Stiepka rzuć ta chóra

Z profesorem Stefanem Stuligroszem, wybitnym dyrygentem, twórcą Poznańskich Słowików, rozmawia Michał Bondyra

publikacja 20.11.2007 12:32

Swoim śpiewakom, ale i ludziom na koncertach często przypominam list Jana Pawła II skierowany do artystów. Ojciec Święty rozróżnia w nim Stwórcę, twórcę i odtwórcę. Talent twórcy pochodzi z natchnienia Ducha Bożego. Bach, Haendel czy Mozart byli tego świadomi. Przewodnik Katolicki 18 listopada 2007

Stiepka rzuć ta chóra




Mało kto wie, że znakomity mistrz batuty, profesor Stefan Stuligrosz, dyrygencką przygodę zaczynał bardzo wcześnie.

– Faktycznie, kiedy zakładałem chór, właściwie chórek przy Krucjacie Eucharystycznej u sióstr serafitek w poznańskiej parafii św. Rocha, miałem zaledwie 12 lat. Pamiętam skromną kaplicę w baraku pachnącą liliami, których po trosze słodki, po trosze duszący zapach do dziś przywołuje miłe wspomnienia tamtego okresu. Muzycznie był to nie najlepszy zespół. Śpiewali w nim moi rówieśnicy – synowie i córki naszych sąsiadów. To była wielka zabawa, przygoda. Zbieraliśmy się gdzieś na strychach, w prywatnych mieszkaniach, przy olbrzymiej aprobacie naszych rodziców. Z rozbawieniem wspominam, gdy moja siostra Wanda, najmłodsza w chórze, by dorównać wzrostem reszcie śpiewaków, stawała przy fisharmonium na tzw. ryczce. Z tego okresu nie sposób nie wymienić życzliwych sióstr Flawiany i Medardy, otaczających nas serdeczną, matczyną wręcz opieką, no i oczywiście siostry Letycji Klimanek, grającej na fisharmonium. Dysponowała ona wspaniałym głosem sopranowym, który kształciła u słynnej wtenczas sopranistki koloraturowej Ady Sari.

Później był chór ks. Wacława Gieburowskiego i październik 1939 roku...

– Od tego pamiętnego miesiąca w okupowanym przez hitlerowców Poznaniu prowadziłem zespół chłopięco-męski, skupiając wokół siebie niedobitki chóru katedralnego znakomitego ks. Wacława Gieburowskiego. Śpiewało w nim wówczas 16 chłopaków i ośmiu kolegów; po 4 w tenorach i basach. To był bardzo dobry, kameralny zespół, stanowiący podwaliny późniejszego chóru, którego reorganizacja przypadła po zakończeniu wojny. Do 50. roku chór nosił imię ks. Gieburowskiego. Działania władz komunistycznych, zmierzające do przeniknięcia w struktury Kościoła sprawiły jednak, że nasz chór, podobnie jak inne instytucje związane z Kościołem, decyzją Episkopatu pod przewodnictwem kard. Stefana Wyszyńskiego, zawiesił swoją działalność. Pracę wznowiliśmy już jako chór Filharmonii Poznańskiej, który przejął w naturalny sposób spuściznę po zespole ks. Gieburowskiego. Tak samo jak popularną nazwę „Poznańskie Słowiki”, którą nosił wcześniej ten przedwojenny chór.

„Poznańskie Słowiki” mają potężny dorobek artystyczny, rozwijają go zresztą do dziś. Koncertów w ciągu tych blisko 60 lat było tysiące: w Europie, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Japonii, Korei Południowej... Są wśród nich dla Profesora jakieś szczególne?

– Tych szczególnych było wiele. Wspomnę choćby udział w festiwalach: w praskim Jaro, Festival de Paques w Lourdes, dwukrotnie w norweskim Bergen, Brukseli czy Paryżu. Najmilsze były jednak dla mnie spotkania z rodakami w USA i Kanadzie. Pamiętam tournée po Stanach w 1963 roku. Czasy żelaznej kurtyny. Wyjazd organizowany przez Pagart, podczas którego troskliwą opieką otoczył nas ks. Artur Słomka, przyjaciel abp. Antoniego Baraniaka, który będąc w Watykanie poinformował ks. Słomkę, że nasz zespół „to nie żaden chór komunistyczny, ale nasz – katolicki”. Opinia ta sprawiła, że Polonia przyjęła nas bardzo gorąco. Jako trzeci zespół z Polski, po Mazowszu i Filharmonii Narodowej, zwiedziliśmy wtedy całe Stany. Aż żal, że przez te lata nie było nikogo, kto by te wszystkie koncerty mógł opisać w chóralnej kronice. Na szczęście zachowały się liczne recenzje i doskonałe zdjęcia autorstwa Kazimierza Gawlaka.





Myśląc o tych najbardziej szczególnych koncertach, przed oczyma stają mi spotkania z naszym Ojcem Świętym Janem Pawłem II. Szczególnie to podczas pierwszej pielgrzymki Papieża do Polski. To było na Zesłanie Ducha Świętego. Wtedy nie znaliśmy jeszcze trasy pielgrzymki. Wiadomo było tylko, że Ojciec Święty na pewno będzie w Gnieźnie. Pojechałem więc z moją żoną Barbarką, by zaproponować organizatorom oprawę muzyczną. Gdy dowiedziała się o tym Dyrektor Wydziału Kultury, spytała wprost, czy wiem co robię, bo przecież tam będzie olbrzymi tłok, ludzie się stratują, a Służba Bezpieczeństwa przygotowała już dwa tysiące trumien dla przyszłych ofiar.

Dojechaliśmy do Gniezna bez żadnych przeszkód dwoma autokarami przez Pobiedziska pod samą katedrę. Razem z nami wystąpił Poznański Chór Katedralny ks. Zdzisława Bernata. Dyrygowałem wtedy podczas całej Mszy św. dwoma zespołami. Nie zapomnę, jak to Ojciec Święty swoim zwyczajem ojcowskiej serdeczności „spaźniał” się, a kardynał Stefan Wyszyński „popychał” go do katedry, gdzie czekało już na niego kilkuset kapłanów. Papież wchodząc do świątyni odwrócił się i z charakterystycznym gestem podniesionych ramion, jak biały żagiel płynący na spokojnym morzu, zbliżył się do nas. Klęknąłem wtedy w czarnym piachu i nagle poczułem na moich ramionach ręce Ojca Świętego. Do dziś słyszę jego słowa: „Kochany Mistrzu, jak to dobrze, że jesteśmy razem”. Po nich podniósł mnie i serdecznie uściskał. To było wzruszające. Pamiętam też spotkanie w Watykanie, kiedy po uroczystości beatyfikacji siostry Faustyny, podczas której śpiewaliśmy, Ojciec Święty podszedł do mnie, podziękował i poprosił, byśmy na niego poczekali w bazylice, gdzie zrobimy wspólnie zdjęcie. Zdjęcie było piękne...

Jak tysiące było koncertów, tak tysiące przez chór przewinęło się śpiewaków. Dla tych, którzy śpiewali, wciąż śpiewają, ale przede wszystkim dla Profesora „Poznańskie Słowiki” to tak na dobrą sprawę druga rodzina.

– Tak, a dyrygent jest jej głową, przywódcą. Bo chłopcy lubią mieć nad sobą wodza, który prowadzi ich od zwycięstwa do zwycięstwa, czyli od dobrze wykonanego koncertu do kolejnego, równie dobrego. Czasem jeden czy drugi mnie zdenerwuje. Biorę wtedy takiego na stronę i tłumaczę: „przecież obaj się lubimy, nie możemy więc drzeć między nami kotów”. Jestem zatem nie tylko ich wodzem, ale i przyjacielem.

W każdej rodzinie niezbędne jest wychowanie. Także w tej chóralnej?

– Moim zadaniem jest kształtowanie zespołu artystycznego, ale w znacznie większym stopniu wychowanie młodego człowieka przez muzykę. Bo śpiew uszlachetnia. Trzeba pamiętać, że ilu śpiewaków, tyle odmiennych charakterów. Każdego z nich kocham, jak stary człowiek kochać może swojego młodego przyjaciela.





Chcę ich przysposobić do szlachetnego, pracowitego życia. By to zrobić, do każdego trzeba podejść indywidualnie, jednego troszkę przytłumić, bo jest trochę arogancki, innemu, skrytemu i zastraszonemu dać z kolei takiego „duchowego kopniaka”, by był odważniejszy. Nie mogę ich chwalić i głaskać. Dlatego często jestem surowy i wymagający. To im się może nie podobać. Po latach jednak mi za to dziękują. Niedawno zadzwonił do mnie jeden z dawnych wychowanków z 1946 roku – Benedykt. Dziś już ten sędziwy pan przypomniał mi pewne zdarzenie z odległych czasów, gdy jako młody chłopak uczył się gry na fagocie. Kiedyś zauważyłem, że ma brudne paznokcie i zapytałem: „Beniu, czy tym brudem za paznokciami pielęgnujesz żałobę po jakimś czarnym kocie?”. Teraz śmieje się, że choć od tego zdarzenia upłynęły dziesiątki lat, do dziś poranną toaletę zaczyna od wyczyszczenia... paznokci.

To są drobiazgi, ale dużą wagę przywiązuję też do szacunku dla starszych. Uczę ich tego na koncertach, upatrując sobie starszą, często schorowaną kobietę z widowni. Gdy otrzymam kwiaty, posyłam je jej przez jednego z chłopców i polecam, by się pokłonił i pozdrowił ode mnie. Zdarza się, że obdarowana nie potrafi ukryć wzruszenia.

Wychowując, nie można zapomnieć o szkole. Dlatego istotne też są wyniki w nauce. Chłopcy uczą się naprawdę dobrze, bo 80 proc. z nich ma świadectwa z tzw. czerwonym paskiem. Są wśród nich i wybitni, tacy, jak ten z Wrześni, który nie dość, że dojeżdżał trzy razy w tygodniu na próby i niedzielny śpiew do kościoła, to jeszcze miał „tylko” dwie piątki. Tylko dwie? – dziwiłem się. „No tak, ale reszta to celujące”. To najlepszy przykład na to, że można pogodzić próby, koncerty, szkołę i mieć jeszcze czas na piłkę, pływalnię, rower, czyli normalne chłopięce życie.

Mówiąc o wychowaniu, nie sposób nie spytać o wiarę i religijność – wartości ogromnie ważne w życiu zarówno prywatnym, jak i twórczym Stefana Stuligorsza.

– Prostą, pełną pokory wiarę przekazała mi babcia Franciszka ze Starołęki, która mawiała: „Pan Bóg jest i koniec”. To ona nauczyła mnie pacierza, pieśni, kolęd. Zaszczepiła wiarę zdrową, racjonalną, bez dewocji. Jej wyrazem jest śpiew na chwałę Bogu, na uwielbienie macierzyństwa Maryi, na pokrzepianie ludzkich serc, trochę dla własnej satysfakcji. A wszystko po to, by zrozumieć, że jesteśmy tylko nieudolnymi pośrednikami w przekazywaniu Bożego piękna zawartego w muzyce.





Swoim śpiewakom, ale i ludziom na koncertach często przypominam list Jana Pawła II skierowany do artystów. Ojciec Święty rozróżnia w nim Stwórcę, twórcę i odtwórcę. Talent twórcy pochodzi z natchnienia Ducha Bożego. Bach, Haendel czy Mozart, tworząc swoją przepiękną muzykę, byli tego świadomi. Zapis nutowy muzycznego dzieła nie jest jeszcze muzyką. Wymaga więc dźwiękowego wyzwolenia z tych magicznych, nutowych znaków.

Wykonując dzieła natchnionych mistrzów, my, odtwórcy, nawiązujemy duchowy kontakt z danym kompozytorem, co więcej, także z tchnieniem Bożego Ducha. Dlatego każdy zdrowo myślący artysta do tego, co robi, podejdzie z pokorą nieudolnego odtwórcy Bożego piękna, danego mu przez Stwórcę i twórcę.

Wyobraża sobie Pan Profesor życie bez chóru, dyrygowania, muzyki?

– Gdyby nie było chóru, pewnie związałbym się z operą; jako dyrygent albo solista. Mój znakomity nauczyciel Walerian Bierdiajew, z pochodzenia Białorusin, często mawiał do mnie: „Stiepka rzuć te chóra, bo te malcziki ni żeńszczyny, ni muszczyny, wot takie bezpciowe śpiewanie”. Namawiał, bym jako dyrygent zajął się sztuką operową. Mógłbym też być, jak mawiała moja troskliwa prof. Maria Trąbczyńska: „dobrym Ewangelistą w Bachowskich pasjach, ale i bohaterskim tenorem w operach Wagnera”. Jedno jest jednak pewne: nie mógłbym żyć bez muzyki. Ona jest dla mnie jak gorąca wiara, która pokrzepia. Jest jak powietrze, którym oddycham. Jest jak woda, którą piję.



***

Profesor Stefan Stuligrosz urodził się w 26 sierpnia 1920 roku w Poznaniu. Ukończył studia na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Poznańskiego (1950, Sekcja Muzykologii) oraz na Wydziale Wokalnym i Wydziale Kompozycji, Teorii i Dyrygentury Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej (późniejszej Akademii Muzycznej) w Poznaniu (1953), gdzie przez lata współpracował jako pedagog (od 1973 profesor), wykładowca dyrygentury chóralnej, kierownik Katedry Chóralistyki, dziekan Wydziału Wokalnego, prorektor i rektor (1967-1981). Kierował też Redakcją Muzycznej Rozgłośni Polskiego Radia w Poznaniu. Od 1939 roku dyrygent i kierownik artystyczny chóru chłopięco-męskiego im. Wacława Gieburowskiego, później przemianowanego na „Poznańskie Słowiki”. Światowa sława chóru i koncerty w Europie, USA, Kanadzie i Japonii zaowocowały licznymi nagrodami dla samego twórcy. Profesor Stuligrosz jest m.in. laureatem dwóch Nagród Państwowych I stopnia (1976, 1984), Nagrody miasta Poznania (1954), otrzymał też Krzyż Komandorski, Oficerski i Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, a także na wniosek dzieci Orderu Uśmiechu. W plebiscycie na Wielkopolanina XX wieku ustąpił pola tylko Cyrylowi Ratajskiemu i Wiktorowi Dędze. Uniwersytet im. Adama Mickiewicza przyznał mu tytuł honoris causa, podobnie jak Papieski Instytutu Muzyki Sakralnej w Rzymie. Z pozostałych wyróżnień zagranicznych warto odnotować uhonorowanie go symbolicznymi kluczami do bram Nowego Jorku, Filadelfii, Cleveland i Chicago. Stuligrosz to również autor kilkunastu kompozycji i dwutomowych wspomnień „Piórkiem Słowika. O najbliższych, Poznaniu, muzyce i drogowskazach życia”.