Nieźle siebie zmaltretowałem

Rozmowa z Zenonem Laskowikiem, założycielem i autorem kabaretu Tey oraz Platformy

publikacja 13.04.2007 21:11

Myślę, że trzeba mieć pewną odwagę, żeby powiedzieć: nie chcę tego albo nie będę tego robił. Pomimo że za „tego” można otrzymać całkiem sensowne materialne apanaże i człowiekowi nieraz coś tam podszeptuje - nie bądź głupi, nie odrzucaj tego, pozostaję niewzruszony. Przewodnik Katolicki, 15 kwietnia 2007

Nieźle siebie zmaltretowałem




Ostatnią naszą rozmowę zakończyliśmy pytaniem o to, jaki jest „nowy” Zenon Laskowik, na które nie padła odpowiedź. Czy dziś potrafi Pan już na nie odpowiedzieć?

– Myślę, że ten proces odnowy trwa. Na pewno jestem bardziej dojrzały jeśli chodzi o pewne wartości, także te ponadczasowe, jak być sobą. To z kolei wiąże się z częstym odrzucaniem tego, co mi się proponuje, a także podpowiedzi wewnętrznych. Myślę, że trzeba mieć pewną odwagę, żeby powiedzieć: nie chcę tego albo nie będę tego robił. Pomimo że za „tego” można otrzymać całkiem sensowne materialne apanaże i człowiekowi nieraz coś tam podszeptuje - nie bądź głupi, nie odrzucaj tego, pozostaję niewzruszony. Zawsze, gdy uznam, że to nie ma głębszej wartości, jest tylko ładnym, lecz bezwartościowym „opakowaniem”, do którego nie mam zamiaru wchodzić. Sądzę, że jestem coraz bliżej siebie, choć proces ten nie jest zakończony…

Powiedział Pan, że w momencie odejścia od show-biznesu zaczął Pan naprawdę żyć. Czy rzeczywiście nigdy nie żałował Pan tej decyzji?

– Nigdy. Odszedłem w momencie, kiedy osiągnąłem szczyt popularności. Uczyniłem to, ponieważ byłem bardzo spragniony wiarygodnej świątyni dla swojej sfery intymnej. Potrzebowałem największej intymności rozmowy z samym sobą, a kamery i sceniczno-telewizyjny blichtr temu przeszkadzają.

W naszym nowym programie zadajemy sobie takie pytanie, czy dla sztuki potrzebny jest sponsor, czy też mecenas sztuki? Odpowiadamy, że zdecydowanie mecenas. Sztuka jest niezwykle delikatną materią, gdzie trzeba obcować z samym sobą, a także dzielić się z drugim człowiekiem, ale tylko w jakiejś szczerości i uczciwości, dlatego potrzebny jest mecenas. Show-biznes to miejsce, gdzie wszystko się świeci, jest w nim bardzo dużo kiczowatości, a ja mam już ich dość. Dlatego chcę również być dla siebie mecenasem…

Co podczas używania życia działo się z Pańską duszą?

– No właśnie, dusza jeszcze do dziś się leczy. Ona była bardzo okaleczana. Kiedy człowiek w swoim życiu dochodzi do takiego momentu, w którym wydaje mu się, że się jej pozbył, to traci z nią kontakt. Jest to ostatni moment, by odnaleźć w sobie odwagę na jej odszukanie, inaczej straci się tożsamość. Dzięki pomocy Pana Boga odnalazłem tę odwagę, by krytycznie ocenić swoje dotychczasowe życie i porzucić je, a odszukać nowe. Zaczęło się moje wielkie odrodzenie, które myślę, że wciąż trwa. Mam nadzieję, że jeżeli człowiek nieświadomie używa życia, to Bóg mu to wybaczy… Teraz, w miarę dojrzewania, zadaję sobie wiele pytań dotyczących mojej duszy. Póki istnieje tajemnica śmierci, najgenialniejszy pomysł Pana Boga, nigdy nie rozwiążemy tej tajemnicy, w której też sami uczestniczmy. Zawsze mam dziwne odczucie, że kiedy mówię o poważnych sprawach, to jakoś one dziwnie brzmią… Niemniej na pewno wyzbyłem się lęku przed śmiercią, dlatego też uciekam zawsze tam, gdzie mogę umierać, bo umieranie każdego dnia jest największym sensem życia. Szukam tego Słowa, które mnie buduje, które jest dla mnie pokarmem duchowym i bez którego już byłoby mi ciężko żyć.



Zerwał Pan nie tylko z show-biznesem, ale także z alkoholem i paleniem papierosów…

– Bardzo bolał mnie fakt, że jestem zniewolony przez oba te nałogi i nie mogę sobie z nimi poradzić. Usłyszałem wówczas, że najlepiej będzie, jeśli zgłoszę się do wspólnoty AA, tak też się stało. Jestem klasycznym przykładem meetingowca, który systematycznie chodzi na spotkania i powoli zaczyna rozumieć ich sens. Po czasie odkryłem, że moja obecność bardzo mocno wspiera wiele innych osób, które uruchamiają w sobie taki wewnętrzny dialog: skoro on sobie poradził, to dlaczego ja mam sobie nie poradzić?! Myślę, że jest to jakaś moja misja. Dziś już wiem, że trzeba jeszcze raz narodzić się w swoim jestestwie, by świadomie zadać Bogu pytanie, jaka jest Jego wola wobec mnie. To jest moment, z którym mamy najwięcej problemów, bo albo chcemy usłyszeć, co Bóg do nas mówi, albo udajemy, że nie słyszymy Jego słów. Jeśli usłyszymy i robimy to czego On od nas wymaga, to musimy się liczyć z tym, że spory szok przeżyje najbliższe otoczenie, które nasze odmienione postępowanie odbiera jako przejaw choroby psychicznej… Trzeba to wytrzymać i powtarzać sobie, że kieruję się moim wewnętrznym GPS-em, Boskim GPS-em naprowadzającym mnie do siebie samego, mówiącym - idź tutaj, tą drogą i zostaw ten cały cyrk, który jeśli chce, niech idzie na zatracenie, a ty masz własną ścieżkę i realizuj się. Trzeba czasem przystanąć, poczekać, może nawet cofnąć się, zastanowić, zapłakać, a wówczas życie zaczyna się układać według woli Najwyższego. Poza tym chciałem też sobie odpowiedzieć na pytanie, które mnie męczyło od wielu lat, czy ja bez tych używek potrafię coś zrobić, czy w ogóle mam jakiś talent?!

Ale miał Pan jeszcze to szczęście, że przy Panu cały czas wiernie trwał i nieustannie wspierał ziemski „anioł stróż” – żona Aleksandra…

– To prawda, bez niej moja cała przemiana nie byłaby możliwa. Sądzę, że bez wsparcia Aleksandry odpowiedziałabym na diabelskie wezwania… i powróciłbym do dawnego życia. Myślę, że w jej przypadku określenie „anioł stróż” to za mało powiedziane, Aleksandra była moją opoką, pomimo że nie miała ze mną lekko…

No właśnie, złożył Pan kiedyś taką deklarację, że zadośćuczyni tym wszystkim, których kiedyś skrzywdził…

– Na tej liście Aleksandra jest na drugim miejscu, bowiem na pierwszym jestem ja. Sam siebie przecież też nieźle zmaltretowałem. Teraz, w ramach dojrzewania, dochodzę też do tego, że kiedy brałem udział w tym twórczym fermencie, jakim był kabaret Tey, widziałem, że bez dotknięcia jakiegoś szaleństwa nie ma mowy o sztuce. Bez dotarcia do granicy tego szaleństwa nie ma też możliwości powrotu do normalności. Granica, która oddziela te dwa światy, jest niezwykle cienka i niebezpieczna. W ramach tego zadośćuczyniania więcej czasu poświęcam na obcowanie z żoną, umiem już zrezygnować z wielu rzeczy, aby każdą wolną chwilę spędzać właśnie z nią. Bardzo dużo rozmawiamy, szczególnie o tym, że okaleczanie jej przeze mnie nie było z jakieś zemsty, braku miłości czy odrzucenia, tylko wynikało z szaleństwa, z tego, aby uzyskać sukces.



Pańskie życie to jedna wielka wędrówka i poszukiwanie: kabaret Tey, później praca na poczcie, po niej O.B.O.R.A, a teraz Platforma…

– W Oborze chcieliśmy stworzyć prawdziwą świątynię sztuki. A kiedy okazało się, że nie można tego uczynić, odszedłem. Poza tym sztuka nie może współistnieć z browarem. Coraz częściej nachodzą mnie czarne myśli, że nasze życie zamieni się w uperfumowany i przypudrowany grill, który stał się symbolem polskiego, kulturalnego życia, polegającego na grzaniu białej kiełbasy popijanej piwem… Platforma niestety nie ma swojej sali. Pozostajemy bezdomni od roku 1984, kiedy to towarzysze wyrzucili nas z Sali przy ul. Masztalerskiej, uzasadniając to, że przez nasze występy klasa robotnicza nie może spać. I choć żyjemy już ponoć w IV Rzeczypospolitej, decyzje owych towarzyszy wydają się być wciąż wiążące.

Słyszałam, że jest Pan zdecydowanym przeciwnikiem wprowadzania coraz nowocześniejszych nowinek medialnych w Kościele…

– To prawda. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem medialnego Kościoła, chociażby dlatego, że przy pomocy jednego przysłowiowego kliknięcia ktoś nieuczciwy może stworzyć nam „cud”, a chyba nie o to chodzi. Boję się, że kiedyś włączę radio i usłyszę: proszę Państwa, a teraz łączymy się z Królestwem Niebieskim…

Media w Kościele to mimo wszystko dla mnie jest profanum, a ja chcę bronić swojej wiary. Schodząc ze sceny uczyniłem to właśnie w przekonaniu, że światła jupiterów, kamer oraz głośniki są poważną i niebezpieczną przeszkodą w obcowaniu z Istotą.