Ludzie mnie fascynują

Rozmowa z podróżnikiem Ryszardem Czajkowskim

publikacja 21.08.2009 11:47

Po prostu muszę podróżować. Marzy mi się, by każdy wyjazd był pasmem nieustających radości. Nie zawsze się to udaje, bo marzenia są różne od rzeczywistości. Niemniej wiele moich wypraw takimi było. Radość z samej podróży, ze spotkanych ludzi. To właśnie jest dla mnie ważne. W drodze, 7/2009

Ludzie mnie fascynują



Panie Ryśku, można tak podróżować bez końca?

Sam już nie wiem, czy mi to sprawia przyjemność, czy to raczej wewnętrzny przymus. Po prostu muszę podróżować. Marzy mi się, by każdy wyjazd był pasmem nieustających radości. Nie zawsze się to udaje, bo marzenia są różne od rzeczywistości. Niemniej wiele moich wypraw takimi było. Radość z samej podróży, ze spotkanych ludzi. To właśnie jest dla mnie ważne. Dlatego w pewnym momencie życia zacząłem myśleć o podróżach „na poważnie”.

W nagrodę za wytrwałość, po latach odnalazł Pan nawet Wyspy Szczęśliwe…

Tak, na Quirimbie. To odizolowana od świata wyspa na Oceanie Indyjskim. Tam panowało absolutne szczęście, aż wierzyć mi się nie chciało. Szczęście związane z filozofią życia. W plemionach Bantu, które mieszkają na wyspie, nie ma czasu przyszłego, co sprawia, że ludzie mają zupełnie inny od naszego stosunek do chwili obecnej. Tamtejsze życie jest proste. Dba się o autorytety. Przywódców nie wyzywa się od najgorszych, ale im się ufa. Szczęście tych ludzi jest niekłamane.

Nikt nikomu nie zwraca uwagi, co wydaje się niewiarygodne. Nie ma cwaniactwa, bo jego przejawy są od razu tępione. Więzienia są niepotrzebne. A potrzebne są rzeczy proste. Ludzie dzielą się nimi. Zbyteczne rzeczy obciążają nas. Przywiązujemy się do nich i niełatwo się nimi dzielić. Ale i na Quirimbie raj się skończy. Nasz system cywilizacyjny, który wszędzie dociera, wpływa na zmianę wartości.

W „Moich podróżach” pisze Pan, że „ideałem podróży byłoby tworzenie nowych idei, a każda wyprawa powinna czegoś nauczyć”. Brzmi to jak zadanie do wykonania.

Jako dzieciak zaczytywałem się w Heyerdahlu. Zrozumiałem wtedy, że świat jest już właściwie odkryty, ale trzeba przecież robić coś dalej. Jestem fizykiem i z tej racji brałem udział w wyprawach naukowych. Moje prace czytało parę osób. To był mój cel.

Dziś próbuję dotrzeć do szerszego kręgu odbiorców. Szukam ciekawych skojarzeń, sformułowań, staram się zobaczyć coś, co innym może umknęło. Bez tego zaangażowania podróż właściwie jest nieważna. Dla mnie podróżowanie to poszukiwanie różnic i podobieństw. Matka, która kocha dziecko, zalotna dziewczyna, chłop, który chciałby być dzielny… Możemy ich spotkać wszędzie, ale mądrość życiowa każdego z nich jest inna. My chcielibyśmy być Einsteinami, a dziewczyna w Afryce chciałaby być dobrą matką czy gospodynią. I nie wiem, czy dla niej nie są to wartości najwyższe?

Jest kolosalna przepaść między nami, a ja staram się wyłapywać te różnice w mentalności. Poza tym każda podróż ma inny cel. Połowa moich wypraw – np. na Antarktydę, na Spitsbergen – to były wyprawy naukowe. Zajmowałem się fizyką, glacjologią i to było proste. A teraz mam kłopot, bo wszędzie, gdzie przyjeżdżam, było już mnóstwo ludzi. Jednak – choć może to wyglądać na zarozumiałość – jestem przekonany, że zobaczę coś, co uszło uwadze poprzedników. Jak na przykład ostatnio w Egipcie.

Dostrzegłem w meczecie półki z książkami, a nawet z gazetami. Obok ludzie się modlą, ktoś czyta, inni śpią. To niesamowite. My nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Dla nas kościół jest miejscem Boga, w jakiś sposób On tam istnieje. To narzuca nam sposób zachowania. A w Egipcie coś zgoła odmiennego. Bez tych poszukiwań i odkryć wyprawa nie ma wartości.







Pierwsza Pana wielka wyprawa to ekspedycja badawcza na Antarktydę – półtora roku. Ekscytacji zapewne towarzyszyło poczucie samotności, oddalenie od rodziny, nie wspominając o zimnie. To doświadczenia graniczne.

Jeszcze jako młody chłopak marzyłem o Antarktydzie. Organizowaliśmy „wyprawy antarktyczne” z kolegami. Szedłem zimą z namiotem do Puszczy Kampinoskiej albo robiłem spływy zamarzającą Wisłą. Zaprzęgaliśmy psy i ruszaliśmy na Pustynię Błędowską. Te chłopięce zabawy okazały się potem bardzo przydatne. Na Antarktydzie byłem z Rosjanami. Dobry czas, również na wyjaśnienie wielu spraw historycznych między nami. Wiemy, jakie to trudne, nie tylko na poziomie państw, ale i na poziomie koleżeńskim. Do dziś mam przyjaciół polarników w Rosji.

Rok rozstania z rodziną to jest oczywiście problem. Były momenty słabości, gdy noc polarna, gdy nie można wyjść na zewnątrz, gdy badania świata musiały ograniczyć się do laboratorium. Ale były i chwile wielkie. Jak wtedy, gdy po wypadku lotniczym szliśmy we dwóch ze znanym geografem rosyjskim Leonidem Dubrowirem i on mnie spytał: „Rysiek, byłeś w takim miejscu, gdzie nie było jeszcze człowieka?”. „Nie byłem” – odpowiadam. On mi na to: „To teraz jesteś”. Oczywiście z czasem nabrałem dystansu do pojęcia „miejsce, gdzie nie było człowieka”. Na Spitsbergenie wspinałem się na górę, całkowicie przekonany, że jestem pierwszym człowiekiem na niej… a tam na szczycie widzę kopczyk. Usypali go topografowie norwescy jeszcze przed wojną. To mnie nauczyło, że powiedzenie „pierwszy” jest bez sensu.

Może nie jako pierwszy, ale zdobył Pan szczególną górę. Mam na myśli Igłę Czajkowskiego.

A tak! Ja się tym bardzo chwalę (śmiech). Znajduje się na wyspie King George na Antarktydzie. Zdobyliśmy ją we czterech w roku 1977: Ryśki i Krzyśki. Wspinałem się z Ryszardem Szafirskim – himalaistą, Krzysztofem Ździtowieckim i Krzysztofem Zubkiem. Zdecydowaliśmy się ją nazwać Pico Polaco. Kartkę z nazwą zostawiliśmy na szczycie. Ale w 1980 roku koledzy topografowie chcieli zrobić mi przyjemność i nazwali górę moim imieniem. Gdy potem mojemu wnukowi pokazałem mapę, powiedział w uczony sposób, że to przypadkowa zbieżność nazwisk. Córka zaś mi mówi: to więcej niż habilitacja.

Jest Pan członkiem Klubu Odkrywców. Co uważa Pan za swe największe odkrycie?

Dla mnie odkrycia to nie sprawa miejsca, lecz poznawania różnic, o których mówię. Choć fantastyczne było np. odkrycie wioski w Mozambiku, gdzie kobiety i mężczyźni mówią innymi językami. W publikacjach światowych uczeni podawali, że takich wiosek już nie ma, a tu proszę – ja ją znajduję. Są też odkrycia zupełnie „prywatne”, takie tylko dla mnie, związane z zachwytem przyrodą. Przyroda fascynuje mnie bardziej niż to, co stwarza człowiek.

Niemniej to spotkanie z człowiekiem zajmuje uprzywilejowane miejsce w pańskich podróżach

Tak. Zaczęło się od Afganistanu. To dla mnie była fundamentalna wyprawa. Nauczyłem się wtedy staroperskiego, farsi. I zrozumiałem, że ludzie żyjący tam w górach rządzą się innymi prawami niż ja, że ich mentalność jest inna, że inaczej rozumieją wiele pojęć. To mi dało impuls do zajęcia się antropologią, a sprawy społeczne zaczęły mnie interesować bardziej niż krajobrazy. Ludzie mnie fascynują. I śledzę to, próbuję odkrywać. Choć to bardzo trudne, gdy zorientuję się w tych różnicach. Bo jak je nazwać, opisać?









Czy różnice kulturowe są dla Pana wyzwaniem? Nie zdarzyło się być w wewnętrznym konflikcie, tak że musiał Pan zaakceptować coś, na co nie chciał się zgodzić?

Ja te wszystkie różnice w jakiś sposób akceptuję. Bo to wynika z ciekawości świata. Kiedy mówię np. o fascynacji islamem to, choć jestem katolikiem i wcale się tego nie wypieram, ta fascynacja jest prawdziwa. Ale w pewnym momencie uświadamiam sobie, że jestem oszustem, że kłamię, biorąc np. udział w uroczystościach religijnych. Ludzie zaczynają się cieszyć, że ja robię to, co oni, a przecież nie jestem jednym z nich.

Parę razy to przeżyłem w Tybecie. A było tak: tam w świątyniach nie wolno robić zdjęć i zdarzyło się, że wyjęto mi film. Gdy więc w Lhasie, najświętszym miejscu Tybetańczyków, zrobiłem tylko sześć zdjęć i schowałem aparat, ludzie to docenili. Od razu podeszli do mnie, abym się ustawił z nimi w kolejce do ich bóstwa. Nawet dali mi prezenty dla bóstw, uczyli pokłonów. I widziałem ich wzruszenie w związku z moją obecnością. Wtedy właśnie pomyślałem, że przecież ja oszukuję.

Czuł Pan, że zdradza siebie?

Czułem, że oszukuję ich. Do dziś mam wątpliwości, czy tak należy robić, choć poddaję się temu. Nigdy nie kryję się z moją wiarą, z wyznawanym systemem wartości. Ja nawet to manifestuję. W Indiach brałem udział w Kumbha Meli – kąpieli sadhu (świętych mężów) u źródeł Gangesu. To święto odbywa się raz na dwanaście lat. Przyszło 120 tys. sadhu z bardzo odległych miejsc. Niektórzy przeszli 1500 kilometrów. Fascynuje mnie to, że religie hinduistyczne nie są w ogóle zinstytucjonalizowane, a można zorganizować takie święto.

Jak chodziłem do sadhu, od razu mówiłem, że jestem katolikiem. „A tak, twój Bóg jest dla nas tak samo ważny jak nasz” – odpowiadali. I czasami musiałem wysłuchać półgodzinnej opowieści o tolerancji. No i siadłem razem z takim świętym mężem. On zdawał sobie sprawę, że należymy do innych religii, a prosił, bym udzielił błogosławieństwa komuś, kto do nas przychodził. I wszystko było w porządku. Czasem ludzie sami zadawali mi pytania o moją religię.

Podobnie w Afryce, gdzie wierzenia się zmieniają. Tam nie udawałem kogoś innego. To bardzo dobrze, gdy się ma taką porządną religię jak katolicyzm. Wtedy mogę na każde pytanie odpowiedzieć, wiem, jak mam postępować. Oczywiście muszę się pilnować. Znacznie mocniej żyć w zgodzie z tym, co deklaruję. Ludzie, których spotykałem, zawsze byli bardzo delikatni, wrażliwi na moją religię.

Podróże są dla Pana również rodzajem duchowej pielgrzymki

Podróże to zwykła sprawa. A sprawy wyższe, rozważania egzystencjalne interesowały mnie już od dzieciństwa i to bardziej niż sprawy realne. Ciągle się na tym łapię i czasem mnie to już męczy, zwłaszcza na starość. Mam w sobie potrzebę analizowania tego, co mnie otacza. Przeżycie to mało. Definiowanie jest dopiero uwieńczeniem tego, czego doświadczyliśmy.

Czy wyprawom nie towarzyszyło czasem krępujące poczucie bycia obcym, intruzem w miejscach, do których Pan docierał?

Nie tam, gdzie jest uśmiech! W miejscach, do których się udaję, jestem dla ludzi tak samo ciekawą osobą, jak oni dla mnie. Poznajemy się nawzajem. Jasne, jest niepokój, gdy człowiek „dziki” ma kałasza. Ale wtedy zadaję sobie pytanie, czy on jest już wychowany na wzorcach europejskich, czyli pije wódę i chciałby mnie okraść? Tu jest niebezpieczeństwo…





Przede wszystkim jednak ludzie ujmowali mnie swą serdecznością, mądrością. W Afryce na przykład byli tak otwarci, że gdy podpatrywałem, jak oni coś robią, a ja potrafiłem zrobić to lepiej, nie obrażali się, gdy im podpowiadałem, by zrobili to inaczej. Miałem też sympatyczną przygodę w Nepalu. Tam dzieci uczą rodziców tego, czego się nauczyły w szkole. Tamtejszy nauczyciel matematyki miał problemy z trygonometrycznymi wzorami połówkowymi – prosta rzecz.

Zaoferowałem się, że mogę pomóc. Szybko go nauczyłem, a on był nawet zdziwiony, że ja rozumiem zadania z jego książki. Potem poprosił mnie, abym wytłumaczył to dzieciom. To, że ja go uczyłem, nie było dla niego dyshonorem. I tak, pod Machapuchare (piękny szczyt, nie wolno tam teraz wchodzić, bo tam duchy mieszkają – śmiech) uczyłem dzieci matematyki. Zamieszkałem z tymi ludźmi. A jak już miałem się żegnać, to starsza córka gospodarzy wygłosiła przemowę… po nepalsku.

Jak ludzie chcą się porozumieć, to się porozumieją! Kłopoty pojawiają się, gdy chcę porozmawiać np. o religii, sposobie życia. Wtedy nawet język nie pomaga, bo pojęcia są inne. My inaczej rozumujemy. I nie jest to już tylko sprawa słownika. To trudne układy, inne sensy. Ale ludzie pomagają i świetnie się rozumiemy. Taka nauka poszerza horyzonty. Oczywiście nie ufam swojej znajomości języków. Więc gdy mnie po powrocie pytają, w jakim języku rozmawiałem, odpowiadam: nie wiem!

Z egzotycznymi podróżami wiąże się egzotyczne jedzenie, a z nim różne – niekoniecznie przyjemne – niespodzianki. Jada Pan wszystko, co Panu podadzą

Gdy jeździłem do Azji, początkowo obawiałem się tamtejszego jedzenia. Dlatego bardzo je ograniczałem. I tego trzymam się do dziś. Mam wypróbowaną metodę, by nie załapać jakiegoś choróbska: muszę w sobie najpierw wytworzyć przeciwciała. Próbuję więc, co mi smakuje. A potem można na odmianę jeść… to samo. W Indiach np. jem soczewicę i dla odmiany soczewicę (śmiech). Co drugi dzień. Upycham sobie kalorie, pijąc herbatę, do której wsypuje się dziesięć razy więcej cukru niż u nas. Kiedyś wypiłem 24 filiżanki takiej herbaty.

W Afryce jest tak fajnie, że nie muszę się zachwycać jedzeniem. Gdy coś mi nie smakuje, mogę powiedzieć: „Co za świństwo, ja tego nie zjem”, a gospodyni się cieszy razem ze mną i drugie takie świństwo mi przynosi. Ale nigdy nie wolno udawać. Ludzie cenią sobie szczerość. Lepiej powiedzieć prawdę, niż zjeść coś, czego się brzydzisz – bo fałsz oni widzą.

Do smaczniejszych rzeczy, które miałem okazję jeść, należy tzw. kapusta miliarderów. Z wierzchołka kokosowej palmy wypreparowuje się biały rdzeń, który ma zaledwie kilkanaście centymetrów długości i jest gruby jak marchew. Gotuje się go przez kilka minut. Najlepiej smakuje z masłem. Przypomina szparagi, ale miejscowi raczej go nie jedzą, bo trzeba wyciąć palmę. A ta przecież daje kilkadziesiąt orzechów rocznie przez kilkadziesiąt lat.

Po niezwykłych potrawach, czas na kolejny Pański niezwykły wyczyn. Rok 2001 – przelot dwupłatowym „Antkiem” z Krakowa do Bukavu

Takim samym samolotem – AN 2 – wcześniej lecieli amerykanie z RPA do Nairobi. To znacznie krótsza trasa, a nakręcono o tym film. A my po cichu, bez rozgłosu. Zostaliśmy za to dofinansowani uczuciowo. Prawie tydzień czekaliśmy na start. Leciało nas czterech, a pilotował nasz wielki szybownik Jan Wróblewski.







Latanie fascynowało mnie od młodości. To nie tylko umiejętność prowadzenia samolotu i trzymania sterów. Ważna jest cała organizacja. Mieliśmy ograniczoną ilość paliwa, dlatego nie mogliśmy latać w nocy. Przed zachodem słońca musieliśmy lądować. Pewne rzeczy opanowałem w samolocie, ale mechanik zawsze po mnie kontrolował. Byłem dumny, że z niego taki fachowiec, bo on za to odpowiadał. Mieliśmy GPS, ale trzeba było prowadzić nawigację także na mapie. Lot trwał dwanaście dni – codziennie gdzie indziej. Na Krecie lądował za nami jumbo jet, a wszyscy przybiegli do nas. Doceniali naszego małego „Antka”.

Albo w Dżibuti, gdzie są samoloty Legii Cudzoziemskiej, którymi lata wielu Polaków. Gdy się tam zbliżaliśmy, wszyscy machali nam skrzydłami, pozdrawiali. Czuliśmy się uczuciowo zaspokojeni. Widzieliśmy, że robimy coś niezwykłego. Nasz samolot był na benzynę lotniczą. A ponieważ dziś samoloty latają na naftę, to w Erytrei… nie mieli dla nas benzyny. No i koniec. Nie lecimy. Już planowaliśmy wypad do Kuwejtu po paliwo, gdy nagle się okazało, że ktoś miał samolot sportowy. Rozbił go i zostały mu trzy beczki benzyny.

Nasz „Antek” miał 26 lat. Choć przeszedł remont, nieraz przeszywał mnie dreszcz. Zwłaszcza, gdy przelatywaliśmy przez góry. Ale Janek Wróblewski to świetny pilot. Gdy w końcu wylądowaliśmy w Bukavu, trafiłem do… aresztu. Zarzucono mi, że fotografuję łodzie podwodne na jeziorze Kivu. A to były zwykłe motorówki.

Wszędzie zabiera Pan ze sobą aparat, czy pozwala sobie na komfort prostej kontemplacji otoczenia?

Ja muszę robić zdjęcia. Czuję się zobowiązany, by innym przekazać to, co sam widzę. Oczywiście marzę sobie, by kiedyś pojechać bez kamery i aparatu. Że może ten świat będzie inny niż przez obiektyw. Ale to taka moja przewrotność. Na razie chwile bez aparatu wymuszają na mnie okoliczności. Uwielbiam fotografować. Zwłaszcza przyrodę. Każde spotkanie z nią to dla mnie radość. Najchętniej podszedłbym do każdego lwa, którego widzę z odległości. Pewnie wciąż jestem jeszcze chłopcem, dlatego tak to przeżywam.

Raz podprowadził mnie buszmen do nosorożców. „Musisz uważać, bo one mają świetny słuch, a biegają 40 km/h” – powiedział. Więc idę po kolczastej sawannie, siadam jakieś 12 metrów od tych nosorożców, wyciągam wszystkie aparaty, pstryk, pstryk. Potem wstaję, odchodzę. Nagle czuję, że coś za mną idzie. Odwracam się… a to nosorożce. Ot, idą spokojnie jak krowy za człowiekiem (śmiech).
Przeżyłem też niezwykłe chwile ze zwierzętami w krajach polarnych. Podglądałem życie fok i pingwinów. Za pierwszym razem całą dobę patrzyłem na pingwiny. Tyle się tam działo. Lenistwo, pracowitość, miłość – te słowa, śmieszne w odniesieniu do zwierząt, same się narzucają.

Na Spitsbergenie miałem przyjaciela lisa, z którym chodziłem na lodowiec. I dzieliliśmy się kanapkami, po równo. Była też gęś – bernikla bladolica, ogromna. Raz przyprowadziła do mnie młode i sobie poszła. A ja, jak głupi, pilnowałem ich przed przyjacielem lisem. Koledzy się śmiali. W końcu gęś zabrała pisklęta. Szok! – bo jak wytłumaczyć jej zachowanie? I takie proste sprawy pamięta się przez lata. To o wiele ciekawsze momenty niż niebezpieczeństwa czy złe sytuacje.






Podobają się Panu współczesne filmy podróżnicze?

Według mnie są ładniejsze od moich – kolor inny, większe możliwości, wszystko jest na plus. Ale to nie są prawdziwe reportaże. Podczas jednego z krakowskich festiwali pokazywałem film, który zrobiłem na celuloidzie 30 lat temu – to były czasy, gdy mogłem zabrać ze sobą 20 kg taśmy, bo więcej się nie udawało. Po filmie podchodzili do mnie ludzie i mówili: to był prawdziwy reportaż, a te dzisiejsze filmy to reklamówki, większy bajer. Nie uważam, żeby to było złe, nawet to doceniam, bo sam takich możliwości nie miałem. I to z pewnością otwiera jakąś drogę. Ale widzę, że ludziom podoba się też klasyczny reportaż.

Filmowania uczył mnie Krzysztof Zanussi. Wtedy jeszcze nie był tym Zanussim, którego dziś znamy, ale już wiele wiedział o filmie, zbierał nagrody. Całą noc objaśniał mi i rysował, jak mam te filmy robić. I nie jestem w stanie oderwać się od tego sposobu, którego mnie nauczył.

Jest Pan autorem edukacyjnego cyklu „Przez lądy i morza”. Obecnie jeździ Pan z prelekcjami po szkołach, uniwersytetach, gości w domach kultury. Czy w młodzieży odnajduje Pan swoje pasje?

Tak, na każdym poziomie. Zresztą sam byłem też nauczycielem – w stanie wojennym, gdy wiedziałem, że nie będę wyjeżdżał. Uczyłem fizyki, ale nie miałem między zajęciami przerwy. Bo młodzież mnie pytała – nie tylko o podróże, ale jak żyć, kim być? Czy ta fizyka to rzeczywiście ważna? Nigdy nie byłem sam w drodze do domu.

Dziś podobne pasje widzę w młodych ludziach. W zeszłym roku młodzi chłopcy zrobili seminarium polarne. Poprosili mnie, bym je poprowadził. I okazało się, że przeżywamy to identycznie, choć zmieniła się technika, sposoby przygotowania wypraw. Ale cel, wrażenia, oczekiwania są takie same. Natychmiast stali się moimi kolegami.

Czym jest dla Pana dom? Ponoć zbyt długi pobyt w nim powoduje, że staje się Pan nieznośny?

Zawsze tłumaczę młodszym kolegom, że podróżnik musi mieć miejsce, do którego może wrócić. Podczas wyprawy staram się nie myśleć o domu, ale gdy pada hasło powrotu, to chciałbym być w nim jak najszybciej. Nie mogę powiedzieć, że tęsknię. To byłaby nieprawda. Wystarcza mi świadomość, że wrócę. Dobrze mieć takie miejsce na Ziemi.

A jak Pana „ucieczki” w świat przyjmuje rodzina?

To prostsze, niż by się wydawało. Mojej przyszłej żonie od początku powtarzałem, że jeśli tylko nadarzy się okazja, wyjadę na Antarktydę. Oczywiście, wtedy jeszcze w to nie wierzyliśmy. A teraz to jest nawet korzystne. Gdy nachodzi nas okres wzajemnego znużenia, gdy mamy się dosyć – wtedy wyjeżdżam. Być może dłuższe wyjazdy nie są dobre dla rodziny. Ale co trzymiesięczne wyprawy nie są takie złe. Żona pomaga mi w przygotowaniach do nich. Po powrocie mam jej tyle do opowiedzenia. Żyjemy tym razem. A gdy znów mamy siebie dosyć, pakuję się i ruszam w świat. Paradoksalnie bycie podróżnikiem ułatwia, a nie utrudnia życie.

rozmawiał Krzysztof Błażyca

*****

RYSZARD CZAJKOWSKI dziennikarz, autor ponad 100 programów podróżniczych, kilkudziesięciu filmów, artykułów i książek, członek The Explorers Club, polarnik, geofizyk, a przede wszystkim włóczykij z powołania.