Różne powołania – wspólny cel

Władysław Sinkiewicz

publikacja 25.01.2008 13:11

Zarówno kapłani, jak i lekarze mają w posłudze wobec chorego jeden wspólny cel – ulżyć w cierpieniu, okazać pomoc, a przede wszystkim, jeżeli to możliwe, wyleczyć. Przewodnik Katolicki, 20 stycznia 2008

Różne powołania – wspólny cel




Lekarze duszy i lekarze ciała stanowią jedno spójne, nierozerwalne ogniwo, bez którego skuteczny proces terapeutyczny nie jest możliwy, gdyż nie można dobrze leczyć chorób ciała, kiedy sumienie nie daje spokoju. Podobnie pomoc duchowa pozwala skuteczniej leczyć choroby, gdyż uporządkowane sumienie, mobilizuje układ neurohormonalny i immunologiczny do zwalczania procesu chorobowego.


Być z powołania


Nasze działanie jest najbardziej skuteczne, gdy opiera się na tym samym fundamencie, który nazywamy powołaniem.

Chrystus ludziom, wydawałoby się, słabym, chwiejnym i grzesznym powierza wielkie dzieła. W Ewangelii św. Marka (Mk 16, 14-15) znajdujemy fragment dotyczący sytuacji, gdy zmartwychwstały Chrystus ukazuje się jedenastu i wprost wyrzuca im brak wiary i upór, że nie uwierzyli tym, którzy widzieli Go Zmartwychwstałego. [...]

Również i nam zleca bardzo ważne zadanie obdarzania innych nadzieją i radością, której być może brak nam samym. A może chodzi najpierw o to, bym sam tego zapragnął, bym trochę pomyślał o innych, wziął do serca ich niepokoje i potrzeby. Bym podarował im światło, którego nie mam, ofiarował siłę, której mi brak, nadzieję, która we mnie się chwieje.


Ksiądz w szpitalu


Jakże istotna jest nawet sama tylko obecność kapelana w szpitalu, żeby był jak najczęściej widoczny wśród chorych, być może nawet na początku często nieufnych wobec kapłana, a nawet z pozoru wrogich. Okazuje się jednak nierzadko, że po wstępnych, niejednokrotnie zdawkowej lub grzecznościowej wymianie zdań, odsłania się zagubione ludzkie wnętrze, tak bardzo potrzebujące wysłuchania i duchowej terapii i początkowa nieufność przeradza się w serdeczną zażyłość, a kapłan staje się oczekiwanym gościem.

Nieważne jest również, czy chory człowiek potrzebujący duchowego wsparcia, będąc często na krawędzi życia, jest wierzący czy niewierzący, czy jest protestantem czy prawosławnym. Ofiarowane dobro wysłuchania kogoś, obdzielenia dobrym słowem, uśmiechem lub szczerą rozmową ma wymiar uniwersalny i głęboko ludzki i przez to prawdziwie chrześcijański.





Obecność kapelana w szpitalu wiąże się to nie tylko z posługą dla chorych, ale również z możliwością wzajemnego wspierania się – kapłana i lekarza tak dla dobra powierzonych nam chorych, ale i dla dobra nas samych. Możemy być dla siebie wzajemnym źródłem informacji o konkretnych pacjentach, a tym samym sobie nawzajem pomagać. Zachęcam księży, by od czasu do czasu zapukali do dyżurki lekarskiej i wprosili się w wolnej chwili na kawę i herbatę. Takie kontakty są dobrą okazją, by się zapoznać, polubić, a może i otworzyć przed kapłanem swoje nieraz trochę zakręcone sumienie i podzielić się własnymi problemami, z którymi nie zawsze dajemy sobie radę. Wyniki przeprowadzonych ankiet wśród chorych i personelu lekarskiego, wskazują na nasze duże oczekiwania w tym zakresie.


Wartość cierpienia


Chorzy stanowią ogromną i ważną cząstkę Kościoła. Gdy chory po chrześcijańsku i dojrzale przeżywa swe cierpienie i gdy świadomie przyjmuje na siebie obowiązek wynikający ze swej trudnej sytuacji, może ofiarować siebie samego, swoje cierpienie i modlitwę m.in. za tych, którzy mu ten dar uzdrowienia duchowego przynoszą – za kapłanów i lekarzy. Naprawdę my sami wiele chorych zawdzięczamy i możemy ich prosić o modlitwę w różnych intencjach. Wielkość ich duchowego apostolstwa może ocenić jedynie Bóg i ci, którzy na co dzień doświadczają tej pomocy.

W swoich kontaktach z chorymi pamiętajmy o niezwykle ważnej sprawie, by w określonej chwili rozmowy z chorym, kilka minut poświęcić tylko dla niego i wsłuchać się w jego słowa. A to nieraz takie trudne, bo każdy z nas, również pacjent, mówi we właściwy sobie sposób, nie zawsze na początku zrozumiały. Jakże często odkrywamy prawdziwe znaczenie słów człowieka dopiero po jego śmierci. Wsłuchać się w jego gesty, w jego twarz, ręce, całe ciało, które czasami jest bardziej czytelne niż słowa. Wsłuchać się także w to, czego nie mówi, o czym za wszelką cenę nie chce powiedzieć, co boi się nazwać, przed czym ucieka.


Być dla człowieka


Ale aby dobrze wsłuchać się w drugiego człowieka, trzeba oderwać się od swoich spraw i poświęcić mu swoją całą uwagę. Często jest to niełatwe, a czasami wręcz niemożliwe. Jak zapomnieć o sobie, o innych czekających chorych, kłopotach i radościach, którymi przepełnione jest serce i umysł? Jednak dopiero wtedy, gdy znajduję czas, gdy chcę wsłuchać się w drugiego człowieka, mogę mu towarzyszyć.





W końcu, nie mniej ważne, bym chciał podarować choremu, nad którym się pochylam, również swój uśmiech i pogodę ducha, rodząc się w momencie jej darowania.

„Mów wszystkim, że Bóg jest uśmiechnięty” – to były jedne z ostatnich słów umierającego ks. Jana Twardowskiego. Matka Teresa chyba najlepiej znała ludzi cierpiących, umierających samotnie, bez opieki, bez żadnej pomocy lekarskiej, ale i również opieki duchowej. Często mawiała: „Możemy dać biednym wszystko, nawet życie, ale jeśli nie dajemy tego z uśmiechem, nie dajemy nic”…

Wiem dobrze, jak pacjenci to cenią, jak obserwują nas przy wejściu na salę, z jakim wyrazem twarzy się do nich zbliżamy, czy zbliżamy się do nich z uśmiechem… I potrafią długo pamiętać, każdy przyjazny gest, dobre słowo, zwrócenie się do nich po imieniu, które wcześniej zdążymy odczytać z karty gorączkowej, np. „Panie Stanisławie, „Pani Nino”.

Obyśmy jak najczęściej umieli swoim uśmiechem, optymizmem i dawaniem nadziei obdarzać i zarażać innych. Możemy być wówczas pewni, że w tych chwilach Bóg rzeczywiście jest uśmiechnięty.




Autor jest kardiologiem, prof. dr. hab. med. Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu