Gdy sumienie się waha

Janusz Pyda OP

publikacja 04.03.2010 20:29

Najtrudniejsze spowiedzi nie są spowiedziami największych grzeszników, ale osób, które nie bardzo radzą sobie z oceną, czy spowiadają się z grzechów, czy też jedynie z „wykroczeń” wobec zupełnie niezrozumiałego prawa. W drodze, 2/2010

Gdy sumienie się waha



Kto jednak dostrzega swoje błędy?
Oczyść mnie od tych, które są skryte przede mną.

Psalm 19,13

Dużym odkryciem było dla mnie, gdy uświadomiłem sobie, że trud spowiedzi wcale nie jest proporcjonalny do ciężaru grzechów, z którymi przychodzimy do konfesjonału. Odkryłem to zarówno jako penitent, czyli ktoś, kto klęka, aby wyznać swoje grzechy, jak i jako spowiednik. Mnie samemu najłatwiej spowiadało się wówczas, gdy przychodziłem do spowiedzi mocno zmęczony własnymi grzechami, mając ich szczerze dosyć. Również jako spowiednik nigdy nie przeżywałem wielkiego trudu, spowiadając kogoś obciążonego ogromnymi winami, niekiedy z bardzo długim „stażem” życia bez sakramentu pokuty – jeśli tylko miałem jakiekolwiek podstawy myśleć, że penitent ów przychodzi do konfesjonału przekonany, iż chce, aby jego przyszłość była różna od przeszłości, aby jego życie od tego momentu wyglądało inaczej niż dotychczas. Takie spowiedzi bardzo często dawały mi ogromną radość jednania z Bogiem człowieka, który bardzo mocno i od bardzo dawna pojednania tego potrzebował.

Najtrudniejsze spowiedzi nie są spowiedziami największych grzeszników, ale osób, które nie bardzo radzą sobie z oceną, czy spowiadają się z grzechów, czy też jedynie z „wykroczeń” wobec zupełnie niezrozumiałego prawa – prawa, które co prawda istnieje, ale zupełnie na zewnątrz ich serca, prawa, którego nie potrafią poczuć. Myślę, że można również zaryzykować stwierdzenie, iż to nie nasza grzeszna przeszłość jest odpowiedzialna za największy trud naszych spowiedzi, ale przewidywalna przyszłość po spowiedzi. Co się stanie, kiedy odejdę od kratek konfesjonału? A może to, co wyznałem przed chwilą, wcale nie wydaje mi się grzechem, od którego chcę się uwolnić, ale zwykłym, dyscyplinarnym nieomal wykroczeniem wobec zewnętrznego prawa, z którym do końca się nie zgadzam i nie utożsamiam? Czy w ogóle warto się wówczas spowiadać?

Między hipokryzją a zatajeniem

Wyobraźmy sobie taką sytuację – chyba, że wcale nie musimy sobie jej wyobrażać, bo jest nam doskonale znana z osobistego doświadczenia. Otóż, klękamy przy konfesjonale, aby wyznać, że zmajstrowaliśmy coś, co jak teoretycznie wiemy, jest grzechem. Problem w tym, że nie tylko nie jesteśmy zupełnie przekonani, iż to, co zrobiliśmy, było złe, ale w zasadzie cieszymy się z tego, co się stało, i zdecydowanie nie w głowie nam chcieć „cofnąć czas”. Nie tylko niespecjalnie żałujemy przeszłości, ale – co z tego wypływa – wcale nie jesteśmy tacy pewni, że nie będziemy chcieli, aby ten grzech się powtórzył w przyszłości. Kiedy po wyznaniu grzechów wypowiadamy formułę: „Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję i postanawiam poprawę”, mogłoby się wydawać, że kłamiemy jak z nut – przynajmniej w dwóch ostatnich stwierdzeniach. Uznajemy co prawda, że coś jest grzechem, ale tylko w tym sensie, że jest przez Kościół zakazane, nie zaś w tym znaczeniu, że jest czymś obiektywnie złym, co jeszcze do tego nam szkodzi. Trudno więc powiedzieć uczciwie, że żałujemy naszego czynu. Być może nawet wydaje nam się, że dostrzegamy jego dobre skutki. Jak tu zatem żałować?

Z mocnym postanowieniem poprawy jest chyba jeszcze gorzej. Zwykle mówimy wtedy: „Cóż, nic nie mogę obiecać. Postaram się, ale jestem tylko człowiekiem, a ksiądz sam wie, jakie jest życie”. Samo zdanie jest prawdziwe i jak najbardziej na miejscu. Tyle, że zazwyczaj nie oznacza głębokiej znajomości słabości ludzkiej natury, ale zwykłą kapitulację wobec naszych grzechów czy też brak poczucia realnego zła naszego uczynku, albo brak nadziei, że coś możemy w sobie zmienić. Dokładnie tak się spowiadamy, gdy przyjdzie nam wyznać, że oglądamy nielegalnie ściągnięte z sieci filmy czy słuchamy pozyskanej w ten sposób muzyki. Gdzieś usłyszeliśmy, że to kradzież, ale wcale tego nie żałujemy i nie mamy zamiaru po powrocie do domu wyczyścić twardego dysku naszego komputera ze wszystkich nielegalnych plików. Ale z drugiej strony, jeśli się z tego nie wyspowiadamy, będziemy czuli, że coś zatailiśmy, że spowiedź nie była do końca dobra. A jak tu żałować na przykład ściągania na egzaminie? Wszyscy tak robią, więc mielibyśmy nierówne szanse, gdybyśmy też nie ściągali. A przecież nie chodzi jedynie o czerwony pasek na szkolnym świadectwie, ale o stypendium, które jest naszym finansowym być albo nie być, albo wręcz o dostanie się na studia, które utorują nam drogę do przyszłości. Spowiadam się ze ściągania, bo ktoś mi kiedyś powiedział, że to oszustwo i kłamstwo, ale obiecać, że już nigdy tego nie zrobię, byłoby mi trudno. Poza tym, w zasadzie cieszę się, że mi się udało ściągnąć i dostać w ten sposób dobrą ocenę.



We wszystkich tych przypadkach stajemy przed dylematem: albo nie wyznamy przed spowiednikiem uczynku, o którym wiemy, że jest grzeszny, ale my tej grzeszności nie czujemy, i wówczas będziemy mieli świadomość, że zatailiśmy coś podczas spowiedzi, albo też wyznamy ten grzech, ale będziemy czuli się jak hipokryci, bo wcale nie mamy go sobie za złe i raczej nie chcemy z nim zrywać. Pytanie jest dosyć proste: warto wyznawać tego typu grzechy w sakramencie pokuty, czy też nie? Aby na nie odpowiedzieć, musimy najpierw zmierzyć się z kilkoma kluczowymi zagadnieniami.

Czucie i wiara

Brak poczucia, że pewne nasze czyny są grzeszne, czyli zarówno obiektywnie złe, jak i szkodliwe dla nas, nie powinien nas specjalnie dziwić. Nie powinno to mieć też dużego znaczenia w naszych ocenach moralnych. Nawet w zwykłej, fizycznej rzeczywistości mamy do czynienia z podobnymi sytuacjami. Nikt z nas nie poczuje ani nie zobaczy tlenku węgla, czadu, który jest śmiertelnie niebezpieczny dla naszego zdrowia i życia. „Morderca” ów jest zupełnie bezwonny i niewidoczny. Coś, co może nas zabić, jest dla nas niewyczuwalne, w pełni kryje się przed naszymi zmysłami. Nie ma powodu, aby z tej racji panikować i żyć w strachu. Jest to jedynie powód ku temu, aby w kuchni czy w łazience zamontować elektroniczne czujniki i przestrzegać podstawowych zasad bezpieczeństwa.

Podobnie jest w życiu moralnym. Są czyny i decyzje, których zabójcze dla naszej duszy zło jest zupełnie niewyczuwalne dla naszego sumienia – przynajmniej czasowo. Właśnie z tego powodu istnieje moralne nauczanie Kościoła. Może więc się zdarzyć sytuacja, że nie czuję, iż coś jest grzechem, a jednocześnie wyznaję to na spowiedzi, bo wiem z katechizmu, że Kościół mówi o grzeszności takiego uczynku. Nie jestem wówczas hipokrytą dokładnie tak samo, jak nie jestem hipokrytą, gdy wietrzę łazienkę czy kuchnię po włączeniu się czujnika gazu, choć ani węch, ani wzrok nie mówią mi, że coś się ulatnia, ja zaś nie odczuwam akurat potrzeby wietrzenia mieszkania. Pytanie brzmi tylko, czemu daję wiarę w takiej sytuacji: moim zmysłom czy też śmiesznie wyglądającemu, dziwnie brzmiącemu, ale stanowczemu czujnikowi gazu?

Dziwna ślepota

Może się również zdarzyć, że nasze całkiem dobrze i solidnie ukształtowane sumienie nie odezwie się w chwili, gdy powinno. Zdarzało się to nawet ludziom, którzy byli bardzo blisko Pana Boga. Król Dawid był człowiekiem nie tylko przez Boga wybranym, ale i szczególnie Panu Bogu wiernym. W pewnym momencie zabrnął jednak w ciężkie grzechy, których zupełnie nie widział. Morderstwo Uriasza i cudzołóstwo z Batszebą uszło zupełnie jego uwadze moralnej. Gdy prorok Natan opowiedział mu historię i wskazał, że czarny charakter opowieści jest obrazem samego Dawida (2 Sm 12,1–24), dopiero wtedy Dawidowi otworzyły się oczy. Można spytać, jak to jest możliwe, że człowiek tak bliski Panu Bogu był w tej sytuacji tak moralnie ślepy i potrzebował proroka, głosu z zewnątrz, aby rozeznać grzech, wobec którego jego własne sumienie milczało? Jest to możliwe dokładnie na tej samej zasadzie, na której potrafimy bardzo wyraźnie dostrzegać w innych grzechy, których oni nie widzą, ale również takie, których my nie widzimy w samych sobie.

Sytuacja Dawida powtarza się przecież nie tak rzadko w różnych wariantach. Jak to możliwe, że gorliwy dotychczas katolicki mąż w pewnym momencie odchodzi od swojej żony, rodziny i wiąże się z inną kobietą? Co jeszcze dziwniejsze, uważa zwykle, że podjął trudną, ale dobrą decyzję. Mówimy wtedy o kryzysie wieku średniego, mówimy, że miłość nie wybiera i że nie ma na nią mocnych i inne tego typu rzeczy. Ale prawda jest taka, że człowiek ów stracił moralny wzrok i albo wówczas posłucha kogoś poza sobą, albo będzie żył w złu, którego nawet nie dostrzeże. Są takie sytuacje w naszym życiu, w których nie możemy się opierać jedynie na naszym odczuwaniu moralnym. Musimy zaufać „prorokowi z zewnątrz”, nawet jeśli jego słowa nie zgadzają się z naszą wrażliwością.



Wiara dogmatyczna i wiara moralna

To właśnie dlatego nasza wiara jest nie tylko wiarą dogmatyczną, wiarą w określone prawdy o Panu Bogu, ale i wiarą moralną, wiarą w określone zasady życia moralnego. Jeszcze raz warto to podkreślić – żyjemy wiarą moralną, nie zaś spokojną moralną pewnością. Aby zrozumieć tę prawdę, posłużmy się analogią z wiarą dogmatyczną. To, że Pan Bóg istnieje, jest prawdą wiary dogmatycznej, której można dochodzić na płaszczyźnie czysto rozumowej. Arystotelesowi na przykład zupełnie bez pomocy Objawienia udało się dojść do prawdy, że Pierwszy Poruszyciel istnieje. Ale, po pierwsze, nie wszyscy jesteśmy równie bystrzy i metafizycznie wrażliwi jak Arystoteles, a po drugie, nawet gdybyśmy byli, to i tak zawsze jesteśmy w stanie podważyć argumentację za istnieniem Boga. Pewność bowiem tej argumentacji nie jest taką samą pewnością, do jakiej dochodzimy, dowodząc twierdzenia Pitagorasa.

Podobnie jest z wiarą moralną. Można racjonalnie argumentować i dowodzić zła cudzołóstwa, aborcji czy konkubinatu, ale po pierwsze, wcale nie musimy tej argumentacji zrozumieć, a po drugie, nawet jeśli ją zrozumiemy, możemy ją zawsze podważyć – bo nie jest ona równie apodyktyczna w swojej pewności jak dowód twierdzenia Talesa. Zarówno w przypadku wiary dogmatycznej, jak i wiary moralnej, poza rozumowaniem, chęcią zrozumienia i racjonalnego przyjęcia prawdy, możemy być i jesteśmy wezwani do zawierzenia i ufności, czyli wiary właśnie. Jeśli nie jest dla nas intelektualnie oczywiste istnienie Boga i nie potrafimy go dowieść (choć obiektywnie jest to przecież możliwe), a jednak się modlimy i przyjmujemy sakramenty, to również możemy się spowiadać z grzechów, które nie są dla nas oczywistym złem i nie mamy emocjonalnej pewności ich niszczącej siły. Wcale nie oznacza to, że jesteśmy hipokrytami. Oznacza to jedynie, że jesteśmy ludźmi wierzącymi zarówno na płaszczyźnie dogmatycznej, jak i moralnej.

Odczucie i sumienie

Nasze dylematy związane z zagadnieniem grzechów, za które nie żałujemy, a jednak czujemy się w obowiązku wyznać je na spowiedzi, mają swoją podstawę w jednej zasadniczej pomyłce. Niewątpliwie pomyłką tą jest przywiązywanie w życiu moralnym zbyt wielkiej wagi do odczuć moralnych. Przede wszystkim samo sumienie traktujemy zwykle jako bliżej nieokreślone przeczucie, emocjonalne przeświadczenie, że coś zrobiliśmy dobrze albo źle. Sumienie zaś jest czymś zgoła innym – aktem, czyli czynnością, albo jak kto woli działaniem, rozumu praktycznego. W definicji tej najważniejsze jest słowo „rozum”.

Sumienie jest aktem rozumu. Oznacza to, że na drodze racjonalnej wydajemy sąd o danym uczynku. Oczywiście, w owym racjonalnym procesie sądzenia bierzemy pod uwagę również własne uczucia moralne, podobnie jak bierzemy pod uwagę opinię innych ludzi, nauczanie Kościoła, okoliczności takiego czy innego działania podlegającego moralnej ocenie. Ale odczucia moralne są tylko jedną z przesłanek, którą bierzemy pod uwagę, gdy nasze sumienie wydaje osąd moralny naszego działania. Jeżeli tego nie zrozumiemy, to do końca życia grozi nam tzw. spowiadanie się „na wszelki wypadek”.

Penitent spowiadający się „na wszelki wypadek” powiada na przykład tak: „Nie byłem w niedzielę na mszy świętej, ale byłem chory”. Spowiednik ma wówczas ochotę spytać: „Dlaczego w takim razie się z tego spowiadasz? Skoro byłeś chory, to dobrą rzeczą było zostać w łóżku i zatroszczyć się o swoje zdrowie”. A penitent zwykle odpowiada: „Bo wie ksiądz, tak na wszelki wypadek”. Jest to klasyczna sytuacja, w której bardziej ufamy jakimś niejasnym uczuciom moralnym niż naszemu racjonalnemu sądowi moralnemu.

Wolimy się wyspowiadać „na wszelki wypadek” z naszych niejasnych moralnych odczuć, niż oceniać takie sytuacje racjonalnie. Niestety, zbyt częsta praktyka spowiadania się „na wszelki wypadek” ma zgubne skutki. Jednych doprowadza do nerwicy i choroby skrupułów, a innych do równie tragicznej sytuacji, kiedy wysiłek oceny moralnej zostaje odłożony na górną półkę naszej duszy, a my wciąż pozostajemy w wygodnym moralnym niedookreśleniu, komfortowej „mgle” czynów, które pozostają nienazwane, co do których mamy odczucie, że są „poza dobrem i złem”.



Sumienie nie jest niejasnym odczuciem. Sumienie jest racjonalnym sądem biorącym pod uwagę wiele czynników. Czasami, wbrew naszym nerwowym odczuciom moralnym, skrupułom i wahaniom będzie nam wyraźnie wskazywało, że postąpiliśmy dobrze. Ale też wiele razy, wbrew naszym uśpionym uczuciom moralnym, będzie nam mówiło, że coś jest nie tak. Podstawowy głos sumienia, to głos rozumu i racjonalnego sądu.

Zdarza się, że uśpienie czy pobudzenie pewnych odczuć moralnych zależy od społeczeństwa, w którym żyjemy. W Polsce, na przykład, ściąganie na egzaminach nie uchodzi za coś specjalnie złego. Nikt, co prawda, nie twierdzi, że ściąganie jest czymś dobrym, ale raczej mało kto ma „emocjonalne wyrzuty sumienia”, czy poczucie wstydu z tego powodu, że skorzystał ze ściągi na maturze. W zwykłych ogólnopolskich gazetach, w ramach pokazywania maturalnych zwyczajów publikowane są zdjęcia sposobów kamuflażu ściąg, a mniejsze czy większe gwiazdy i gwiazdeczki w telewizyjnych wywiadach zachwalają z uśmiechem na twarzy skuteczność swoich prób ściągania na najważniejszych nawet egzaminach. W Polsce ściąganie nie budzi moralnych emocji. Ale ze zdziwieniem zauważyłem, że w Stanach Zjednoczonych już tak. Ściąganie jest powodem do wstydu, jednoznacznych wyrzutów sumienia, a publiczne przyznanie się do tego typu oszustwa „bez obciachu” byłoby traktowane jak przyznanie się „bez obciachu” do kradzieży.

Czy to oznacza, że skoro my, Polacy, nie mamy zbyt silnych uczuć moralnych związanych z nagannością ściągania, a Amerykanie mają, to dla nas ściąganie nie jest grzechem i nie musimy się z tego spowiadać, a oni muszą? Oczywiście, że wyciągnięcie takiego wniosku byłoby bzdurą. Zarówno dla nas, jak i dla Amerykanów ściąganie jest czymś obiektywnie złym. Ale my, Polacy, jeszcze długo przez palce będziemy patrzyli na grzechy związane z oszukiwaniem jakiejkolwiek władzy – czy będzie to policjant, czy nauczyciel. Władza często bywała nam w naszej historii narzucana wraz z prawem, które miało nas obowiązywać. Dlatego też cnota niesubordynacji rozwinęła się w nas na tyle skutecznie, że stała się wadą, kiedy trzeba się podporządkować władzy dobrej, zasadnej czy po prostu prawu słusznie ustanowionemu.

Podobnie jest z innymi kwestiami moralnymi. Nie „czuję”, że nielegalne oprogramowanie jest kradzieżą, bo kradzież kojarzy mi się z zabraniem komuś pieniędzy albo jakiejś rzeczy materialnej. To, że można komuś ukraść własność intelektualną, jesteśmy w stanie racjonalnie przyjąć, ale emocjonalnie odczuć jeszcze tego nie potrafimy, bo pojęcie „własności intelektualnej” pojawiło się stosunkowo niedawno. Oczywiście lepiej „czulibyśmy” ten grzech, gdybyśmy byli na przykład muzykami utrzymującymi się ze sprzedaży płyt. Takie przykłady można mnożyć. Podaję je tylko w tym celu, aby pokazać, że uczucia moralne, jakkolwiek ważne, potrafią nas czasami zwodzić.

Żal za grzechy

Także żal za grzechy nie jest przede wszystkim uczuciem moralnym. I nie powinno nas to dziwić. Trudno żałować za grzechy, których zło nie jest dla nas oczywiste. Łatwo jest żałować za te, które wyraźnie pokazały moją słabość, np. za tchórzostwo czy zdradę. Trudniej żałować emocjonalnie za grzechy, których zło przysłania mi albo przyjemność, albo zysk z nimi związany. Paleta tego typu grzechów jest szeroka – od cudzołóstwa po ściąganie.

To, że emocjonalnie nie żałuję danych grzechów, nie oznacza, że nie są one grzechami, ani tego, że mój żal nie jest prawdziwy, choć definitywnie nie jest emocjonalny.

Żal ów rodzi się ze świadomości, że uczyniłem coś, co godzi w Osobę, która mnie najbardziej kocha i którą ja kocham – w samego Boga. To, że zdaję sobie sprawę z „zasmucenia” Pana Boga i wiem, że nie chcę tego robić, wystarczy jako żal za grzechy. O dar żalu emocjonalnego – czyli ostatecznie o dar łez – trzeba Pana Boga prosić i warto swoje serce do takiego żalu przygotowywać. Ale póki jeszcze żal zdolny poruszyć nasze emocje nie stał się naszym udziałem, możemy się spokojnie spowiadać, bazując na żalu dosyć „racjonalnym”. Podobnie postępujemy w naszych zwykłych ludzkich relacjach. Czasami mówimy komuś: „Nie wiem, jak moje postępowanie mogło cię zranić. Nie widzę w nim nic złego. Ale skoro cię dotknęło, to mogę powiedzieć, że jest mi przykro. Tego właśnie nie chciałem zrobić ani w żaden sposób do tego doprowadzić”. Nie czujemy się wówczas hipokrytami. Podobnie nie powinniśmy się czuć hipokrytami, gdy nasz żal przy spowiedzi nie obejmuje jeszcze całej naszej osoby.



Ogólne rady są proste. Musimy pamiętać, że nasze sumienie nie jest tożsame z naszymi moralnymi odczuciami i to nie one odgrywają główną rolę w jego funkcjonowaniu. Po drugie, musimy być świadomi, że ludzkie sumienie po prostu się uczy i na tę naukę potrzebuje czasu. Nie można zakładać, że mamy świadomość moralną od razu ukształtowaną i pełną. Musimy dać jej czas, wsparcie i możliwości rozwoju, zapewnić „nauczycieli i podręczniki”.

Kilka rad na koniec

W jaki konkretnie sposób uczyć sumienie pewnego i wyraźnego rozeznawania grzechów? Jest w tej materii kilka pomocnych rad.

Pamiętajmy, że rachunek sumienia nie jest spojrzeniem na siebie naszymi własnymi oczami, ale oczami Pana Boga. Jak widzi Pan Bóg, warto się dowiadywać z tych źródeł, które mamy do dyspozycji: Pisma Świętego oraz Tradycji i nauczania Kościoła. Niekiedy spojrzenie Pana Boga na nasze grzechy może być znacznie łagodniejsze niż nasze własne, pełne ambicji sądy o nas samych. Czasami jednak Boże spojrzenie może być surowsze niż nasze – zwłaszcza wówczas, gdy moralny wzrok duszy przesłania nam hipokryzja.

Kiedy oceniamy własne czyny, starajmy się dokonać serii eksperymentów myślowych, które pozwolą nam osądzić najpierw obiektywne zło czy dobro czynu, a później dopiero nas samych jako jego sprawców. Nie pytajmy się więc, czy źle zrobiłem, że ściągałem, ale zadajmy sobie pytanie, czy ściąganie jest złe. Później warto postawić sobie pytanie, jak oceniłbym taki grzech, gdyby dopuścił się go ktoś inny. Tej metody użył prorok Natan wobec króla Dawida. Opowiedział Dawidowi historię o kimś innym niż on sam. Król miał okazję wydać „obiektywną” ocenę określonego postępowania nieznanego człowieka. Dopiero wówczas Natan zidentyfikował bohatera opowieści jako króla Dawida. Jest to dokładna odwrotność reguły, która obowiązuje przy sądzeniu innych ludzi. Wówczas warto sobie pomyśleć, że sądzimy nas samych. Jeśli sądzimy nas samych, dobrze jest pomyśleć sobie, że oceniamy czyn innego człowieka.

Pomocne w ocenie moralnej jest wracanie pamięcią do prawdy, że nie ma czynów neutralnych moralnie. Nasze działania są złe albo dobre. Czasami łatwiej nam będzie ocenić czyn, gdy zadamy sobie pytanie nie o to, czy był on grzechem albo czy był zły, ale czy mogę spokojnie powiedzieć, że to, co zrobiłem było dobre. Są to niby bardzo bliskie pytania, ale jednak różne. Jeśli pytam sam siebie: „Czy jazda bez biletów transportem miejskim jest złem?”, mogę sobie czasami odpowiedzieć dosyć pobłażliwie: „No, może i jest, ale co tam taki grzech, drobiazg”. Kiedy jednak zadam sobie pytanie, czy czynię realne dobro w ten sposób, że nie kupuję biletów i nie płacę za przejazd, jednoznacznie będę mógł sobie odpowiedzieć, że bez wątpienia dobrym takiego postępowania nie można nazwać. Czyny są złe albo dobre, moralna neutralność nie istnieje.

W pracy nad rozeznawaniem moralnym pomoże nam przede wszystkim nie tyle nasz wysiłek, ile sam Duch Święty, Światłość Sumień. We współpracy z Nim życie moralne staje się przygodą taką, jak nauka obcego języka. Męczymy się ze słówkami, wymową i gramatyką. Ale czujemy, że nasz świat się poszerza. Nie „dołujemy się” błędami i niepowodzeniami, ale je poprawiamy i chcemy mówić i rozumieć coraz lepiej. W istocie życie moralne jest nauką języka, tego języka miłości, którym mówi się w Państwie Bożym, Królestwie Niebieskim albo – jak kto woli – w życiu szczęśliwym.



JANUSZ PYDA ur. 1980, dominikanin, absolwent filozofii UJ i teologii PAT, publikował w „Teofilu”, „Znaku”, „Christianitas” i „Teologii Politycznej”, ostatnio wydał Listy starego anioła do młodego, aktualnie studiuje w Stanach Zjednoczonych.