Ich posługa to bycie

Michał Bondyra

publikacja 09.02.2007 07:23

Wtedy wkraczają oni – ksiądz, wolontariusze i pielęgniarki z poznańskiego Hospicjum Domowego św. Jana Kantego. Od tego momentu są do dyspozycji umierającego o każdej porze dnia i nocy, do ostatnich dni, „ucząc śmierci” nie tylko konających, ich rodziny, ale i siebie samych... Przewodnik Katolicki, 11 lutego 2007

Ich posługa to bycie




Czas wypisu ze szpitala dla chorego i jego rodziny jest jak wyrok. Wtedy wkraczają oni – ksiądz, wolontariusze i pielęgniarki z poznańskiego Hospicjum Domowego św. Jana Kantego. Od tego momentu są do dyspozycji umierającego o każdej porze dnia i nocy, do ostatnich dni, „ucząc śmierci” nie tylko konających, ich rodziny, ale i siebie samych...

Myśl o powołaniu hospicjum zrodziła się w poznańskim szpitalu przy ul. Przybyszewskiego 22 lata temu. – Służba zdrowia była atakowana za to, że „bez płacenia” niczego nie można dostać. My postanowiliśmy zrobić coś innego – wspomina Jolanta Ruszkowska, założycielka hospicjum. Wraz z kilkorgiem osób zwróciła się ze swoim pomysłem do ks. Ryszarda Mikołajczaka, który wtedy zajmował się niepełnosprawnymi. Kapłan pomysł podchwycił i zgodził się poprowadzić dzieło. – To zaczynało się w tym budynku, piętro niżej – mówi. Dlaczego Jan Kanty? Bo to jest przedłużenie jego działalności sprzed wieków. – Dzięki niemu wiemy co robić, nie musimy szukać jakichś nowych programów – przekonuje ks. Ryszard.

A posługa hospicjum nie jest lekka. Około czterdziestu wolontariuszy medycznych (lekarze i pielęgniarki) i niemedycznych, a także ksiądz zajmują się osobami z chorobą nowotworową, której nie można już leczyć. Bezinteresownie niosą im pomoc, zjawiają się w ich domach na każdą prośbę. Po co? – Ciężko chory nie może zostać w domu sam. A przecież rodzina musi iść do pracy, dzieci do szkoły. Ponadto nawet średnio zamożnych po prostu nie stać, by opłacać opiekę w ciągu dnia – wyjaśnia siostra Irena, wolontariuszka. Często też rodzina nie chce oddać chorego po raz kolejny do szpitala, bo jak mówi wolontariuszka Urszula, „chce mieć go w tych ostatnich chwilach przy sobie”.

Zaczyna się od wypisu

Opieka hospicyjna to nie tylko „posługiwanie z podsuwaczem”, ale też, a może przede wszystkim, bycie z cierpiącym, które zaczyna się na krótko przed wypisem ze szpitala. – Wtedy chorzy są już świadomi swego stanu i wiedzą o tym, że za chwilę będzie bardzo konkretny kłopot dla nieprzygotowanej na tę sytuację rodziny – mówi ks. Mikołajczak. – Cały ten moment zawstydzenia, trudności, niestwarzania sobą problemów najbliższym jest bardzo wielkim cierpieniem tego człowieka – czuje się jak zastraszony królik. Wtedy wraz z zespołem dyżurnym wkraczamy my – dodaje. Ta sytuacja daje choremu i jego rodzinie pewność, że nie jest wstydem, kiedy proszą o pomoc następnego dnia. – Oni zasmakowali bardzo ważnego „bycia” w godzinie ich potrzeby, chcą „bycia” kontynuowanego, które jednoczy – zauważa ks. Ryszard.

To „bycie” przynosi wymierne korzyści umierającym. Czerpią z niego radość i siłę, które – jak mówi wolontariuszka Basia – promieniują z chorego, mimo jego cierpienia. – Doświadczyłam tego, opiekując się dwoma osobami, a miałam jak na razie trzech podopiecznych, czyli sprawdza się to w 66 proc. – przyznaje ze śmiechem.



Katharsis dla rodziny

Korzyści czerpie również rodzina. – Ta niesamowita dobroć, ciepło i miłość ludzi, którzy przychodzą, jest bardzo potrzebna nie tylko choremu, ale i nam, którzy cierpimy razem z umierającym – mówi Barbara, żona niedawno zmarłego. – Dzięki Hospicjum św. Jana Kantego mąż umierał w spokoju, a ja wraz z córkami w obliczu całej tej tragedii nie byłam sama – dodaje ze wzruszeniem.

Jak posługa hospicyjna zespala rodzinę, pokazuje historia Ady – wolontariuszki z 12-letnim stażem.
– Od wczoraj jestem pod wpływem pani Zofii, która odeszła w nocy. Od ponad 40 lat mieszkała z niepełnosprawną córką. Choć od początku choroby nowotworowej należało pójść do stacjonarnego hospicjum, córka nie wyobrażała sobie oddać tam mamy i postanowiła zorganizować pomoc w domu. Zdecydowała się na Hospicjum św. Jana Kantego. Posługując wraz z młodymi pielęgniarkami, Patrycją i Kasią, widziałam jak w tych ostatnich dniach scalała się przy jej łóżku rodzina; przyjechała siostra pani Zofii, wnuk – adoptowany syn niepełnosprawnej córki. Wszyscy wspólnie w tym czasie bardzo się zjednoczyliśmy – wspomina z przejęciem.

„Złota kura” Kościoła

Ta historia, jak wiele innych, jest też dowodem na to, że umieranie i „bycie” nie pozostaje bez wpływu na samych wolontariuszy. – Chory potrafi bardzo wiele nas nauczyć. Pełniłam posługę, przez którą chora kobieta nauczyła mnie w niesamowity sposób cierpliwości, pokory i pogłębienia swojej wiary – wspomina wolontariuszka Małgorzata. A to ostatnie nie jest bez znaczenia nie tylko dla samych wolontariuszy, u których często „doświadczenie umierania”, jak mówi ks. Mikołajczak, „prostuje ich życie”, ale także dla rodzin umierających, którzy widząc troskę wolontariuszy, po latach nawracają się. – Od strony duszpasterskiej hospicjum jest taką „złotą kurą”. Regulowanie związków niesakramentalnych, spowiedzi po latach, chrzty – to wszystko zmienia się pod wpływem bycia z ojcem, matką czy córką w godzinie ich umierania – wyjaśnia kapłan. – Nie dzieje się to od razu, czasem po trzech, pięciu latach, ale dla mnie to jest namiastka tego pierwszego Kościoła – dodaje.



Numerki i czekoladki

Owoce tej niezwykłej posługi przenoszą się też czasem na kontakty z sąsiadami, których wcześniej, gdy wszyscy byli zdrowi, nie było. – Koło mnie siedzi Piotr, sąsiad pani Marii, którą się opiekuję – mówi wolontariuszka Basia. – Zaofiarował swoją pomoc. Dziś poszedł i...

– Pomogłem nakleić numerki, które starły się na telefonie – wyjaśnia młody chłopak. – To był prosty gest, a dał mi masę szczęścia. Pani Maria też była niesamowita. Kiedy odmówiłem jakiejkolwiek zapłaty, ona z wdzięczności wcisnęła mi czekoladki – śmieje się Piotr.

Duch „macza palce”

A czy mimo wszystko, posługując wśród cierpiących, mając też wiele swoich obowiązków, swoje życie, pracę, szkołę i codzienne problemy, są momenty, gdy wolontariuszom najzwyczajniej w świecie nie chce się iść do umierającego? – Dla mnie to zwyczajne bycie z drugim daje tyle radości, wewnętrznego pokoju, że nie istnieje przymus pójścia do chorego. Ja po prostu chcę tam być, bo wiem, że on mnie potrzebuje – mówi Basia. – Tak sobie układam hierarchię ważności spraw w ciągu dnia, że znajdę na to czas. Wiem, że jak pomogę innym, to Duch Święty pozwoli mi przezwyciężyć moje problemy – dodaje. Potwierdza to Ada, weteran wśród wolontariuszy, mówiąc, że niezależnie od godziny, zawsze gotowa jest „na wyjście do umierającego”. Słuchając tych słów nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w ich niesamowitej posłudze Duch Święty faktycznie ciągle „macza palce”.