Życie wieczne dla każdego?

Piotr Napiwodzki OP

publikacja 31.12.2007 11:15

W modnym dzisiaj myśleniu o apokatastazie pojawia się wiele paradoksów i problemów, nad którymi zbyt łatwo przechodzi się do porządku dziennego. Zamiast Boga, który przeprowadza swój zamysł zbawienia świata, mamy obraz Boga spętanego własną miłością i wszechmocą. W drodze, 11/2007

Życie wieczne dla każdego?




„Proszę was, żadnej litości, żadnego naiwnego rozczulania się, żadnych łez! Nie dawajcie potępionym okazji do tak marnej pociechy – jeśli to w ogóle pocieszeniem być może – żeby się z was mogli naigrawać, albowiem są oni swymi własnymi oskarżycielami, sami na siebie wydają wyrok, sami na siebie rzucają przekleństwo”. Powyższe słowa pochodzą z homilii dziewiętnastowiecznego kaznodziei Jacques’a Monsabré, który w swym kazaniu omawia kwestię wiecznego trwania kar piekielnych. Przede wszystkim ostrzega przed sentymentalizmem, które może zaciemnić zdrowy osąd jego słuchaczy, a przez to prowadzić na manowce w myśleniu o rzeczach ostatecznych, wiecznych i doczesnych. Problem nie jest więc nowy, na pewno też nie uległ dezaktualizacji, ale głoszenie każdej prawdy domaga się choćby podstawowego zrozumienia świata, w którym obecnie dokonuje się przekaz prawd chrześcijańskich. Starożytna nadzieja na puste piekło głoszona teraz jest rozumiana inaczej niż 1500 czy nawet 100 lat temu i ta banalna prawda musi być brana pod uwagę w dzisiejszych dyskusjach i powoływaniu się na autorytety. Zarazem w całym stosunkowo dzisiaj modnym myśleniu o apokatastazie pojawia się wiele paradoksów i problemów, nad którymi zbyt łatwo przechodzi się do porządku dziennego.


Straszenie strachem przed piekłem


Pierwszą rzeczą, z którą musi zmierzyć się każdy, kto dzisiaj chce poważnie myśleć o apokatastazie, jest niezdrowy i nieuzasadniony posmak sensacji pomysłu wyrażającego nadzieję na „puste piekło”. Ma być to bowiem coś radykalnie innego od dotychczasowego nauczania Kościoła. Straszy się straszącym piekłem kaznodzieją, co jest pięknym zabiegiem retorycznym, malowaniem czarnego tła, na którym przypominane znane prawdy zajaśnieją nowym blaskiem. Nadzieja na „puste piekło” nie jest sprawą kontrowersyjną, o czym najlepiej można się przekonać, czytając Katechizm Kościoła Katolickiego, gdzie obok jasnych słów o istnieniu piekła wyraźnie napisane jest, że „Kościół modli się, by nikt nie ściągnął na siebie potępienia” (KKK 1058). Czy modlitwa jest możliwa bez wiary, nadziei i miłości? Czy nie jest to więc wyraz nadziei na zbawienie wszystkich?

Oczywiście można zawsze powiedzieć, że oficjalne nauczanie to jedna rzecz, a powszechne w Kościele przekonanie generujące lęk przed piekłem to rzecz zupełnie inna, o wiele bardziej realna. Ale czy rzeczywiście? Na pewno jest w praktycznym przepowiadaniu ewangelii wiele nieprawidłowości, które budzą postawy lękowe, lecz to nie wieczne piekło jest akcentowane w powszechnym wyobrażeniu, ale mniej lub bardziej zdefiniowany brak Bożego błogosławieństwa dla życia doczesnego. Współczesny chrześcijanin – choćby i nawet bardzo zastraszony wymaganiami moralnymi głoszonymi przez Kościół – nie lęka się przede wszystkim piekła, lecz, jeśli już, to raczej utraty „Bożej przychylności” w tym życiu.

Nie boimy się rzeczywistości eschatologicznych, bo są one słabo, mało wyraziście bądź też egzystencjalnie nieprzekonująco obecne w naszej wyobraźni religijnej. To konsekwencja ogromnego zamieszania, które panuje od lat w teologii, w jej części zwanej eschatologią. Ciągłe wycofywanie się w kierunku teologii coraz to bardziej negatywnej sprawia, że na terenie eschatologii kwitną poglądy przeróżne, będące najczęściej „mieszaniną na użytek własny”. Nie można mówić o definitywnych rozwiązaniach, o dogmatycznych stwierdzeniach, o jasnych dystynkcjach – wystarczy posłuchać kazań głoszonych w naszych kościołach: niewiele tam wątków pozaziemskich, piekielnych równie mało co niebieskich... A wierni i tak myślą swoje. Trzeba więc zweryfikować założenie, jakoby w Kościele niezmiennie od wielu wieków, zwłaszcza w Kościele rzymskokatolickim, straszono piekłem. Od wielu wieków mamy na Zachodzie raczej do czynienia z kontestacją przepowiadania na tematy eschatologiczne, zwłaszcza dotyczące potępienia. Już w wieku XVII kaznodzieje uskarżali się na nieskuteczność swoich kazań opartych na straszeniu piekłem [1]. W zasadzie skuteczne straszenie piekłem zakończyło się na przełomie XVII i XVIII wieku – wtedy ze względu na przemianę w pojmowaniu Boga i w nastawieniu do ludzkiego cierpienia na drugi plan zeszła odstraszająca moc wiecznej kary piekielnej [2]. W wieku XX proces ten się pogłębiał: piekło to jeden z tych elementów wśród układanki stanowiącej chrześcijańską wizję świata, który najbardziej ucierpiał w procesach sekularyzacyjnych. Wydaje się więc, że strach przed nim to jeden z tych niewielu współczesnych lęków, z którego akurat dzisiaj człowieka wyzwalać nie trzeba.





Samo zaś przekonanie o kontrowersyjności poglądów dotyczących apokatastazy nie da się utrzymać w świetle praktyki Kościoła. Najlepszy przykład: gdy papież Benedykt XVI w marcu 2007 roku powiedział w swojej homilii o możliwości wiecznego potępienia, duża część także katolickich mediów określiła tę wypowiedź jako – ni mniej, ni więcej – kontrowersyjną. Czy to więc apokatastaza jest na cenzurowanym, czy może to słowa o piekle są w niełasce, skoro wypomina się je nawet papieżowi?


Nowożytny indywidualizm i emocjonalny szantaż


Dzisiaj nieczęsto jakiś teologiczny temat staje się modny. Tak jednak jest z tematem apokatastazy, co do którego wydaje się, że każdy czuje się w nim kompetentny i chętnie zabiera głos. Teologowie zacierają ręce – wreszcie mamy temat, który obchodzi ludzi! Skąd jednak ta popularność? Czyżbyśmy stali się powszechnie bardziej wrażliwi na innych ludzi? Być może. Trzeba jednak zauważyć inną możliwość: ciągłe dyskusje nad apokatastazą pozostają w gruncie rzeczy mocno osadzone w nowożytnym indywidualizmie. Zbawienie innych jest często dopełnieniem własnego dobrego samopoczucia (jeśli w ogóle o „dobrym samopoczuciu” w kontekście wiecznego życia z Bogiem możemy jeszcze mówić). Po prostu dobrze wychowany, tolerancyjny, pozytywnie nastawiony, kulturalny współczesny człowiek nie czuje się komfortowo, gdy ktoś gdzieś z jakiegoś powodu cierpi. Na pytanie, czy w ogóle równocześnie może istnieć niebo i piekło, spontanicznie odpowiadamy: nie [3]. Szlachetność mojej ludzkiej natury sprawia, że jestem za zbawieniem dla wszystkich, tak jak jestem przeciwny karze śmierci, torturom, obozom koncentracyjnym i wszelkim innym formom opresji i prześladowania. Jak jestem za dostępem do wody pitnej i pracą dla wszystkich, tak jestem za zbawieniem dla wszystkich. Oczywiście najczęściej nie zadaję sobie trudu, aby wgłębiać się w samo pojęcie zbawienia. Lepiej przyjąć po prostu, że jest to jakieś niezdefiniowane dobro, i zadać sobie i innym pytanie, dlaczegóż mielibyśmy w naszym egalitarystycznym świecie kogoś jego pozbawiać.

Taki oto schemat przeniesiony na sprawy ostateczne niezwykle upraszcza cały dramat zbawienia dokonującego się w świecie, poddając go naszym rozstrzygnięciom na zasadzie demokratycznego głosowania. Liczy się moje dobre samopoczucie, świadomość dobrze spełnionego obowiązku wobec potrzebujących. Uspokajanie sumienia? Być może. Szczególnie jednak muszą budzić zdziwienie próby wzbudzania wyrzutów sumienia u tych, którzy poważnie chcą brać słowa o możliwości wiecznego potępienia. Ma być to wyraz swego rodzaju sadyzmu ludzkiej natury, która jeszcze nie została przemieniona światłem Ewangelii. W konsekwencji o wiele bardziej niż piekła boimy się mówienia o piekle. Opowiedzenie się za jedyną właściwą stroną nie kosztuje przy tym nic, jest stosunkowo wygodne, a w każdym razie na czasie i z posmakiem „ewangelicznej dysydenckości”. Ale czy to coś rzeczywiście zmienia w tym, co czeka poszczególnych ludzi i całą ludzkość u kresu ich wędrówki? Tego pytania nie zadajemy wpatrzeni w nasze uczucia, przeczucia i życzenia.




Miłość totalitarnie solidarna


Współcześnie głoszona teoria apokatastazy akcentuje Bożą miłość w niepokojący sposób, czyniąc ją miłością solidarną aż do granic totalitaryzmu. Jezus jest współodczuwającym i idącym aż do ostatniego grzesznika Bratem, który jednak przekracza w ostatecznym spotkaniu granicę wolności człowieka. Tak długo będzie nas kochał, aż my Go w końcu pokochamy... Czy nie takim zdaniem próbowano, zresztą skutecznie, ośmieszyć systemy totalitarne?

Czy to jednak jedyna droga, abyśmy mogli wszyscy razem spotkać się w niebie? Czy rzeczywiście tylko na takiej podejrzanej o totalitaryzm zasadzie nikogo nie zabraknie we wspólnocie zbawionych? Cóż – prawdziwie wspólnotowy wymiar zbawienia jest możliwy tylko wtedy, gdy brana jest pod uwagę wolność jednostki. Przy uproszczonym, zaznaczmy to wyraźnie, pojęciu apokatastazy, ludzka wolność jest w gruncie rzeczy poddana potędze Boga w imię wyższych racji. Wyższe racje to pragnienie, aby „wszystko się dobrze skończyło”, nasze pragnienie, które przypisywane jest Bogu. Drugi krok to zdanie: „Lepiej niech On się tym zajmie, skoro Mu na tym zależy”. Jest w tym sporo nonszalacji i beztroski, a gdzieś u podstaw dosyć jasna, deistyczna wizja Opatrzności.

Kolejny problem dotyczy wzajemnych zależności. Konsekwencją pewności co do pustego piekła jest fakt, że dobrzy stają się zakładnikami w rękach złych – „bez nas (złych) i wy (dobrzy) nie będziecie szczęśliwi”. Zwolennicy apokatastazy nie uważają, że to sprzeciwia się biblijnemu obrazowi Pana Boga. Nawet jeśli takie rozwiązanie stanowiłoby wysublimowaną formę zwycięstwa zła nad dobrem [4] to w kulturze, w której rejestruje się wyraźny brak aspiracji do świętości, nie jawi się to jako tragedia. W ostateczności ten „pociąg do nieba” poczeka na nas. Nie ma świętych wśród nas, więc psychologicznie łatwiej znieść nam fakt, że nie musimy się nigdzie spieszyć, a przecież do tego i sił, i chęci często brakuje.

Warto więc może przypominać, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało dla współczesnych uszu, że w tradycyjnej chrześcijańskiej wizji rzeczy ostatecznych radość zbawionych nie może być zakłócona ewentualnym istnieniem ostatecznego zamknięcia wobec Boga. Zło bowiem ma stracić całe swoje niszczące działanie, w tym także wszelką możliwość szantażu wobec dobra. Zadać sobie można pytanie, czy mógłbym być szczęśliwy w wieczności bez tej czy tamtej osoby – to pytanie jest sztandarowym argumentem za teorią pustego piekła. Ale równie dobrze można nieco przewrotnie zapytać, czy rzeczywiście chcę gdzieś „po drugiej stronie” spotkać się ze wszystkimi, takimi, jakimi ich znałem na ziemi? Czy nie przeszkodziłoby to w wizji wiecznej szczęśliwości? Każde tego typu pytanie pozostaje jedynie poruszaniem się po terenie ludzkiej wrażliwości, co egzystencjalnie może być bardzo ważne, ale nie powinno rozstrzygać teologicznych sporów.


Walcząc o siebie i o innych


Faktem jest, że Bóg chce zbawienia każdego człowieka – ten teologiczny aksjomat przekłada się w myśleniu chrześcijańskim nie na naukę o nieistnieniu piekła, ale na przekonanie o braku predestynacji do zła, braku przeznaczenia do potępienia. Bóg przeprowadza na ziemi swój plan zbawienia, ale „sukces Bożego dzieła za wszelką cenę, bez poszanowania wolności człowieka unicestwiałby zarówno wolność, jak i samego człowieka” [5]. Człowiek może zaprzepaścić sens swego życia, może wykluczyć się ze wspólnoty z Bogiem. Wypowiedzi na temat piekła spełniają więc funkcję napomnienia w ramach głoszenia Królestwa Bożego: człowiek, nawet jeśli chętnie to ukrywa przed sobą samym, znajduje się w sytuacji krytycznej, w sytuacji wyboru: za lub przeciwko Bogu, za zbawieniem czy za potępieniem... Czy użyjemy tu słowa „piekło”, czy użyjemy tu słowa „potępienie”, czy dodamy ze względu na ostateczną wagę spraw przymiotnik „wieczne” – tak czy inaczej chodzi o nasze nawrócenie.





Wszystkie słowa mają swoją historię, wszystkie mają historyczne obciążenia, trzeba mieć tego świadomość, ale nie można rezygnować z nich zbyt łatwo, gdy nic nie jest w stanie trafniej opisać naszej eschatologicznej sytuacji. Zawsze warto przypominać, że w walce, którą, chcąc nie chcąc, toczymy, „niebo” i „piekło” nie stoją na tym samym poziomie, nie są to dwie równoznaczne możliwości – „niebo” daje Bóg, na „piekło” człowiek skazuje się sam [6]. Tu pojawia się nadzieja, że wszystkim się uda, że wszyscy dokonają właściwego wyboru i że Bóg swoją łaską i swoją mocą będzie mógł zbawić każdego człowieka. Właściwa nadzieja na puste piekło powinna stać się potężnym źródłem siły do głoszenia nawrócenia, abyśmy rzeczywiście mogli wszyscy spotkać się „w niebie”.

Jak wygląda współczesna praktyka? Niestety, najczęściej nie jesteśmy na tyle dojrzali i teologicznie wyrobieni, aby wejrzeć w całe bogactwo myślenia o powszechnym zbawieniu i uczynić z niego fundament pięknej, odpowiedzialnej ludzkiej i chrześcijańskiej postawy. Paradoksalnie doktryna, która wzywała do bardziej energicznej walki o siebie nawzajem, stała się wizją, która jest wyrazem przyzwalającej na wszelki grzech i słabość cywilizacji współczesnej. Bez jasnej świadomości wspólnotowego wyrazu zbawienia apokatastaza jest tylko pobożnie motywowaną wymówką i teologicznie uargumentowanym usprawiedliwieniem dla niewiary i dla grzechu.

Walcząc o właściwy obraz Boga, fałszujemy go poważnie, bo zapominamy o Jego walce o nas, która odbywa się nieustannie. Według wielu entuzjastów apokatastazy Boga w gruncie rzeczy nie interesuje ani nasze życie, ani nasze wybory, ani nasze zmagania. Zamiast Boga, który pewnie przeprowadza swój zamysł zbawienia świata przez Kościół, przez nas i w nas, mamy oto obraz Boga spętanego własną miłością i wszechmocą, który póki co nic nie może i nie powinien mieć do powiedzenia w tym świecie. Z Boga bliskiego staje się On Bogiem dalekim – Bogiem „wygodniejszym” do życia, ale tylko wtedy, gdy jest to egzystencja samowystarczalna lub może raczej trwająca w ułudzie samowystarczalności – a takim życiem żyjemy przecież współcześnie. Bogiem dalekim, schowanym za obraz miłości wybaczającej, który jest jednak często karykaturą miłosierdzia: Bogiem Ojcem wybaczającym tak bardzo i tak wiele, że niewymagającym niczego i od nikogo. Bogiem – jakkokolwiek przerażająco by to zabrzmiało – po prostu obojętnym. Niezależnie od wszelkich okoliczności czeka nas zbawienie – w taki właśnie zwulgaryzowany i uproszczony sposób słyszany jest dzisiaj skądinąd piękny i prawdziwy przekaz o nadziei zbawienia dla wszystkich.

To, co dla Ojców Kościoła było zachętą do wytrwania w wierze, bo podkreślało wspólnotowy wymiar naszego dążenia do Boga i wagę odpowiedzialności za siebie nawzajem, jest współcześnie pretekstem do odrzucenia właśnie wspólnotowego wyznawania wiary w Kościele. Trzeba mieć świadomość konsekwencji naszego głoszenia. W imię właściwego obrazu Boga fałszujemy obraz ludzi, stworzonych na obraz i podobieństwo Boga w Trójcy, wolnych, kochających, zdolnych do odpowiedzialności, stworzonych i zbawianych w relacji do innych, która nie jest jedynie czymś przypadkowym i mało ważnym.

„Nieszczęścia chodzą parami” – także w myśleniu teologicznym. Wraz z przyjęciem jednoznacznej pewności co do zbawienia traci się zrozumienie dla tematu ofiary w ogóle, ofiary Chrystusa w szczególności. Poświęcić coś dla kogoś lub w skrajnym przypadku umrzeć za kogoś w perspektywie obojętnie i totalitarnie, ale za to bardzo sentymentalnie miłującego Boga, jest czymś niepotrzebnym i dziwacznym. Sam pomysł ofiary jawi się jako wynik chorej wyobraźni teologów, ze sztandarowym, wybitnie negatywnym przykładem św. Anzelma i jego koncepcją soteriologiczną.





Na koniec jeszcze raz o popularności tematu apokatastazy. Wśród teologów temat stracił na atrakcyjności w ostatnim czasie, ale po przejściu przez sale akademickie poważniej zadomowił się w kościelnej praktyce. Ceremonie pogrzebowe na przykład coraz rzadziej akcentują wymiar modlitwy za zmarłych, zadowalając się jedynie pocieszającą formułą o „spotkaniu wkrótce”, bez cienia wątpliwości co do losu tych, którzy odeszli, i tych, którzy zostają. Kaznodzieje niechętnie zdobywają się na poruszanie „zbyt skomplikowanych” wątków, które musiałyby opowiedzieć w sposób bardziej wyczerpujący o naszej sytuacji i naszej roli wobec zbawienia. Łatwiej zadowolić siebie i słuchaczy słowami prostymi i miłymi, które zbyt szybko utożsamia się z całością Dobrej Nowiny.

Nieprzypadkowo to właśnie współczesna kultura Zachodu, tak zwykle mało otwarta na prawdy o zbawczym działaniu Boga, wyjątkowo chętnie słucha o miłości Boga wyrażonej w nadziei zbawienia dla wszystkich. Cóż, każdy prorok musi się zdobyć na rachunek sumienia, gdy za bardzo jest oklaskiwany – jeśli oczywiście proroczą funkcję teologii chcemy jeszcze brać po uwagę.

Teologia nigdy nie jest tworzona w ideowej próżni, zawsze staje za nią praktyka i życie Kościoła. W tym wzajemnym przenikaniu leży w końcu znaczenie zbawcze (nie bójmy się tego słowa) teologicznej refleksji. Szlachetną jest rzeczą uwalniać ludzi od paraliżującego strachu przed piekłem, denuncjując niewłaściwą teologię i, przede wszystkim, złe przepowiadanie. Rozejrzyjmy się jednak wokół – chociaż dobrze mieć przysłowiowych chłopców do bicia, to jednak, niestety, trzeba to powiedzieć wbrew teologicznej „politycznej poprawności”, Kościół nie jest pełen straszących piekłem kaznodziejów. A przecież nie chodzi o to, aby w imię sadyzmu lub „teologicznego rewanżyzmu” stwierdzić, że na pewno ktoś w piekle jest. Takie stwierdzenie byłoby w świetle przekazu wiary nieuzasadnione. Zdecydowanie wybiega poza dane objawienia i w konsekwencji poza kompetencje teologa. To nie przez skrajności wyraża się prawda chrześcijańskiego objawienia – trzeba o tym pamiętać niezależnie od tego, którą stronę dyskusji się reprezentuje. Czasami jednak trzeba też jasno umieć odczytać, która strona potrzebuje wzmocnienia, które prawdy zostały zapomniane, o których warto właśnie dzisiaj przypominać.

Zdaje się, że powinniśmy przypomnieć sobie o piekle i że pamięć ta jest nam obecnie potrzebna. Nie po to, aby się bać, ale aby o swoim życiu poważnie pomyśleć, aby coś ważnego odkryć z ludzkiej godności i wolności, aby ucieszyć się zwycięstwem Chrystusa, który chce nas z wszelkich piekieł wyprowadzać i od wiecznego potępienia ratować. Brzmi archaicznie? Trudno.



***
Piotr Napiwodzki - ur. 1972, dominikanin, dr teologii Uniwersytetu Fryburskiego, rektor Kolegium Filozoficzno-Teologicznego Dominikanów, mieszka w Krakowie.


[1] Por. Gorges Minois, Historia piekła, Warszawa 1998, s. 183–190.  
[2] Por. Daniel Pickering Walker, The Decline of Hell. Seventeenth Century Discussions of Eternal Torment, Chicago 1964. 
[3] Por. Medard Kehl, Und was kommt nach dem Ende? Von Weltuntergang und Vollendung, Wiedergeburt und Auferstehung, Kevelaer 2005, s. 182–184. 
[4] Por. Medard Kehl, Und was kommt nach dem Ende? Von Weltuntergang und Vollendung, Wiedergeburt und Auferstehung, Kevelaer 2005, s. 184.  
[5] Bernard Sesboüé, Zmartwychwstanie i życie. Krótki traktat o rzeczach ostatecznych, Poznań 2002, s. 128. 
[6] Por. Medard Kehl, Eschatologie, Würzburg 1988, s. 294.