Księża, którzy porzucili kapłaństwo

Jacek Salij OP

publikacja 13.09.2007 13:47

Odejście kapłana chyba zawsze wywołuje głębokie poruszenie we wspólnocie, w której pełnił on służbę. Poniekąd instynktownie czujemy, że posługa kapłańska to coś więcej niż wykonywanie zawodu, to wypełnianie powołania. Zarazem chodzi tu o coś więcej jeszcze. W drodze, 7/2007

Księża, którzy porzucili kapłaństwo




W swoim życiu byłem świadkiem odejścia chyba ponad trzydziestu kapłanów. Straszna to liczba, nawet jeśli dotyczy ona ponad czterdziestu lat mojej posługi w Kościele. Niektóre odejścia były dla mnie wielkim zaskoczeniem i tajemnicą. Ale nawet wtedy, kiedy wiele wskazywało na to, że przyczyną porzucenia kapłaństwa był jakiś grzech, starałem się pamiętać o słowach apostoła Pawła: „Niech ten, komu się zdaje, że stoi, uważa, aby sam nie upadł” (1 Kor 10,11).


Posługa, w którą powinno się wkładać całego siebie


Odejście kapłana chyba zawsze wywołuje głębokie poruszenie we wspólnocie, w której pełnił on służbę. Poniekąd instynktownie czujemy, że posługa kapłańska to coś więcej niż wykonywanie zawodu, to wypełnianie powołania. Zarazem chodzi tu o coś więcej jeszcze.

Swoje powołanie realizują również nauczyciel, pielęgniarka, lekarz. Zwróćmy uwagę: Los żywych ludzi – niekiedy nawet to, czy będą żyli i kim oni będą – zależy nieraz od tego, ile serca wkładają w swoją pracę lekarz czy nauczyciel. A jednak nikt w naszej kulturze nie oczekuje, że jeżeli ktoś jest nauczycielem, pielęgniarką, lekarzem, to powinien nim być aż do śmierci.

Skąd się bierze takie oczekiwanie w stosunku do księży? Ażeby wszystko było jasne, od razu zauważmy, że jest to oczekiwanie na gruncie wiary. Sądzę, że ludzie niewierzący oraz ci, dla których chrześcijaństwo jest raczej światopoglądem niż wiarą, skłonni byliby przyznać księżom pełne prawo do porzucenia kapłaństwa i ułożenia sobie życia po świecku.

Tylko ludziom wierzącym, że kapłaństwo jest posługą realnego uobecnienia Chrystusa, nie może się pomieścić ani w głowie, ani w sercu, że ktoś tę posługę decyduje się porzucić. Tylko wówczas odejście od kapłaństwa traktuje się jako coś, co absolutnie zdarzyć się nie powinno, a każdą wiadomość o odejściu przyjmuje się z żalem, niepokojem, głębokim bólem.

Owszem, również w życiu świeckim istnieją zaangażowania, których absolutnie nie wolno porzucić, a kiedy ktoś się z nich wycofuje, ogarnia nas zgroza, a w każdym razie nie możemy tego zrozumieć ani się z tym pogodzić. Na przykład, niewyobrażalne jest, żeby matka porzuciła swoje dziecko. W tym sensie niewyobrażalne, że jeżeli nawet czasem się to zdarzy, to jest czymś oczywistym, że zdarzyć się to nie powinno. Podobnie – jeżeli wierzymy Chrystusowi, że „co Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza” – absolutnie zdarzyć się nie powinno, że mąż porzuca żonę albo żona męża.

Matką, ojcem, małżonkiem jest się bowiem aż do śmierci. Jednak zauważmy: obowiązki rodzicielskie zmniejszają się w miarę usamodzielniania się dziecka; po śmierci małżonka wolno związać się z kimś następnym. Słowem, małżeństwo oraz rodzicielstwo angażują niezwykle głęboko, ale niekoniecznie całoosobowo.





Również kapłaństwo angażuje niekoniecznie całoosobowo. Dość sobie uświadomić, że wielu tych, którzy zrzucili sutannę, było początkowo bardzo gorliwymi kapłanami. Jednak tym się bycie kapłanem różni od bycia mężem czy bycia matką, że – podczas gdy żona może umrzeć, a dziecko kiedyś dorośnie – kapłan powinien aż do końca życia wkładać w swoją posługę całego siebie. Nawet jeżeli tego w pełni nie potrafi – bo do zaangażowania naprawdę całoosobowego zdolni są tylko aniołowie – każdy kapłan powinien starać się o to, by w swojej posłudze przynajmniej zmierzać do oddania całoosobowego.

Zarazem nigdy dość podkreślania, że to wielkie powołanie Bóg złożył w naczyniu glinianym (por. 2 Kor 4,7). Łatwo ten skarb utracić – wystarczy zaniedbać się w czuwaniu nad sobą i w modlitwie. Upadek zaczyna się wtedy, kiedy kapłan rezygnuje z ideału wkładania w swoją służbę całego siebie. Taki kapłan albo kiedyś od kapłaństwa odejdzie, albo przemieni się w najemnika, który chyba tylko dla korzyści ludzkich nie porzuca swojej służby. To dlatego zdarza się czasem, że odejście kapłana wierni przyjmują wręcz z ulgą – już przedtem bowiem wiele się nacierpieli wskutek tego, że zachowywał się on jak najemnik.

Jasno więc widać, jak ogromnie ważną rzeczą jest to, żeby wierni modlili się za swoich kapłanów oraz żeby na różne sposoby starali się im pomagać trwać w gorliwości.


Jak reagować na porzucanie kapłaństwa?


Jednak powtarzam: każde odejście kapłana powoduje w Kościele żal, niepokój, ból. Dzieje się tak nawet wówczas, kiedy on sam nie zamierzał odchodzić, ale za jakieś przestępstwo został wyrzucony ze stanu duchownego wyrokiem sądu kościelnego.

Wszystkie odejścia kapłanów ranią Kościół, niektóre jednak powodują wręcz wstrząs wśród wiernych. Spróbujmy sobie na przykład uprzytomnić, jakim wstrząsem musiała być dla całej społeczności katolickiej apostazja byłego biskupa wrocławskiego Leopolda Sedlnitzky'ego, który w roku 1862 (a więc bynajmniej nie w czasach reformacji) przeszedł na protestantyzm. A diecezja wrocławska obejmowała wtedy nie tylko Opole i Katowice, ale rozciągała się aż po Berlin.

Albo co musieli przeżywać wierni w przedwojennej Rosji sowieckiej, kiedy służbie bezpieczeństwa udawało się nakłonić złamanych lub zbuntowanych księży, ażeby aktu apostazji dokonywali wobec zaskoczonych wiernych podczas niedzielnej mszy świętej. Badacz historii Kościoła w ZSSR ks. Roman Dzwonkowski tak o tym pisze: Porzucenie kapłaństwa odbywało się publicznie w kościele, na ambonie i w czasie nabożeństwa. To było strasznym szokiem dla ludzi i tu odpowiedni efekt, zamierzony przez władze był osiągany na sto procent. Odchodzący składali w tym momencie odpowiednie oświadczenia, a ponadto ogłaszali je – poszerzone – w prasie, która do nich wielokrotnie wracała pod sensacyjnymi tytułami. Np. Chwieje się w posadach czarny gmach fałszu, obłudy i kontrrewolucji („Orka” 24 X 1929). Konstrukcja, argumentacja i język tych oświadczeń były takie same. A więc: przekonałem się, że religia jest oszustwem, dobrowolnie porzucam swój stan duchowny, religia i Kościół nie mogą nic zrobić dla ludzi pracujących, bo są reakcyjne i służą ujarzmieniu człowieka, walczą z wyzwoleniem mas pracujących, itp.





Kiedy ludzie pytają mnie o odejście jakiegoś księdza albo jakichś księży, lubię namawiać pytających, żeby polecali ich dwojgu błogosławionych, których krótko przedstawię (o trzecim będzie nieco później).

Pierwsza to beatyfikowana 13 czerwca 1999 roku w Warszawie wśród 108 polskich męczenników drugiej wojny światowej 30–letnia zakonnica ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek, siostra Katarzyna Celestyna Faron. Ogromnie przejęła się tym, że ksiądz noszący jej nazwisko, choć nie był jej krewnym, porzucił służbę w Kościele, przeszedł do Kościoła narodowego i został tam nawet biskupem. Błagała Boga, żeby raczył przyjąć ofiarę jej życia w zamian za jego nawrócenie. Została wysłuchana w jednym i drugim. Dopełniła swojego męczeństwa w obozie w Oświęcimiu w Wielkanoc 1943 roku, natomiast w tym samym czasie ks. Władysław Faron, choć jeszcze niepojednany z Kościołem, cierpiał w więzieniu gestapo, bohatersko opierając się naciskom, ażeby złożył fałszywe oskarżenia przeciwko dwóm polskim biskupom rzymskokatolickim. Nie załamał się mimo orzeczonej kary śmierci. Po wojnie wrócił do służby w Kościele i jeszcze kilkanaście lat ją pełnił jako zwyczajny ksiądz, zanim Bóg powołał go do siebie.

Drugim błogosławionym, którego szczególnemu pośrednictwu staram się polecać znanych sobie eksksięży, jest młody czeski zakonnik Jakub Kern (1897–1924). Bardzo ciężko przeżył on odłączenie się od Kościoła katolickiego stu czterdziestu księży, którzy w roku 1920 założyli Narodowy Kościół Czeski. Postanowił wtedy wstąpić do zakonu norbertanów „w miejsce” ks. Izydora Zahradnika, który był przywódcą tej schizmy. Służbę kapłańską Jakub pełnił – bardzo gorliwie – zaledwie dwa lata, ale Bóg dał wyraźny znak, że ofiara tego młodego zakonnika jest Mu miła: umarł dokładnie w tym dniu, w którym miał złożyć śluby wieczyste.

A swoją drogą, łatwo sobie wyobrazić, jakie to było wtedy trzęsienie ziemi dla Kościoła katolickiego w Czechach – odejście stu czterdziestu księży! Kościół wielokrotnie musi przechodzić takie burze, kiedy wydaje się, że to już jego koniec. Ale bądźmy spokojni: sam Pan Jezus nam obiecał, że bramy piekielne Kościoła nie przemogą.


Również dla byłych księży Kościół jest matką


Wśród wyniesionych do chwały ołtarzy dominikanów znajduje się bł. Antoni Neyrot (1423–1458), który nie tylko odszedł od kapłaństwa, ale porzucił nawet wiarę w Chrystusa i przeszedł na islam. Uczynił to po dostaniu się do niewoli muzułmańskiej, do której trafił porwany przez piratów. Żeby zaś ukryć przed samym sobą przyziemne powody swojej apostazji, zaczął przedstawiać to, co się z nim stało, jako owoc intelektualnych poszukiwań i przemyślanej duchowej decyzji. Do tego stopnia nie zabrakło mu tupetu, że próbował chrześcijan, do niedawna swoich współwyznawców, przyciągać do islamu.





Bóg ulitował się jednak nad Antonim. Ogarnięty skruchą, wyspowiadał się szczerze, braci w Chrystusie publicznie przeprosił za zgorszenie i po sześciomiesięcznym duchowym przygotowaniu poszedł na dwór sułtana. Tam „z radością i bez lęku, jasnym i spokojnym głosem wyznał, że jest chrześcijaninem i że jest gotów umrzeć za wyznawanie wiary w Chrystusa”*. Sułtan, któremu imponowało przejście kapłana katolickiego na islam, próbował decyzji Antoniego nie przyjmować do wiadomości, w końcu jednak skazał go na śmierć, polecając katom, ażeby raczej go rozmiękczyli torturami, niż zabijali. Dzięki łasce Bożej Antoni wytrwał jednak przy Chrystusie aż do końca.

Na szczęście, tylko niektóre odejścia kapłanów są aż tak głębokie, jak to było w przypadku Antoniego Neyrot. Dlatego również pojednanie z Bogiem i Kościołem – jeżeli były ksiądz będzie go szukał – jest zazwyczaj łatwiejsze. Niekiedy – zwłaszcza jeśli nie założył on rodziny – możliwy jest nawet powrót do służby kapłańskiej. Ja sam znam dwóch eksksięży, którym Kościół takie miłosierdzie okazał i którzy swoją służbę kapłańską pełnią teraz nie tylko gorliwie, ale z wielką pokorą.

Od czasu do czasu w mass mediach formułowany jest zarzut, że byłym księżom Kościół nie ma w gruncie rzeczy nic do zaproponowania. Tyle w tym zarzucie jest słuszności, że rzeczywiście – jeżeli swoją wiarę traktujemy poważnie – nie zamierzamy w Kościele udawać, jakoby odejście od kapłaństwa było podobne do zwyczajnej zmiany zawodu. Kapłaństwa, podobnie jak małżeństwa, porzucać się nie powinno. Ranę zadaje Kościołowi zarówno mąż czy żona, kiedy lekceważy swoje śluby małżeńskie, jak i ksiądz, który porzuca kapłańskie powołanie.

Zarazem jednak Kościół jest matką, która nie chce odtrącać żadnego ze swych dzieci. Nawet tych, których – przecież z troski o ich duchowe dobro – boi się dopuścić do sakramentów, zaprasza do pielęgnowania życia wiary, do uczestnictwa we mszy świętej i w ogóle do tego, żeby nie czuli się przez Kościół odrzuceni. Kto zaufa temu matczynemu wezwaniu Kościoła, na pewno doczeka się dnia – i to raczej wcześniej niż później – kiedy również do sakramentów świętych będzie mógł przystępować.




*

Opis męczeństwa bł. Antoniego, sporządzony przez naocznego świadka bezpośrednio po jego śmierci, można znaleźć w: Legendy dominikańskie, oprac. Jacek Salij OP, Poznań 2002, s. 207–212.