj.

Zdrada wywołuje destrukcję. Również u zdradzonego.

Trzeba być silnym, by zwycięsko skonfrontować się z tym „granicznym” doświadczeniem. Pułapek jest wiele.

Odrzucenie oczywistości. Nie chcemy uznać tego, co ewidentne. Widocznie instynkt samozachowawczy broni nas przed traumą. Łatwiej żyć w pozornym spokoju. Znajdujemy w sobie niezmierzone pokłady wątpliwości, wyrzutów sumienia, obaw przed nieuzasadnionym podejrzeniem. Nawet wobec twardych faktów nie chce się w nie wierzyć. Nie można też nie wierzyć, bo dowody świadczą przeciw nam. Czyli przeciw naszemu spokojowi, przeciw wizji świata i własnej przeszłości, z którą przez lata żyliśmy. Dowody winy burzą również romantyczny mit solidarnej wspólnoty. I nie jest ważne, że chodzi o winę cudzą.

Odmowa uczestnictwa. Gdy nie sposób dłużej negować faktów, pojawia się reakcja obronna: mówisz sobie – to nie mój problem, to jego (TW) problem. Ja nie mam sobie nic do zarzucenia. Te donosy niewiele zmieniły. Byliśmy świetni, dynamiczni, odważni i przebojowi. Nasze zaangażowanie w opozycję przyniosło efekty. Wygraliśmy. Obaliliśmy reżim, który miał trwać sto lat, bo nikt krachu komunizmu nie przewidywał. Wiadomo, że jakiś agent musiał być wśród nas, a zatem… trudno.

Taka postawa dystansu jest nie do utrzymania dłużej niż kilka dni. Bo w tej grze stroną nie jest geopolityka, lecz żywi ludzie. To nie system pisał raporty. Nie system jadł z nami niemal z jednego talerza. Nie systemowi zaufaliśmy, nie system lubiliśmy, nie jemu się zwierzaliśmy. Byliśmy zdradzani. To nasi bliscy donosili bezpiece o każdym słowie, tworzyli nasze charakterystyki, mówili o naszych słabościach, podawali najdrobniejsze szczegóły naszego życia i działań.

Wściekłość. Odreagować. Opluć, spoliczkować, dać w mordę. Miałam ochotę powiedzieć Ketmanowi, jak bardzo nim pogardzam, wyrzucić z siebie cały żal za to, że tak nas oszukał, że zniszczył moją wizję naszej solidarności. Gniew nie trwa długo. W każdym razie u nikogo, kogo znam, nie trwał długo. Kilka godzin, kilka dni lub tygodni. Zależy, jak się było blisko wtedy. Wściekłość – jeśli szybko mija – jest ważnym i chyba niezbędnym etapem. Epizod gniewu przywraca TW jego człowieczeństwo. Agent staje się na powrót kimś realnym, z krwi i kości. Osobą, z którą można nawiązać jakąś relację, nawet jeśli jest to relacja zła.

Cierpienie. Trwa długo. Nawet gdy minie, lubi wracać spazmem, czkawką, nieprzewidzianą powtórką. Nieprzespane noce, w których zdrajca jest natrętnym intruzem. Myśl o tym, co się wydarzyło, wraca uparcie jak mucha, której nie sposób się pozbyć: im bardziej odpędzasz, tym częściej powraca, słyszysz, jak wiruje w pobliżu. To budzi w nocy, wraca w snach, nie pozwala pracować za dnia. W każdym chudzielcu dostrzeżonym z daleka na ulicy widziałam Ketmana. I przygnębiający smutek. Żal. Zachwiał się mit zbiorowej, młodzieńczej przyjaźni.

Demon podejrzliwości. Najważniejsze, by temu demonowi nie ulec. Może pojawić się na dowolnym etapie. Podejrzenia wślizgują się w świadomość jak jadowity pająk. Czy SB wiedziała o nas wszystko? O czym nie wiedziała? Czy nami manipulowała? Kto był w tej rozgrywce autonomiczny: my czy oni? Kto jeszcze donosił?



Wymaganie odwagi i konsekwencji

Od dawnych agentów trzeba domagać się wyznania winy. W słynnej homilii w archikatedrze warszawskiej Benedykt XVI mówił z uznaniem i wdzięcznością o tych, „którzy nie ulegali siłom ciemności”. Wzywał: „Uczymy się od nich odwagi, konsekwencji i wytrwałości w dochowaniu wierności Ewangelii”. Wszyscy o tym zapominają, cytując tylko następne zdania o unikaniu „aroganckiej pozy sędziów minionych pokoleń”. Tymczasem od byłych agentów takiej odwagi i konsekwencji wymagać wolno. A nawet trzeba. To może im przywrócić utracony honor i godność. Nade wszystko jednak jest swego rodzaju zadośćuczynieniem. W przeciwnym razie dawne ofiary donosów stają się ofiarami po raz kolejny. Można wybaczyć komuś, kto nas zdradził. To nie tylko jest możliwe, to przynosi wielką ulgę. Daje spokój i poczucie pogodzenia ze światem, który odzyskuje busolę. Jesteśmy do przebaczania nieźle przygotowani poprzez religię i/lub kulturę. Historia Szawła, który stał się Pawłem, opowieść o Jacku Soplicy, Kmicicu i rozmaitych innych „nawróconych” jest wdrukowana w matrycę zbiorowej świadomości.

Natomiast sytuacja zamazywania oczywistości zamyka wszystkie strony w fatalnej przeszłości. Także ofiary donosów, które szamocą się uwięzione w pułapce świata odartego z podstawowej ufności.