Kościół we współczesnej Polsce: potrzeby reform i perspektywy

Marek Pieńkowski OP

publikacja 15.12.2007 09:05

Dziś, wobec realnego niebezpieczeństwa masowego odchodzenia ludzi od Kościoła, i to już w następnym pokoleniu, wydaje się, iż samo zachowanie status quo to zdecydowanie za mało. Należy mądrze podjąć „ekspansję w przyszłość”. W drodze, 10/2007

Kościół we współczesnej Polsce: potrzeby reform i perspektywy




W miesięczniku "W drodze" ze względów objętościowych została opublikowana dość poważnie skrócona wersja tego tekstu ("Dobro przyciąga swoim urokiem", 10/2007) . Za zgodą autora publikujemy cały artykuł. Fragmenty zaznaczone kwadratami (■ ... ■) nie były jeszcze publikowane.

W 1903 roku biskup Józef Sarto został wybrany papieżem i przyjął imię Piusa X, a jako program swego posługiwania przyjął hasło: „Odnowić wszystko w Chrystusie”. Został następcą wielkiego Leona XIII, który wprowadził kilka zasadniczych zmian w życiu Kościoła i sposobie traktowania współczesnych trudnych zagadnień; ale też Pius X bynajmniej nie miał wrażenia, że najpilniejsze sprawy zostały już załatwione. Przeciwnie, był w pełni świadomy podstawowej zasady, wyrażonej w prostym zdaniu: Sancta Ecclesia peccatorum semper reformanda, Kościół jest święty, ale zarazem złożony z grzeszników i dlatego nieustannie winien podejmować odnowę.


Ekspansja w przyszłość


■ W jakim kierunku ma ona zmierzać? Kościół to wspólnota chrześcijan, a chrześcijanin to ten, kto czuje się osobiście głęboko związany z Chrystusem. Tylko tacy chrześcijanie mają dziś szanse ostać się i ewangelizować. W praktyce związek ten będzie wyrażał się w podjęciu i wypełnianiu swego powołania. Święty Paweł pisał: „jesteśmy stworzeni w Chrystusie Jezusie dla dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili” (Ef 2,10). Każdy odnajduje najgłębszy sens życia czyniąc dobro – ale skoro dobre czyny są przygotowane dla każdego z nas, nikt nie jest z góry skazany na bezsens. Poza obszarem sensu pozostaje tylko zło.

Ponadto wszyscy, jako ochrzczeni, jesteśmy razem odpowiedzialni za Kościół – choć każdy na swój sposób: inaczej Papież, inaczej świeccy. Ale każdego obowiązuje staranność, właściwa dla sprawy tak wielkiej wagi. Zarazem wszyscy – także jako Kościół – jesteśmy odpowiedzialni za całość społeczności, w jakiej żyjemy i jaką współtworzymy: społeczności lokalnej, państwa, Europy.

Tymczasem, obserwując historię Kościoła, można mieć wrażenie, iż pomimo imponującego dzieła obu Soborów Watykańskich oraz dalekosiężnych wizji papieży ostatnich stu pięćdziesięciu lat, dotychczas nie „odrobiliśmy zaległości” będących następstwem po-trydenckiego zagubienia ducha odnowy. To, co się dzieje, może niekiedy przypominać remont domu: podjęcie malowania ścian ujawnia, iż pod farbą znajdujemy spróchniałe deski; próba ich wymiany prowadzi do odkrycia pod spodem przegniłych belek. W końcu trudno dziwić się tzw. „tradycjonalistom” (czy może raczej fundamentalistom??), którzy wręcz pytają, po co cała ta odnowa, skoro jest gorzej, niż było dawniej? ■





Kiedy po śmierci Jana Pawła II próbowaliśmy pytać, co dalej – niejednokrotnie można było usłyszeć stwierdzenie, iż Kościół w Polsce „zbaraniał”. Nie w sensie zagubienia ortodoksji, ale raczej w codziennej orthopraxis. Za czasów PRL-u obrona wolności i niezależności Kościoła to były przede wszystkim starania o zachowanie status quo. Dziś, wobec realnego niebezpieczeństwa masowego odchodzenia ludzi od Kościoła, i to już w następnym pokoleniu, wydaje się, iż samo zachowanie status quo to zdecydowanie za mało. Należy mądrze podjąć „ekspansję w przyszłość”.

Jan Paweł II mówił nam swego czasu: “W świetle Ducha Świętego Kościół w Polsce odczytuje na nowo znaki czasu i podejmuje swoje zadania, wolny od zewnętrznych ograniczeń i nacisków, jakich doznawał jeszcze nie tak dawno” (Warszawa, 13 czerwca 1999). W tej szczęśliwej sytuacji tym ważniejsza jest rozpoznanie i staranna analiza wewnętrznych ograniczeń Kościoła w Polsce.

Kwestie, które próbuję tu formułować, to nie tyle oskarżenia wobec konkretnych osób (ludzie w Kościele są na ogół pełni dobrej woli i ofiarności), ale zwrócenie uwagi na nowe pytania i problemy, o nowej skali trudności. Jeśli nie uświadomimy sobie własnych słabych punktów, nie potrafimy ich wzmocnić. Trzeba przy tym pamiętać, że zawsze możemy popełniać dwojakiego rodzaju błędy. Jedne to jakby „przypadkowe”, wynikające ze zwykłej ludzkiej słabości – i te mogą czasem nawet wzajemnie się równoważyć. Ale znacznie groźniejsze są te, które mają charakter niejako systematyczny, wynikają z błędnych założeń i ocen, albo są owocem długotrwałych przyzwyczajeń. Tu bardzo łatwo o kumulację błędów, prowadzącą do poważnych zagrożeń. Znamiennym sygnałem świadczącym o takich zagrożeniach była – w opinii wielu świeckich – choćby sprawa nominacji i dymisji księdza arcybiskupa Wielgusa, która tak poruszyła opinię wiernych w początkach bieżącego roku.

■ W opinii Stefana Wilkanowicza (ZNAK), nie był to zwykły „wypadek przy pracy”; zarówno nominacja jak i dymisja arcybiskupa Wielgusa odsłoniły coś znacznie głębszego, co można wręcz określić mianem niewydolności Kościoła w Polsce. S. Wilkanowicz wskazał trzy wymiary tej niewydolności:
- powierzchowność przyjęcia nauczania Jana Pawła II, a nawet jego wypaczanie i instrumentalizacja,
- niewydolność komunikacji,
- niewydolność wyobraźni.





Odnośnie do tego ostatniego punktu pisał:

„Niewydolność wyobraźni sakralizuje rutynę i ceremonialność, usuwa w cień ludzkie dramaty oraz narastający kryzys człowieka i społeczeństwa. Kościół zaczyna egzystować jakby w innym wymiarze. Owszem, czasem protestuje, ale to nie wystarcza i bywa nieskuteczne, bo pobożni katolicy mają w głowach dziwne sieczki. Powszechna formacja dorosłych katolików jest więc palącą koniecznością – inaczej nieświadoma laicyzacja będzie postępowała coraz szybciej. A szczególny, cechujący nas »charyzmat niekonsekwencji«, nie będzie długo zabezpieczał naszej wiary.

Nie wystarczy potępiać kryzys ani się do niego oportunistycznie dostosowywać (w imię „nowoczesności”). Potrzebna jest głęboka refleksja nad chrystocentryczną duchowością (to dla mnie znaczy: konkretny sposób naśladowania Chrystusa) dzisiejszych chrześcijan.” [1] ■

Sprawa arcybiskupa Wielgusa była wydarzeniem smutnym, ale, miejmy nadzieję, jednorazowym; znacznie poważniejszym sygnałem alarmowym jest zawsze odchodzenie od kapłaństwa młodych księży po kilku latach służby; zwłaszcza iż niejednokrotnie są to księża, z którymi poprzednio wiązano najdalej idące nadzieje. Trzeba też staranie analizować wszelkie inne niepokojące sygnały, jakie docierają z różnych środowisk kościelnych.

Trudności z właściwym rozwiązywaniem tego rodzaju problemów najwyraźniej dają znać o sobie tam, gdzie mamy do czynienia z tzw. „syndromem Paetza” (pojawiło się już takie określenie). Chodzi o sytuacje, gdzie we wspólnocie Kościoła ma miejsce jakieś zło, jakieś nadużycia, ale jak długo świeckie media nie wyciągną sprawy na światło dzienne, tak długo odnośne władze kościelne nie robią nic lub robią zbyt mało, aby ją naprawić. Tymczasem w Kościele trzeba nam odwagi, zarówno w relacjach podwładnych wobec przełożonych jak i przełożonych wobec podwładnych.

W debacie nad stanem religijności w Polsce słyszymy niekiedy pytanie, czy mamy już do czynienia ze swego rodzaju „pełzającą” sekularyzacją? Jak na razie, statystyki nie wykazują masowych odejść od Kościoła. Nieuchronnie pojawia się jednak pytanie, czy w pewnym momencie nie nastąpi „załamanie”, swoista eksplozja sekularyzacji, podobna do tego, co miało już miejsce w wielu krajach europejskich, także tych o wielkich tradycjach katolicyzmu? W szczególności, obserwacje tego, co dzieje się z młodzieżą przy obecnym stanie katechizacji w szkołach, budzą niepokoje. Jeśli nie będzie jakichś poważnych reform – ludzie zaczną odchodzić. Kiedy w XV wieku Henryk Toke doradzał książętom niemieckim zaprzestanie wojny z husytami i dopuszczenie ich do dyskusji, argumentował: „Niemożliwe, aby ta schizma została wytępiona, jeśli najpierw nie nastąpi reforma Kościoła Chrystusowego, gdyż jak długo trwają przyczyny, tak długo trwać będą skutki” [2] (podkreślenie własne - MP).




[1] S. Wilkanowicz, Nominacja i dymisja. [w:] www.znak.org.pl , Punkt widzenia, 8.01.2007.
[2] Impossibile est quod hoc cisma extirpetur, nisi prius ecclesia Christi reformetur, quia manente causa remanet effectus (P. Bartoš, Husitica, pp. 85-88, Append. I; cyt. za : St. Swieżawski, Dzieje filozofii europejskiej XV wieku, t. I, str. 65).




„Pastores dabo vobis”


Jako kapłanowi, wypada mi zacząć przegląd sytuacji od własnego podwórka – aby nie zrzucać od razu winy na świeckich. Tym bardziej, iż niejednokrotnie można spotkać się z opinią, iż jeśli w polskim Kościele nadejdzie poważny kryzys, będzie to przede wszystkim kryzys duchowieństwa i przez duchowieństwo.

Mamy w Polsce wielką liczbę znakomitych księży: ofiarnych, oddanych swojej pracy. Mamy też niestety trochę takich, którzy Kościołowi zaszczytu nie przynoszą. Mimo woli pojawia się pytanie: czy księża, którzy tak ofiarnie, gorliwie pracują, są tacy dzięki swej formacji seminaryjnej, czy też raczej pomimo takiej formacji? Pytanie to rodzi się przede wszystkim wobec mających miejsce tu i ówdzie odejść od kapłaństwa, ale niepokojące są też inne sygnały: dotyczące np. kleryków, którzy, pełni gorliwości w momencie wstąpienia do seminarium, po kilku latach formacji stają się cyniczni i wyrachowani.

Jeszcze przed drugą wojną światową pewna część księży rekrutowała się z tzw. „rodzin z tradycjami”: ze środowisk ziemiańskich oraz (choć w mniejszym stopniu) inteligenckich. To ci ludzie, starannie wykształceni absolwenci dobrych szkół średnich, a więc wystarczająco przygotowani do studiów teologicznych na renomowanych uniwersytetach zagranicznych (Rzym, Fribourg, Louvain), nadawali potem w jakiś sposób ton polskiemu Kościołowi. Fakt, iż na ogół zostali dobrze wychowani swych w domach rodzinnych, rzutował potem na sposoby zachowania, powszechnie przyjmowane wśród duchowieństwa i pozytywnie wpływające na autorytet kapłanów.

Podczas ostatniej wojny te środowiska, zarówno ziemiańskie jak i inteligenckie, zostały w wyjątkowy sposób „przetrzebione”: poniosły największe straty, gdyż wrogowie świadomie dążyli do ich wyeliminowania. Taka „eliminacja” wyższych warstw społeczeństwa miała miejsce przede wszystkim w Europie Środkowo-Wschodniej; na Zachodzie Europy historia potoczyła się inaczej. W rezultacie, w czasie powojennym proporcjonalnie spadła liczba powołań rekrutujących się z tych środowisk. W okresie stalinizmu i jeszcze przez jakiś późniejszy czas możliwości studiów zagranicznych dla duchowieństwa były marginalne. Zarazem, wraz z wszelkimi patologiami społecznymi – owocem prób komunizacji społeczeństwa – zwiększyła się ilość tzw. „rodzin dysfunkcyjnych” (tych, gdzie np. miały miejsce rozwody lub były problemy alkoholizmu) i dziś spora ilość kandydatów do kapłaństwa (ponoć do 40%) wywodzi się z tego rodzaju rodzin. Niejednokrotnie są to ludzie pełni dobrej woli, ale obciążeni poważnymi przejściami, utrudniającymi osiągniecie dojrzałości zarówno emocjonalnej jak i duchowej; w rezultacie tacy ludzie nie potrafią właściwie zachowywać się ani wobec siebie nawzajem (umiejętność budowania dojrzałych, czystych męskich przyjaźni w gronie kapłanów), ani tym bardziej wobec świeckich (postawy uprzejmości, skromności czy bezinteresowności, tak wysoko cenione przez świeckich). To wszystko zaowocowało poważnym obniżeniem poziomu kandydatów do kapłaństwa, zarówno w zakresie domowego wychowania jak i dojrzałości emocjonalnej.





System formacji w seminariach też pozostawiał wiele do życzenia. Czas komunizmu to walka o przetrwanie instytucjonalnych struktur Kościoła, niezbędnych do prowadzenia duszpasterstwa: klimat tego rodzaju walki wymagał przede wszystkim położenia nacisku na wierność i posłuszeństwo. Na bieżąco wydawało się to nawet ważniejsze niż uczenie mądrości i miłości. W rezultacie formacja w seminariach, zarówno diecezjalnych jak i zakonnych, kładła większy nacisk na drobiazgowe kontrolowanie podopiecznych niż na uczenie ich samodzielności w myśleniu, wrażliwości na potrzeby bliźniego oraz otwarcia na szersze perspektywy intelektualne i duchowe.

Tadeusz Żychiewicz pisał kiedyś: „Idealny kleryk rzadko bywa dobrym księdzem. Dobry ksiądz prawie nigdy nie był idealnym klerykiem. Seminaria na ogół lubią idealnych kleryków - tak, jak każda szkoła lubi idealnych uczniów. Jednakże sens istnienia seminariów wcale nie leży w hodowaniu tychże idealnych kleryków...” [3].

Na tę sytuację nakłada się stosunkowo niski poziom teologii w kształceniu seminaryjnym. Znalazłoby się w Polsce kilku wybitnych teologów, w szczególności mamy szereg niezłych specjalistów w poszczególnych dyscyplinach (Pismo święte, patrologia); ale, niestety, to nie oni decydują o ogólnym wykształceniu duchowieństwa. Sama polska myśl teologiczna nie jest specjalnie znana ani ceniona w świecie - i wcale nie jest to wyłącznie problem trudności przekładu z polskiego na inne języki. Swego czasu mówiono tu i ówdzie, że w okresie powojennym najlepszą teologię w Polsce reprezentowali ... filozofowie, jak choćby Stefan Swieżawski, ks. Marian Jaworski, ks. Karol Wojtyła, ks. Józef Tischner (spośród nich – trzech już nie żyje, a ks. Marian Jaworski pełni odpowiedzialną funkcję na Ukrainie, jako arcybiskup lwowski). Natomiast wśród naszego duchowieństwa można czasem zaobserwować niebezpieczne ciągoty. Zdarza się, że w stosunku do niektórych księży, w nawiązaniu do ich wypowiedzi, pojawia się np. oskarżenie o postawę antysemityzmu. Otóż można podejrzewać, że tak naprawdę nie jest to żaden antysemityzm (choćby z powodu braku Żydów w otoczeniu), ale że jest to tak naprawdę raczej postawa anty-intelektualizmu (któremu hołdują trochę w myśl zasady, że gdy ktoś studiuje teologię, to potem traci wiarę, a gdy studiuje filozofię, to potem traci rozum ...). Z drugiej strony bywają też tendencje odwrotne, do pojednania ze wszystkimi, na możliwie szerokim froncie – ale też na zasadzie, iż nie warto zbytnio wchodzić w rozważania intelektualne, bo to tylko grozi nieporozumieniami i kłótnią. Chyba zbyt mało mamy współczesnych dobrych wzorców uczonych kapłanów, a w rezultacie – doświadczamy swoistej „miałkości intelektualnej” w Kościele.




[3] Dom Ojca, Znak, Kraków 1983, str. 472




W rezultacie zdarza się, iż młody kapłan reprezentuje przedziwną postać: z jednej strony cierpi na kompleks niższości (bo w zestawieniu ze świeckimi rówieśnikami czuje się niedouczony i niedojrzały - o ile w ogóle ma odwagę przyznać się do tego). Z drugiej strony, formacja seminaryjna wyrobiła w nim poczucie wyższości i przekonanie, iż kapłaństwo to poważny awans społeczny. Taka swoista „mieszanka wybuchowa” owocuje lękiem, nieufnością (zwłaszcza wobec wyżej wykształconych świeckich) i przekonaniem o konieczności stałego udowadniania, że to on ma rację. Kapłani są „z ludu wzięci i dla ludu ustanowieni” (por. Hbr 5,1); nie można zatem traktować kapłaństwa w kategoriach „awansu społecznego” (czy tym bardziej jako „ucieczki od bezrobocia”, lęku przed brakiem innych perspektyw życiowych!). Nie można automatycznie, wraz z przyjęciem święceń, zostać mistrzem i przewodnikiem; trzeba zrozumieć, że to przychodzi stopniowo, wraz z osobistym wzrostem duchowym oraz społecznym doświadczeniem służby bliźnim.

■ Skoro kapłani są „dla ludu ustanowieni”, pojawia się pytanie o społeczną świadomość księdza: konkretnie chodzi o to, jaka grupa społeczna jest dla niego środowiskiem, które uznaje i traktuje jako własne, w sensie własnego „my”. Wydawać by się mogło, że dla kapłana pracującego w parafii takim własnym środowiskiem dla kapłana powinna być wspólnota parafialna (tu leży m.in. jeden z aspektów sensu celibatu!). Tymczasem wszelakie braki w emocjonalnej i duchowej formacji księdza, nieumiejętność właściwego ustawienia kontaktów ze świeckimi powodują, iż niezmiernie trudno mu odnaleźć się w takim układzie. W rezultacie jako własne zostaje w naturalny sposób uznane środowisko samych duchownych. Potem taki ksiądz czuje się osamotniony w obrębie parafii i korzysta z każdej okazji, aby wyjechać i spotkać się z kolegami z sąsiedztwa. Poprzez tego rodzaju kontakty towarzyskie próbują ratować się przed całkowitym zagubieniem. Dla parafian dostępni są tylko na tyle, ile to konieczne w ramach niezbędnych „usług duszpasterskich”; ma to miejsce zwłaszcza tam, gdzie wierni nie mogą lub nie przejawiają chęci, aby wykorzystać wszelkie możliwości opłacenia stypendiów mszalnych. Jeśli „intencji mszalnych” brakuje, wówczas może się nawet zdarzyć, iż między poniedziałkiem a sobotą trudno zastać księdza w parafii... (bywają niestety takie sytuacje!).

Niejednokrotnie można usłyszeć, że trudności, jakie księża napotykają w relacjach ze świeckimi znajdują odzwierciedlenie w sprawach szczególnie „drażliwych”: chodzi o wysokość uposażeń osób świeckich zatrudnionych bądź w parafiach bądź w innych instytucjach kościelnych. Oczywiście, nie ma co oczekiwać, że podlegające Kościołowi instytucje (a zwłaszcza dzieła charytatywne) będą miejscem wyjątkowo dogodnych „synekur” dla zatrudnionych tam świeckich; niemniej poważnym źródłem zgorszenia jest sytuacja wyraźnej dysproporcji między osobistym dochodami osób świeckich i duchownych, zwłaszcza iż świeccy przeważnie mają na utrzymaniu swoje rodziny.





Można zauważyć (nie tylko w Polsce, przede wszystkim na Zachodzie), że wobec tego rodzaju wyzwań dużo lepiej radzą sobie kapłani zakonni, z natury żyjący w większych zespołach. Tyle, że nie sposób w każdej parafii zakładać klasztor, a co ważniejsze - nie każdy ksiądz ma powołanie zakonne!! Wypracowanie właściwego modelu życia dla księży w obrębie diecezji to zapewne jedno z najważniejszych zadań na nadchodzące lata.

Pewnego rodzaju odpowiedzią na takie trudności mogłoby może być tu i ówdzie (bo zapewne nie wszędzie) przyjęcie zasady „jedna plebania na kilka parafii” – tzn. wspólne zamieszkanie kilku księży, ze wspólna modlitwą liturgiczną rano i wieczorem, ze wspólnym forum rozmów na tematy duszpasterskie i jakiegoś rodzaju wspólną odpowiedzialnością za te kilka parafii? Oczywiście, sprawa pogłębienia umiejętności nawiązywania dojrzałych kontaktów ze świeckimi nadal pozostaje aktualna: taka wspólnota księży nie może przez nich samych być traktowana jako towarzyska „ucieczka od parafian”. Zapewne byłoby to możliwe raczej w miastach, a nie w środowisku wiejskim, gdyż kapłan nie może mieszkać zbyt daleko od swej parafii.

W rozważaniach tych nie poruszam już osobnej, najbardziej dramatycznej oraz niezmiernie trudnej kwestii: sytuacji, w której kapłan traci wiarę. Niejednokrotnie nadal pełni posługę duszpasterską („kopać nie mogę, wstydzę się żebrać...”), ale jest to posługa „pusta od wewnątrz”, posługa urzędnika a nie świadka. Może w tak ciężkich przypadkach życzliwa, bratnia wspólnota kapłańska byłaby nieocenioną pomocą?

Wreszcie kolejne pytanie: czy, wobec znacznej (w stosunku do innych państw europejskich) liczby kapłanów w Polsce, nie warto pomyśleć o dłuższym okresie przygotowania do święceń ? Gdyby kandydat rozpoczął pracę w parafii jako diakon-katecheta (a więc miałby pensję nauczycielską w szkole jako źródło utrzymania), byłoby więcej czasu i możliwości do stopniowego osiągnięcia takiej dojrzałości psychicznej i duchowej, jaka niezbędna jest do właściwej pracy kapłana-duszpasterza. „Masowe święcenia” po kilku latach formacji wyłącznie w obrębie seminarium to w dzisiejszych czasach poważne ryzyko „produkcji” kapłanów nie dość dojrzałych. Tym bardziej, iż kilka lat spędzonych w seminarium, a więc we względnym odizolowaniu od społeczności świeckich, powoduje, iż neoprezbiter zostaje posłany do społeczności, w której w międzyczasie zdążyły już zajść poważne zmiany, które niejednokrotnie poważnie utrudniają właściwe podjęcie służby duszpasterskiej. ■


Parafia jako społeczność


Co się w niej dzieje? Czym żyje? Tradycyjnie ujmowano problem parafii w postaci przeciwstawienia: parafia jako prawdziwa wspólnota wierzących – bądź też tylko „punkt usług duszpasterskich” (z wyraźnie podanym do wiadomości wiernych cennikiem tych usług).





Nie ulega wątpliwości, że dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebna jest parafia jako ośrodek budowania i uczenia chrześcijańskiej solidarności; jest to nieodzowne w sytuacji tragicznego wręcz poziomu kultury społecznej w naszym kraju (co najlepiej widać po jakości debat politycznych), wobec powszechnej, niestety, ekspansji wzajemnej nieufności i zawiści, wobec zagubienia sensu pojęcia dobra wspólnego. Tu trzeba powiedzieć otwarcie: jeśli Kościół tego ludzi nie nauczy, nikt ich nie nauczy, bo w większości rodzin młodzi nie otrzymają żadnego wychowania w tym względzie. Co gorsza – panujący obecnie w relacjach politycznych klimat wrogości to poważne zagrożenie, iż dorobek społecznego nauczania Jana Pawła II zostanie w Polsce kompletnie zagubiony.

Budowanie wspólnoty parafialnej jest jednak dzisiaj trudniejsze niż kiedykolwiek: w populacjach miejskich „klientela” jest bardzo socjologicznie zróżnicowana, niejednorodna mentalnościowo, kulturowo, zawodowo. Praca zawodowa i najpilniejsze sprawy życia rodzinnego zajmują świeckim parafianom tyle czasu, że na społeczne zaangażowanie w parafii na ogół już go nie starcza. Dodać należy wypoczynkowe wyjazdy weekendowe (a więc jeśli uczestnictwo we Mszy świętej, to często poza własną parafią), a tym bardziej coraz częstsze (zarówno wśród najbardziej zamożnych jak i wśród ... bezdomnych) przeprowadzki. Zatem nie tylko parafianom trudno tu i ówdzie zastać księdza: księżom też trudno „zastać” parafian! Ta swoista „nieobecność” świeckich, podobnie jak czynniki historyczne (dokładnie tak samo, jak w odniesieniu do księży) powodują, iż dość powszechna jest opinia o słabości polskiego laikatu. Zarazem nie można jednak zapominać o nowym zjawisku, na które ostatnio zwracał uwagę prof. Bohdan Cywiński [4]: półtora do dwóch procent całej ludności to osoby, które z potrzeb własnego serca starają się codziennie uczestniczyć we Mszy świętej, choć nikt im tego nie narzuca. Pytanie, co można i trzeba zrobić, aby mogli oni bardziej czynnie uczestniczyć także w życiu społecznym Kościoła?

■ Może w dużych miastach, w których istnieje wiele kościołów, pomyśleć o wprowadzeniu, na wzór niektórych krajów, zwyczaju „zapisywania się do parafii”? Ktoś, kto wpisuje się do wspólnoty parafialnej (nb. równie dobrze może to być wspólnota zgromadzona wokół kościoła zakonnego) tym samym osobiście podejmowałby się pewnego rodzaju współodpowiedzialności za tę wspólnotę. Może byłaby to szansa przezwyciężenia obecnego impasu, związanego z tradycyjnym pojmowaniem parafii jako „terytorium”: jeśli bowiem ktoś zostaje z góry „przypisany” do parafii, jeśli nie ma możliwości wyboru, wówczas niezmiernie trudno mu przełamać pokusę bierności i podjąć współodpowiedzialność za tę parafię. ■

Wydaje się, iż stosunkowo najprostszą drogą jest dobrze ustawiona działalność charytatywna, zarówno ta „wewnętrzna”, na użytek samych parafian, jak i „na zewnątrz”. Tę drogę podpowiada sama Ewangelia: „po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13,35) oraz „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnie uczyniliście” (Mt 25,40). Wobec tego zasadniczego kryterium wszystkie inne mają już charakter drugorzędny; co więcej, postawa miłości jest podstawą zrozumienia samej misji Kościoła w świecie. Gdy zdarzają się trudności, prześladowania, jest to dla Kościoła trudnym doświadczeniem, ale nie tragedią. Jeszcze trudniej bywa, gdy w samej społeczności Kościoła zdarzają się gorszące skandale, ale i to nie jest jeszcze tragedia. Tragedią dla misji Kościoła staje się dopiero sytuacja, w której ludzie przestają kojarzyć jego posługę z objawieniem tej podstawowej prawdy, że każdy z nich jest umiłowanym przez Boga Jego dzieckiem, że tak „Bóg umiłował świat, iż Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16)




[4] Bohdan Cywiński, Kościół nad Wisłą – stereotypy do przewietrzenia, „Rzeczpospolita”, nr 241, piątek, 14.10.2005.





Chrześcijańska miłość winna być ofiarna, ale zarazem nie może być absurdalna! To musi być swoista „samoorganizacja charytatywna”, budowana z pełną świadomością zaszłości: tego, iż zwłaszcza w czasie stanu wojennego ludzie nauczyli się z parafii brać – natomiast w zbyt małym stopniu nauczyli się sami dawać. W tej sytuacji niezmiernie ważna staje się zasada, zaproponowana swego czasu przez p. Stefana Wilkanowicza (ZNAK):

Każdy człowiek jest ważny,
Każdy jest potrzebny,
Każdemu trzeba pomagać,
Od każdego trzeba wymagać. (podkr. własne)

Rozpanoszenie postaw wyłącznie roszczeniowych to jedna z najgroźniejszych plag społecznych we współczesnej Polsce. I dlatego troska u ubogich, zarówno o najbiedniejszych członków parafii jak i o osoby bez stałego miejsca zamieszkania (tym trzeba pomagać w zupełnie innym trybie!), musi brać pod uwagę konieczność właściwego wychowywania społeczeństwa. Jest to tym ważniejsze, iż mamy dziś do czynienia z populistyczną „demoralizacją zinstytucjonalizowaną” na masową skalę, prowadzoną przez licznych polityków, wedle zasad niepisanego paktu: „władza za brak wymagań”. Politycy nie będą niczego od nikogo (poza własnymi politycznymi przeciwnikami) wymagać, aby, broń Boże, nie zrazić do siebie potencjalnych wyborców.

■ Tu znowu trzeba odwołać się do „zaszłości”, a więc do dogłębnie demoralizującego oddziaływania ideologii komunistycznej. Ważnym elementem tej ideologii była swoista „gloryfikacja proletariatu”, prezentowanego jako wiodąca klasa społeczna (w odróżnieniu od ziemiaństwa, burżuazji i innych „wykształciuchów”). Jednym z obserwowanych dziś skutków takiej propagandy jest to, że człowiek, który ciężką pracą dorobił się majątku, natychmiast jest podejrzewany o malwersacje; natomiast ten, kto uchyla się od pracy i stara się żyć z renty czy zasiłków, nie tylko nie podlega napiętnowaniu, ale przeważnie sam nie poczuwa się do żadnej winy. W Kościele w ogóle nie podnosi się tej sprawy (rzecz nie do pomyślenia np. w Kościele w USA, gdzie zwyczaj życia na cudzy koszt traktowany jest jako poważny grzech przeciw społeczności).

Jeszcze chyba starsze korzenie ma w Polsce inna plaga społeczna, którą można ująć następująco: „Dla przeciętnego Polaka nie jest najważniejsze, żeby on miał dobrze, tylko żeby sąsiad nie miał lepiej.” [5] Bezinteresowna nieżyczliwość i zawiść to zapewne odległy efekt czasów, gdy sąsiad był postrzegany przede wszystkim jako konkurent do wszelkiego rodzaju dóbr, dostępnych w niewystarczających ilościach. W rezultacie próbuje się dziś – dla celów politycznych - przeciwstawiać Polskę „solidarną” i „liberalną”, podczas gdy te dwie rzeczywistości nie muszą ani nawet nie powinny być wzajemnie sprzeczne. W tego rodzaju sprawach ujawnia się strukturalna słabość demokracji – a zarazem pojawia się wyjątkowo palące wyzwanie pod adresem Kościoła. Tyle, że w Kościele też trudno podejmować te zagadnienia, bo nawet księża zostali nieświadomie, bardzo głęboko „zainfekowani” taką „pseudo-egalitarystyczną” propagandą. ■




[5] Zob. np. „Newsweek”, nr. 37/2007 z 16.09.2007, str. 24.





W szczególny sposób prawdziwą szkołą demokracji, a więc szkołą uczestnictwa, odpowiedzialności i służby może stać się przede wszystkim Rada parafialna, a także inne wspólnoty i stowarzyszenia świeckich: rzecz jasna pod warunkiem, iż proboszcz czy inny kapłan odpowiedzialny za duszpasterską opiekę nad taką grupą umie dobrze współpracować ze świeckimi (a nie tylko nimi „dyrygować”). Kapłaństwo ma być przewodniczeniem w miłości, a nie w organizacji; to ostatnie idzie na ogół kiepsko. Tymczasem niejednokrotnie „Kościół nauczający” wciąż usiłuje zbyt arbitralnie dyrygować różnego rodzaju „ruchami” czy też „wspólnotami”. Można zatem spotkać się z opinią, iż o ile w Europie Zachodniej świeccy próbują (z marnym skutkiem) zajmować się sprawami, do których powołani są księża, w Polsce na odwrót: to księża zajmują się mnóstwem spraw, które powinny pozostać w gestii świeckich – i to pomimo wyraźnych wskazówek papieża Benedykta XVI w tej sprawie [6].

Można zrozumieć lęki przed schizmatyckimi dewiacjami, ale przykład „dyrygowanej wspólnoty” ojca Rydzyka często daje aż zbyt wiele do myślenia!!. Owszem, pięknie rozwinęły się w Polsce np. Rodziny Nazaretańskie, ale generalnie słabo zdają egzamin ruchy dla świeckich organizowane i nadzorowane (w sensie organizacyjnym) przez księży: przy zbyt daleko idących zapędach administracyjnych ze strony księży świeccy bądź odchodzą, bądź zajmują (co skądinąd może być dla nich wygodne) postawę wyłącznie bierną.

Wychowanie świeckich w pełni odpowiedzialnych za Kościół nie jest proste!! Swego czasu Jan Paweł II wiązał wielkie nadzieje z Akcją Katolicką czy z Katolickim Stowarzyszeniem Młodzieży, ale jakoś nie widać, aby te organizacje przejawiały szczególny rozwój. Nawet w odniesieniu do posługi biskupa nie należy mylić koniecznego w tym wypadku autorytetu z przesadną autorytarnością i nadmiernym rozbudowywaniem biurokratycznych „piedestałów”.

Zarazem już w parafii ludzie winni uczyć się, iż Kościół nie kończy się na samej tejże parafii. Dotyczy to zarówno współpracy między-parafialnej (zarówno na terenie kraju jak i współpracy z parafiami czy tez stowarzyszeniami chrześcijan z zagranicy), jak i podejmowaniem (na skalę lokalną) problemów Kościoła powszechnego.

■ W opinii wspomnianego wyżej prof. Stefana Swieżawskiego najważniejszym wydarzeniem XX wieku był Sobór Watykański II. Jeśli pytamy, jak wygląda recepcja tego Soboru w Polsce, trzeba uznać, że zrobiono tu, jak dotąd, niewiele; właściwie, poza reformą liturgii, przeprowadzoną zresztą w bardzo wyważony sposób (wielka tu chyba zasługa Prymasa Stefana Wyszyńskiego), niewiele dotarło do świadomości ogółu wierzących. Być może, mamy w Polsce nadal do czynienia z kwestią jeszcze bardziej widoczną w sąsiadujących z nami krajach Europy środkowo-wschodniej: gdy po 1989 roku Kościół odzyskał wolność działania, wówczas punktem odniesienia dla różnorodnych programów i działań stały się nie tyle problemy Kościoła powszechnego (w szczególności właśnie nauczanie Soboru Watykańskiego II) ile zapamiętana sytuacja oraz taki sposób pojmowania wspólnoty i misji Kościoła, jakie „obowiązywały” w 1939 roku, a więc przed utratą niepodległości. ■




[6] Benedykt XVI, Przemówienie do kapłanów, w katedrze warszawskiej, 25 maja 2006 r.




Już po Soborze w Polsce odbyło się wiele lokalnych synodów, zarówno synod ogólnopolski, jak i szereg synodów diecezjalnych. W tym przypadku można wręcz odnieść wrażenie, że poza osobistym pogłębieniem wiary tych, którzy sami zaangażowali się w pracę w komisjach synodalnych (zwłaszcza w najbardziej może obiecujących na przyszłość synodach archidiecezji krakowskiej i katowickiej), synody te przeszły właściwie zupełnie bez echa. Mimo wyzwań, jakie niesie współczesna cywilizacja, nie ujawniły się tu pytania, które mogłyby sprowokować szerszą grupę ludzi do głębszego zastanowienia i publicznej dyskusji nad kulturą naszej wiary. Dla większości społeczeństwa problemy teologiczne to sprawy nieznane, odległe, zwykłą koleją rzeczy pozostawiane wyłącznie fachowcom. Wydaje się zatem, że na większości naszych polskich synodów zabrakło odwagi do zadawania trudnych pytań, skupiono się raczej na zastępczych „pseudo-problemach”.


■ „Ut unum sint”


Nie uda się zbudować jedności na żadnym poziomie, jeśli zabraknie płaszczyzn głębszego porozumienia wśród członków Kościoła. Tymczasem, w opinii wielu osób, jedną z istotnych bolączek Kościoła w Polsce jest słabość wzajemnej komunikacji miedzy „Kościołem nauczającym” (im wyżej w hierarchii, tym bywa gorzej, choć są wyjątki) oraz „Kościołem nauczanym”, czyli po prostu laikatem. Wiele osób skarży się na brak efektywnych kanałów komunikacji i współpracy między ośrodkami tzw. inteligencji katolickiej a ośrodkami kościelnej władzy. Zaniedbania są tu obustronne: świeccy boja się wspomnianego „dyrygowania”, a hierarchia kłopotów z „niepokornymi” (niekiedy wręcz „nieokrzesanymi”) świeckimi, których woli nie wpuszczać na swoje salony. „Zaproszenia” bywają zatem starannie selekcjonowane, preferowani są „wypróbowani działacze”.

Ową słabość ujawnia choćby przykładowy fakt: grupa świeckich (w tym osoby wysoko usytuowane w hierarchii społecznej) miała ważną i trudną sprawę do przedstawienia własnemu biskupowi. Wobec tego poprosili, aby na spotkanie do biskupa poszedł z nimi zaprzyjaźniony ksiądz, choć sprawa zupełnie jego nie dotyczyła. Po prostu obawiali się (choć w tym akurat wypadku – bezpodstawnie), że jeśli pójdą bez towarzystwa jakiegoś księdza, to biskup nie potraktuje ich kłopotów dostatecznie na serio.
Słabość komunikacji generuje m.in. rozziew miedzy dwiema „konkurencyjnymi” (przynajmniej na forum publicznym) wizjami Kościoła (czasem „skrótowo” określanymi bądź jako wizja „statyczna”, preferująca tzw. „status quo” [wizja części hierarchii], bądź wizja „dynamiczno-sytuacyjna”, uwrażliwiona na tzw. „znaki czasu” [wizja głównie ludzi świeckich]. Obydwie wizje maja swoje oczywiste zalety, ale i zagrożenia; co gorsza, na ogół nie są one poddawane głębszej refleksji. Generalnie - wszyscy boją się ryzyka „otwartej debaty”, zwłaszcza na tematy drażliwe; niemniej wydaje się, iż chowanie głowy w piasek i strategia „przeczekiwania” na dłuższą metę przynosi więcej szkody niż pożytku, i to obu stronom.





W szczególności, o ile hierarchia może czasem utyskiwać na „nieokrzesanie” świeckich, o tyle tym co najbardziej razi wielu świeckich jest „nieokrzesanie” księży, nierzadko brak elementarnego savoir-vivre’u. Nie jest to tylko sprawa np. właściwego zachowania przy stole (choć i z tym bywają problemy), ale przede wszystkim brak taktu i delikatności we wzajemnych kontaktach, nieuprzejmość, nadużywanie własnej pozycji. Tym, co świeckich przede wszystkim ujmuje w księżach, to bezinteresowność i skromność; tymczasem, z omawianych poprzednio powodów, niepokojąco wielu kapłanów (i to zarówno diecezjalnych jak i zakonnych) nie potrafi poradzić sobie z tym problemem.

W szczególności, przy okazji „sprawy” nominacji arcybiskupa Wielgusa Stefan Wilkanowicz pisał:
„Zawiodła komunikacja pomiędzy ludźmi najbardziej odpowiadającymi za stan Kościoła w Polsce oraz – co szczególnie ważne – za łączność ze Stolicą Apostolską. Myślę tu nie tylko o biskupach, ale i tych wszystkich, którzy wywierają wpływ na życie publiczne, może przede wszystkim dziennikarzy. Niektórzy z nich robili złą robotę, nieraz zapewne nieświadomie.

Ale czy zadbano o ich regularne informowanie, o częste kontakty robocze, które pozwalają wyjaśnić wiele problemów? Kardynał Wojtyła regularnie zapraszał redaktorów »Tygodnika Powszechnego« i »Znaku« na kolacje, w czasie których swobodnie mówiono o różnych sprawach Kościoła. Dziś takie spotkania – niekoniecznie kolacje, choć kawa by się przydała – są jeszcze bardziej potrzebne, także z tymi, którzy są Kościołowi niechętni.

Kontakty z dziennikarzami są także potrzebne z innego powodu – z uwagi na kościelny język, który wymaga „uzwyczajnienia” na różnych poziomach. Dziennikarze mogą się tu bardzo przydać, także kaznodziejom.” [7] ■


Katecheza jako nauka kultury wiary


Parafia to także ośrodek kształcenia. Ma ono miejsce w kaznodziejstwie czy w poszczególnych stowarzyszeniach albo zespołach studyjnych, ale przede wszystkim dotyczy to elementarnej katechezy. Dziś, po kilkunastu już latach katechezy w szkole, opadła pierwsza euforia „odzyskanego przyczółka” i coraz lepiej zdajemy sobie sprawę z trudności, jakie przynosi obecny sposób prowadzenia katechezy. Katecheza w szkole ma swoje poważne zalety: umożliwia uczestnictwo większej liczby dzieci i młodzieży, owocuje też obecnością katechety w środowisku nauczycielskim. Ale zarazem coraz lepiej zdajemy sobie sprawę z mankamentów takiego rozwiązania.




[7] S. Wilkanowicz, ibidem




Podstawowym niebezpieczeństwem obecnego systemu jest poważne osłabienie więzi ludzi z parafią, a przez to, pośrednio, istotne osłabienie samej wspólnoty parafialnej. Doświadczenie nauczyło już nas, że najłatwiej przychodziło związać z parafią tych, którzy w parafii przeszli katechezę, lub posyłali tam na katechezę swoje dzieci. Natomiast we współczesnych polskich realiach nie ma co się łudzić: więzi z parafią (a przez to i z Kościołem w ogólności) nie uda się nawiązać przez szkołę, po prostu dlatego, że w naszej współczesnej polskiej sytuacji niepokojąco często nie ma więzi (pozytywnych) ze szkołą!

Szczególnie trudna sytuacja dla zwykłej nauki uczestnictwa w życiu parafii ma miejsce tam, gdzie parafia szkoły jakiegoś dziecka (a tym bardziej – w odniesieniu do młodzieży licealnej) nie jest parafią jego zamieszkania. Problem ten jest aktualny zarówno w małych wioskach (gdy dzieci, mieszkające w małym przysiółku, są z racji miejsca zamieszkania „przypisane” do jednej parafii, a z racji szkoły do innej) jak i w dużych miastach. Znam dobrze np. sytuację parafii na obrzeżach wielkiego miasta, gdzie na jej terenie mieszka ponad 20 tysięcy ludzi, ale nie ma żadnego liceum; w tej parafii młodzież w wieku lat 16-tu całkowicie „znika” nam z oczu – i nie tylko nie wiemy, czy chodzą oni na katechezę w swoich szkołach, ale, tym bardziej, co ona jest tam warta.

Współczesna młodzież, niejednokrotnie coraz bardziej „rozgarnięta” intelektualnie, ale zarazem często poważnie „rozchwiana” emocjonalnie, bardzo potrzebuje mądrych duszpasterzy. Taką funkcję w niewielkim tylko stopniu pełnią organizowane tu i ówdzie „duszpasterstwa szkół średnich”; z naszych dominikańskich doświadczeń wiemy, że korzysta z nich niemal wyłącznie młodzież ze środowisk elitarnych, z tzw. „dobrych domów”. Tym, którzy w rodzinie nie odebrali starannego wychowania, bardzo trudno jest trafić do takiego duszpasterstwa, gdyż po prostu nie rozumieją potrzeby pogłębiania swej chrześcijańskiej formacji intelektualnej i duchowej. Tymczasem mierny poziom katechizacji to bardzo złe rokowania dla chrystianizacji następnych pokoleń. Już dziś widzimy, jak trudno nawet przy najlepszych chęciach odnaleźć się w Kościele tym młodym, których rodzice bądź nie w ogóle nie uczestniczyli w katechizacji bądź też mają z niej zdecydowanie negatywne wspomnienia. Tymczasem w dużych miastach (teren szczególnie trudny, także ze względu na swoistą „anonimowość” jednostki) przeniesienie katechezy do szkół pozbawiło dorastającą młodzież istniejącej poprzednio możliwości wyboru katechety. Dawniej, gdy w jednej parafii katecheza była na marnym poziomie, młodzi mogli szukać lepszej w innych parafiach; obecnie jedyną alternatywą jest rezygnacja z katechezy w ogóle.

■ Innym istotnym problemem katechezy w szkole jest trudność we wprowadzaniu w sacrum religii, w budzeniu niezbędnej tu osobistej wrażliwości, otwartości na Tajemnicę; szkoła nie jest odpowiednim do tego miejscem. Dawniej cenną pomocą była właściwa atmosfera w domu rodzinnym; dziś zbyt wiele mamy rodzin „dysfunkcyjnych”, aby oparcie w rodzinie wystarczało do właściwej inicjacji w wierze. ■





Może warto byłoby szerzej przemyśleć propozycje (podobno już tu i ówdzie wdrażane!) „dwutorowej” formacji młodzieży: z jednej strony nauka religii w szkole (na zasadzie „religioznawstwa”: konieczność przyswojenia określonej wiedzy o religii, niezbędnej dla każdego kulturalnego Europejczyka; to powinno mieć charakter ekumeniczny, może nawet z „wycieczkami” n/t dialogu między-religijnego), a część druga w parafii, tu już nie tyle jako wiedza (którą się zdaje na egzaminie) ile raczej jako inicjacja do wiary chrześcijańskiej, łącznie z nauką modlitwy i uczestnictwa w sakramentach Kościoła.

Po kilkunastu latach przyzwyczajania do katechezy w szkole nie wydaje się jednak, aby tak łatwo można było zebrać młodzież w parafii. Może zatem właściwym momentem byłoby przygotowanie do sakramentu bierzmowania, pojmowane jako „wprowadzenie w dojrzałość chrześcijańską”? A zatem nie tylko pogłębienie wiedzy (tę można przekazywać w szkole), ale przede wszystkim nauka właściwego wykorzystywania tej wiedzy w codziennym życiu chrześcijanina, w tym – właśnie w stopniowym podejmowaniu współodpowiedzialności za wspólnotę (parafialną lub inną kościelną, np. za wspólnotę gromadzącą się w grupie duszpasterskiej). Połączenie obu form pracy z młodzieżą (w szkole i w parafii) może być wprawdzie trudne od strony organizacyjnej (choćby – aby np. nie dublować zajęć), ale też bardziej owocne dla wychowania do dojrzałego życia we wspólnocie chrześcijańskiej.

Samo nauczanie religii też trzeba starannie przemyśleć: przestrogą powinny tu być choćby tzw. „szkoły katolickie”, cieszące się dość powszechną opinią miejsc masowego wychowywania młodych ateistów. Podejrzewamy, że trudności wychowania w takich szkołach są następstwem przyjętego modelu wychowawczego, opartego na etyce powinności. Nie ulega wątpliwości, że wychowanie musi obejmować nakładanie ograniczeń na wychowanków, bez względu na to, w jaki sposób są one im prezentowane. Rzecz jasna, umiejętna prezentacja ułatwi młodym akceptację tych czy innych ograniczeń, ale nie zmieni faktu, iż będą one postrzegane jako ograniczenia; zaś wszelkie błędy w prezentacji, czy to ze strony rodziców czy pedagogów, nieuchronnie będą prowadzić do buntu. Młodym ludziom w wieku dojrzewania bardzo trudno harmonijnie pogodzić nakładane na nich ograniczenia z naturalną dla nich ciekawością świata czy potrzebą samopotwierdzenia, stopniowej samorealizacji.

■ Na odczucia młodzieży wobec „tradycyjnego” stylu kaznodziejstwa zwróciła uwagę zaprzyjaźniona osoba świecka (powróciła do Kościoła już jako osoba dorosła):

"Nieznośnie afektowany sposób mówienia, intonacja rodem ze szkolnej akademii, cytowanie trzeciorzędnej poezji, ciągłe wnioskowanie przez indukcję, nieumiejętność pomijania nieistotnych szczegółów czy zgrane kalki językowe są śmieszne i ja na sobotnim kazaniu dosłownie popłakałam się ze śmiechu, ale reszta już nie jest zabawna. Takie kaznodziejstwo jest objawem typu religijności, w którym tak naprawdę motywem wiary nie jest sam Bóg i Jego miłość, tylko kultywowanie mitu historyczno-narodowego i »tradycji ojców«. Jest to w gruncie rzeczy bałwochwalstwo, gdzie Msza święta jest środkiem do podniesienia doniosłości obchodów ku czci. Trudno tu o wzrost duchowy wiernych świeckich, którzy zresztą traktowani są jak kochane zwierzątka, którymi się opiekuje jak niemowlętami, bo nie mają rozumu. Bardzo się kocha, ale nie pozwala się myśleć i podejmować decyzji - po prostu ubezwłasnowalnia.





Zresztą, co najniebezpieczniejsze, takie kaznodziejstwo w ogóle nie uwzględnia tego, że człowiek ma rozum i wolę, lecz wyłącznie gra na uczuciach i zamiast pomagać wspierać przemianę wewnętrzną i wzrastać w dobru, bazuje na tworzeniu przymusów emocjonalnych i poczucia winy (podkr. własne): jeśli nie robisz tego i tego, to znaczy, że jesteś niewdzięczny wobec Boga i rodziców, nie kochasz ojczyzny, nie szanujesz tradycji itd. Akurat mam do czynienia z terapią ludzi zniewolonych przymusami emocjonalnymi, sama z tego wyszłam, i wiem, jak bardzo jest to szkodliwe z punktu widzenia psychologii - i duchowości zresztą też, bo przecież ku wolności wyswobodził nas Chrystus. A kiedy człowiekowi uda się już wyzwolić z jakiegoś przymusu emocjonalnego, to czuje się wolny i szczęśliwy, i nie chce wracać do klatki - i dlatego omija kościół szerokim łukiem, bo już nie MUSI (wreszcie nie czuje się winny, że czegoś nie robi). Pochodzę z warszawskiej inteligencji i w moim środowisku Kościół i kler są postrzegane jednoznacznie jako zagrożenie dla wolności (także we mnie to się do tej pory czasami odzywa) - i właśnie ostatnio uświadomiłam sobie, że prawdopodobną przyczyną jest tego rodzaju kaznodziejstwo wytwarzające przymusy emocjonalne.” ■

Trzeba więc pamiętać, że formacja moralna to przede wszystkim proces przekazywania wartości (nb. dotyczy to zarówno wychowania młodzieży jak i wzajemnej pomocy w samowychowaniu wśród dorosłych). Trzeba zatem mieć świadomość, że w naszych demokratycznych systemach, gdzie tak wielki nacisk kładziony jest na osobistą godność każdego człowieka, łatwo może zdarzyć się sytuacja, w której ktoś początkowo nie chce zaakceptować wartości, traktując je jako narzucone z zewnątrz. Ludzie na ogół nie lubią, gdy ktoś próbuje ich moralizować; podejrzewam, że czują się upokorzeni, gdy słyszą, że mają żyć w zgodzie z jakimiś wartościami, których sami nie rozumieją i nie doceniają.

Cały proces „uwewnętrzniania” wartości, przyjmowania ich za własne, jest wielce złożony i trudny. Tam, jednak, gdzie chodzi o formowanie postaw dojrzałej obywatelskiej i chrześcijańskiej współodpowiedzialności, o przygotowanie młodych do twórczego uczestnictwa w życiu społeczeństwa i Kościoła (przy czym dotyczy to nie tylko społeczności lokalnej, ale w jakimś stopniu także narodowej, a nawet europejskiej), im trudniejsze wydają się te zadania, tym pilniej i roztropniej trzeba je podejmować.
Gdy mowa o formacji i wychowaniu nie sposób pominąć ubocznej (dla niektórych), skandalicznej (dla innych) kwestii programów „Radia Maryja” i jej pokrewnych agend („Nasz Dziennik”, telewizja „Trwam” itp.). W opinii wielu osób jest to znakomity przykład tego, jak „jedna łyżka dziegciu może popsuć całą beczkę miodu”. Radio to mogłoby pełnić naprawdę ogromną rolę w duszpasterstwie osób chorych, starszych czy nawet żyjących w małych ośrodkach, oddalonych od centrów kultury – i w jakiejś mierze na pewno to czyni, chwała za to jego redaktorom; niestety, zaangażowanie polityczne, w dodatku w dość podejrzanych okolicznościach, zdecydowanie psuje całość obrazu. Na wysuwane publicznie pytania dotyczące powiązań z Rosją, źródeł finansowania, sprawy korzystania z nadajników na terenie Federacji Rosyjskiej itp. nigdy nie padła żadna wiarygodna odpowiedź; natomiast niejednokrotnie, zwłaszcza w czasie, gdy decydowały się sprawy wejścia Polski do NATO czy do Unii Europejskiej, stanowisko tego Radia dziwnym trafem zdawało się reprezentować bardziej rosyjską niż polską rację stanu.





Nie wiemy jeszcze, jak potoczą się losy tego radia, ale niewątpliwie Radio to spowodowało już ogromne szkody w mentalności wielu ludzi. Nie chodzi tu nawet o te czy inne opcje polityczne; ostatecznie, każdy ma prawo mieć własne. Chodzi przede wszystkim o systematyczne budowanie atmosfery lęku, jaki wyraźnie daje się dostrzec wśród regularnych słuchaczy Radia. Podobnie, lektura „Naszego Dziennika” nieodmiennie wywołuje wrażenie wszechobecnej katastrofy, osaczenia nie do uniknięcia; co więcej, towarzyszą temu sugestie, iż za zaistniały stan rzeczy odpowiedzialni są zawsze inni (a nie wierni słuchacze, którzy są tylko ofiarami rozlicznych spisków) oraz lansowane jest przekonanie, iż dopiero Radio czy też „Nasz Dziennik” dają swym słuchaczom właściwe „schronienie”. Zupełnie zapomniano tam, iż „w miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk,... ten zaś, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości.” (1 J 4,18). Ludziom, którzy ulegli presji takiej atmosfery lęku, niezmiernie trudno się od niej uwolnić, gdyż życie w lęku i nieufności radykalnie zmniejsza ich zdolności adaptacyjne i umiejętność współpracy, przez co stopniowo odsuwają się na margines społeczeństwa: potem oni sami czują się zmarginalizowani, a zarazem inni postrzegają ich w taki właśnie sposób.

■ W tym kontekście często można usłyszeć wymieniane prywatnie opinie o swoistym „tchórzostwie” czy choćby braku zdecydowania ze strony hierarchii kościelnej (a zwłaszcza biskupa toruńskiego, na którego terenie funkcjonuje rozgłośnia), której trudno podjąć jakiekolwiek skuteczne regulacje w tej trudnej sprawie.

Stefan Wilkanowicz ocenia:
„Stan wiedzy religijnej polskich katolików pozostawia – mówiąc najdelikatniej – bardzo wiele do życzenia. Nauczanie Jana Pawła II było – i jeszcze jest – niezwykłą okazją dla uzupełnienia i uzdrowienia ich poglądów. To się nie stało, miało natomiast miejsce jej bezkarne zatruwanie, a także praktyczna bierność tych, którzy powinni działać. Skutki były widoczne 6-go stycznia 2007 r. w katedrze warszawskiej i na ulicach przed nią. Jednocześnie w spektakularny sposób odrzucono nauczanie Jana Pawła II i autorytet Benedykta XVI.

Mało było troski o znajdowanie sposobów dotarcia z tym nauczaniem do najszerszych kręgów Polaków. Mało było troski o »pokolenie JP 2«, rzesze młodych, którzy uważali Go za swego Ojca i przewodnika, nawet wtedy, gdy nie potrafili realizować Jego nauczania. Czy ich jeszcze odnajdziemy?” [8] ■




[8] S. Wilkanowicz, ibidem.




Nowe czasy, nowe wyzwania


Amerykański socjolog religii, Peter L. Berger, rozważając kwestię społecznych skutków „cywilizacyjnego przyspieszenia” pisał, iż „modernizację można (...) przedstawić jako gigantyczną zmianę kondycji ludzkiej z kondycji losu na kondycję wyboru” [9] (podkreślenie własne - MP). Zdaniem autora, nie chodzi tu tylko o możliwość swobodnego wyboru rodzaju wykształcenia, zawodu czy miejsca zamieszkania. Autor wręcz stwierdza:

„Pluralizm wywiera przemożny wpływ na życie jednostek. W miarę jak coraz to większe obszary życia tracą swe niekwestionowane normy, jednostka musi rozpatrywać dostępne możliwości i dokonywać spośród nich wyboru. (…) tradycyjne programy instytucjonalne dotyczące zachowania jednostek zostają rozbite – gdzie poprzednio istniał jeden niekwestionowany program dotyczący, powiedzmy, wychowania dzieci, obecnie funkcjonują konkurencyjne szkoły dziecięcej edukacji. Subiektywizacja określa proces, w ramach którego instytucje tracą swój domniemany obiektywny status, w wyniku czego jednostka zmuszona jest samodzielnie budować swą własną »mozaikę« znaczeń i norm.

Efekt netto owej przemiany można podsumować następująco: »Pewność staje się o wiele trudniejsza do osiągnięcia«”.

Nieuchronnie pojawia się pytanie: czy instytucje i struktury Kościoła odpowiadają tu dzisiejszym potrzebom, tzn. czy są przygotowane do tego, aby uczyć ludzi, w jaki sposób dokonywać mądrych wyborów? W tej kwestii pojawiają się liczne wątpliwości.

Przede wszystkim, wspomniana tu już została tzw. „etyka powinności”, nadal szeroko obecna w kościelnym duszpasterstwie. Z opinii Petera L. Bergera wynika, że dla duszpasterstwa Kościoła jest to postawa bez żadnych perspektyw. W sytuacji coraz bardziej powszechnego pluralizmu, ludzie muszą umieć wybierać (skoro mogą to czynić), a nacisk na powinność raczej odstrasza niż przyciąga (vide: opłakane odległe skutki jansenizmu w Europie zachodniej). Trzeba zatem powrócić do starej zasady, lansowanej już choćby przez świętego Tomasza z Akwinu: pokazać, iż dobro (a podobnie: prawda oraz piękno) przede wszystkim przyciąga swoim urokiem. Ale to wymaga umiejętności dostrzegania dobra i właściwego szacunku wobec niego. Z tego z kolei wynika, iż nie można dobra traktować instrumentalnie, dla osiągnięcia innych, zwłaszcza niewspółmiernie niższych celów. Co więcej, trzeba nauczyć się to dobro dostrzegać, szanować i pomnażać na wszelkich poziomach życia społecznego. Bardzo też potrzebny jest dialog najszerszy – z wszystkimi ludźmi dobrej woli. Nie wolno zapominać, że wśród formalnie niewierzących też bywają ludzie głęboko zawstydzający chrześcijan – i że od nich też warto się uczyć.




[9] P. L. Berger, „Między relatywizmem i fundamentalizmem” (tłum. Radosław Lewandowski). W: „W drodze”, nr 9 (409) 2007, str.10-11.





■ Bardzo to ważne, iż w Kościele polskim przestrzegana jest zasada konieczności pogłębiania powszechnej wrażliwości na sprawy ochrony życia, etyki życia rodzinnego, etyki seksualnej. Szkoda tylko, że niejednokrotnie są one prezentowane w sposób mało przekonywujący, właśnie w duchu owej nieszczęsnej „etyki powinności”; jeszcze gorzej, iż np. o kwestii aborcji mówi się głównie w kontekście sytuacji matki, natomiast zbyt mały nacisk położony jest na odpowiedzialność mężczyzny - ojca. W rezultacie ponoć około 60% naszej młodzieży uważa za dopuszczalne zarówno współżycie seksualne przed ślubem jak i stosowanie środków antykoncepcyjnych w małżeństwie.

Zbyt mało uwagi w refleksji i nauczaniu Kościoła poświęca się natomiast sprawom społecznym. Problemy właściwych warunków życia rodzinnego (choćby od strony ochrony praw pracowniczych, zwłaszcza finansowania wychowania dzieci), problemy etyki pracy, etyki przedsiębiorczości i ograniczenia możliwości niesprawiedliwego wyzysku pracowników (np. głośna sprawa warunków pracy w supermarketach) – to wszystko ciągle jest zbyt mało obecne w myśli i praktyce Kościoła. Tym bardziej, iż tam, gdzie pojawiają się trudne problemy, niezwykle przydatna byłaby umiejętność mądrej mediacji ze strony Kościoła, znacznie bardziej owocna niż słyszane niekiedy słabe i niezbyt skuteczne protesty. Tu ogromne pole do popisu choćby dla kościelnej komisji „Iustitia et Pax”, która podobno w Polsce istnieje, ale jak na razie mało kto słyszał o jej działalności.

Wreszcie nie można w Kościele lekceważyć kwestii, iż nasze współczesne społeczeństwo to społeczeństwo przemocy – a ta przemoc egzekwowana jest przede wszystkim przez nadmiernie rozbudowaną biurokrację (wbrew kolejnym obietnicom polityków wszędzie trzeba dawać łapówki, a instancje, od których trzeba uzyskiwać rozliczne pozwolenia, mnożą się nieustannie). Obecność Kościoła w sferze politycznej to wyjątkowo delikatna sprawa (zwłaszcza, iż każdy błąd będzie natychmiast wykorzystany przeciw Kościołowi!), ale polityki nie sposób oddzielić od moralności, a tu społeczne nauczanie Kościoła nie może nie być wyraźnie słyszane.

Niejednokrotnie słyszymy wreszcie, iż odpowiedzialność Kościoła za współczesny świat to także sprawa misji. Bardzo dobrze, iż coraz liczniejsi misjonarze wyjeżdżają z Polski, zarówno do środowisk polskich za granicą jak i do bezpośredniej służby w Kościołach lokalnych; warto byłoby natomiast, aby w większym stopniu owocowało to rozwojem bezpośrednich kontaktów „między-parafialnych” ze wspólnotami parafialnym w innych krajach, zarówno na Wschodzie jak i w krajach Unii Europejskiej. Nawet gdy w różnych Kościołach lokalnych na pierwszy plan wychodzą inne pytania i trudności, niemniej wspólne przeżywanie naszego chrześcijaństwa a zarazem wspólne poszukiwania nowych dróg mogą być obustronnie niezwykle owocne.





W adhortacji „Ecclesia in Europa” Jan Paweł II wzywał, aby “otoczyć troską duszpasterską integrację imigrantów katolickich” [10]. Bardzo konkretną sugestią był tam postulat kontaktów między Kościołami, z których wywodzą się imigranci, z tymi, które ich przyjmują. Wypada zwrócić na to uwagę, bo my, Polacy, nie zawsze mieliśmy w tych sprawach dobre doświadczenia. Oczywiste jest, że zwłaszcza w XIX wieku bardzo trudno było o oficjalne kontakty Kościoła w Polsce z Kościołami w tych krajach, do których emigrowało wielu Polaków; podobne trudności występowały po II wojnie światowej. Tym ważniejsze jest, aby teraz jak najprędzej nadrobić zaistniałe zaległości. Nie są to problemy łatwe, jeśli weźmie się choćby pod uwagę fakt, iż w XIX wieku stosunkowo liczna polska emigracja we Francji niemal w ogóle nie włączyła się w życie tamtejszego Kościoła, a jego problemy pozostawały dla Polaków obce, co niekiedy dodatkowo pogłębiało syndrom “polskiego zaścianka”.

Kolejnym ważnym problemem wydaje się “duszpasterstwo pogranicza”: warto tu wspomnieć o takich organizmach miejskich, jak Cieszyn (z obu stron Olzy), Görlitz-Zgorzelec, czy Frankfurt-Słubice: niegdyś sztucznie podzielone granicami państw, obecnie coraz bardziej będą się stapiać w jedną całość. Rzecz w tym, aby ten proces jak najprędzej znalazł swe odbicie w strukturach i działaniach duszpasterskich, zarówno w samym Kościele katolickim, jak i w kontaktach ekumenicznych. Już teraz warto nawiązywać bliską współpracę międzyparafialną, w przyszłości - pod nadzorem odpowiednich biskupów diecezjalnych - może trzeba będzie powołać specjalne, wspólne rady duszpasterskie. W podobnym duchu warto przemyśleć duszpasterską współpracę między przygranicznymi dekanatami z obu stron granicy. ■



***

MAREK PIEŃKOWSKI ur. 1945, dominikanin, dr matematyki, wykładowca Kolegium FilozoficznoTeologicznego Dominikanów, dyrektor polskiego biura Stowarzyszenia ESPACES Centrum, mieszka w Krakowie.


[10] Ecclesia in Europa, nr. 103