Wieś, produkt eksportowy?

Renata Krzyszkowska

publikacja 26.08.2008 15:33

Na zaproszenie Międzynarodowej Koalicji dla Ochrony Polskiej Wsi przybyła do Polski 15-osobowa grupa amerykańskich studentów i profesorów, którzy chcą zapoznać się z tradycyjnymi metodami gospodarowania. Potem będą wprowadzać je u siebie. Przewodnik Katolicki, 24 sierpnia 2008

Wieś, produkt eksportowy?



Baliśmy się, że po wejściu do Unii zostaniemy skansenem Europy, tymczasem wieś wydaje się być naszym skarbem narodowym, którego inni mogą tylko pozazdrościć. – Okazuje się, że typowe dla Stanów Zjednoczonych czy Europy Zachodniej wielkoobszarowe farmy przyniosły więcej szkody niż pożytku. Wsie takie jak w Polsce zniknęły już z tamtejszego krajobrazu i trudno je odtworzyć. Amerykanie, ale także Anglicy czy Francuzi daliby bardzo dużo, by cofnąć czas i znowu mieć krajobraz rolniczy, taki jak u nas – mówi Jadwiga Łopata, założyciel i wiceprezes Międzynarodowej Koalicji dla Ochrony Polskiej Wsi. Nasze tereny wiejskie to niesłychana różnorodność biologiczna, która zachowała się tylko dzięki tradycyjnym metodom gospodarowania. Mamy np. przepiękne, kolorowe łąki, z bogactwem ziół, kwiatów, owadów, ptaków i zwierzyny polnołąkowej. Na Zachodzie, gdzie rozwinięto rolnictwo wielkoobszarowe, z wysokim zużyciem chemii, takich łąk już nie ma. Proces ich przywracania będzie bardzo trudny, kosztowny i długotrwały.



„Ino na wsi jesce dusa, co się z fantazyją rusa”


Bogactwem polskiej wsi jest także sposób życia jej mieszkańców. To głównie tu kultywuje się tradycje, tu nadal są więzi sąsiedzkie, nikt nie wstydzi się swojej religijności. W Polsce jeszcze wciąż gospodarkę przejmuje syn po ojcu, i w swej pracy bazuje na wiedzy przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Tej mądrości nie można nigdzie indziej się nauczyć, jak tylko w domu rodzinnym. To trzeba chronić i podtrzymywać za wszelką cenę. We Francji czy Anglii wsie stały się głównie przechowalnią dla bogatych, którzy chcą mieć domek za miastem, by odpocząć po pracy. Tam nie ma już wiejskiej wspólnoty. – Pewien francuski rolnik powiedział mi kiedyś zdesperowany: „Ja nie chcę hektarów, ja chcę sąsiadów!”. To naprawdę smutne, że we wsi, w której było kilkudziesięciu gospodarzy, został tylko jeden. Gdy wieś pustoszeje, to znika też infrastruktura, czyli sklepy czy szkoły, niepotrzebne stają się kościoły. Ci, którzy zostają, czują się opuszczeni – mówi Jadwiga Łopata.



Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?


Niestety, niekorzystne procesy zachodzą także i u nas. Choć ponad 90 proc. powierzchni Polski to tereny wiejskie, żyje ma nich ok. 37 proc. ludności kraju. Jeszcze po wojnie było to ponad 60 proc. Można zatem mówić nawet o wyludnieniu polskiej wsi. Skala zjawiska jest jeszcze większa, jeśli wziąć pod uwagę, że wsią nazywamy wszystko, co jest poza granicami administracyjnymi miast. Ich znaczna część to tereny przylegające do dużych metropolii, z których zniknęła wiejskość, ich mieszkańcy nie mają nic wspólnego z rolnictwem. – Zwłaszcza w ostatniej dekadzie rolnictwo zdecydowanie traci na znaczeniu. Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku w rolnictwie zatrudnionych było 28 proc. Polaków, obecnie odsetek ten spadł do 12-19 proc. Nikt dokładnie nie wie, ile tak naprawdę mamy w naszym kraju gospodarstw wiejskich. Ogólnie mówi się, że jest ich ponad dwa miliony, ale bierze się pod uwagę także te, które gospodarują tylko na pół hektarze ziemi. Część z nich to gospodarstwa typowo samozaopatrzeniowe, które nie produkują na rynek. Tych drugich jest niewiele, może kilkaset tysięcy – mówi prof. Jerzy Bański z Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania Polskiej Akademii Nauk w Warszawie.




Unia sypnęła groszem


Wieś zaczyna spełniać inne funkcje niż kiedyś. Podobnie jak na Zachodzie, tereny podmiejskie stają się po prostu miejscem życia zmęczonych mieszczuchów. – Jednak tradycyjne rolnictwo wciąż ma się dobrze w Wielkopolsce czy na Kujawach. Tu są najlepsze warunki glebowe i społeczno-gospodarcze. Gorzej wiodło się zawsze rolnikom we wschodniej Polsce, która była mniej doinwestowana. Dzięki dopłatom z Unii różnice te zaczynają się jednak zacierać. Rolnicy, choć obawiali się wejścia do Unii Europejskiej, dzięki dopłatom bezpośrednim odnoszą teraz najwięcej korzyści. Za unijne pieniądze wybudowano wiele wiejskich oczyszczalni ścieków, kanalizacji, wodociągów.



Dola cierpka jak wiśnie


Unijne pieniądze to jednak nie wszystko. „Pozwólcie polskim rolnikom godnie żyć i pracować”, z takimi transparentami kilkudziesięciu sadowników protestowało niedawno w Warszawie przeciw zbyt niskim cenom skupu wiśni. Twierdzą, że sprzedają owoce poniżej kosztów produkcji, bo takie ceny dyktują pośrednicy. W skupie kilogram wiśni kosztuje złotówkę, albo i mniej, a w sklepie sprzedaje się je za 3 albo nawet 5 złotych. To przykład jednego z większych problemów polskiej wsi. Rolnicy z małych gospodarstw borykają się z problemami ekonomicznymi, bo nie mają możliwości sprzedaży swoich produktów. Szkoda tym większa, że od dawna wiadomo, że najlepsza jakościowo żywność pochodzi właśnie od nich. – W czasie wchodzenia do Unii Europejskiej zlikwidowano tysiące małych przetwórni i mleczarni. Obecnie przepisy służą tylko dużym, wyspecjalizowanym gospodarstwom. Sytuację mogłyby poprawić małe przydomowe przetwórnie. Np. wiele gospodyń robi wspaniałe domowe soki, dżemy, przetwory warzywne czy mleczne. Wielu ludzi z chęcią by je kupiło. Uruchomienie takiej przetwórni wymaga jednak dużych kosztów i spełnienia wielu warunków obwarowanych wymyślnymi przepisami, które nie mają nic wspólnego z ochroną zdrowia, lecz służą wyeliminowaniu konkurencji, jakimi są liczne, małe gospodarstwa rodzinne – mówi Jadwiga Łopata.

Rolnicy mówią, że nie potrzebują marnych, uzależniających dotacji (ponad 80 proc. dotacji trafia do 20 proc. gospodarstw i przetwórni, oczywiście tych wielkich), tylko dobrych regulacji prawnych, które ułatwią im sprzedaż tego, co wyprodukują, tak jak jest to np. w Holandii, Grecji czy Szwajcarii. Nawet gospodarstwa samozaopatrzeniowe miałyby coś do zaoferowania, gdyby przepisy były bardziej życiowe.



2 hektary w dwudziestu kawałkach


Dużym problemem jest mała samoorganizacja rolników, a wiadomo, że duży może więcej. Indywidualnemu rolnikowi, który ma niewielkie gospodarstwo, trudno znaleźć zbyt na to, co wyprodukuje. – Żaden duży zakład rolno-spożywczy nie będzie podpisywał kontraktu z małym producentem, bo to się nie opłaca. Ile można zyskać na łączeniu sił, widać dobrze na przykładzie sadowników pod Warszawą, zawłaszcza z regionu grójeckiego. Tam rolnicy zrozumieli potrzebę łączenia się w duże grupy producenckie czy konsorcja. Dzięki temu mają nie tylko więcej możliwości współpracy, np. organizowania wspólnej, a więc tańszej dystrybucji, ale też łatwiej im negocjować z odbiorcami ceny – mówi prof. Jerzy Bański.






Wielu producentów rolnych szybko to zrozumiało, bardzo dobrze umiało wykorzystać wejście do Unii. Dostosowali się do jej wymogów i świetnie prosperują. Dla innych nowe wyzwania okazały się za trudne. Przykładem może być Podlasie, które stało się obecnie największym zagłębiem mleczarskim w Polsce. Jest tu najwięcej krów mlecznych w przeliczeniu na 100 hektarów. Wielu gospodarzy żyje dostatnio. Z drugiej strony jest to region o jednej z największych w Polsce liczbie ubogich dzieci. – Podobnie jak mleczarze na Podlasiu, w innych regionach zaczynają współpracować producenci rzepaku czy warzyw. Działania takie nie są jednak jeszcze powszechną praktyką – dodaje prof. Jerzy Bański.

Wielu polskich rolników nie może w pełni pokazać, na co ich stać, bo ich gospodarstwa są nie tylko niewielkie, ale także podzielone na małe działki, np. w Małopolsce niektórzy rolnicy mają po 2 hektary ziemi, ale w dwudziestu kawałkach i do tego znacznie od siebie oddalonych. Na dojazd do nich tracą tyle czasu i paliwa, że ich uprawa jest nieopłacalna. – Kiedyś dorabiali sobie w fabrykach, ale po 1989 roku pracownicy dwuzawodowi byli zwalniani. Musieli poprzestać na pracy w gospodarstwie i z tego wyżyć. Wiele rodzin wiąże koniec z końcem tylko dlatego, że ich członkowie powyjeżdżali za granicę albo pracują dorywczo, zajmują się drobną wytwórczością czy agroturystyką – dodaje prof. Jerzy Bański.



Żona dla rolnika


Poziom wykształcenia na wsi jest zdecydowanie niższy niż w miastach. Rolnicy są w Polsce najsłabiej wykształconą grupą zawodową. Aspiracje młodzieży wiejskiej są dużo niższe niż tej żyjącej w miastach. Wielu rodzin nie stać, by wysłać dzieci na studia, tak jak nie stać też na inwestycje i rozszerzanie działalności. Nadal słabe są połączenia komunikacyjne, dostęp do służby zdrowia czy szerokopasmowego Internetu. Na jednego lekarza przypada na wsi czterokrotnie więcej ludności niż w miastach, nauczyciele na wsi posiadają niższe kwalifikacje niż w mieście, także wyposażenie szkół wiejskich jest znacznie gorsze niż szkół w miastach. Dużo przedsiębiorczych i wykształconych mieszkańców wsi przeniosło się do miasta. W niektórych wsiach pozostali głównie ludzie starsi. Są też takie, które po prostu zaczynają wymierać, bo średnia wieku jest bardzo wysoka, nie ma przyrostu naturalnego. – Tak zdarza się na wschodzie Polski. Na stu mężczyzn w wieku matrymonialnym żyje tam 70 kobiet. Nawet jeśli jakiś chłopak chce uprawiać ziemię i mieszkać na wsi, trudno mu tam ułożyć sobie życie – mówi prof. Jerzy Bański.



Wsi moja, bądź sielska anielska


„Rzeczpospolita” poinformowała, w oparciu o szacunki udostępnione pismu przez Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, że dochody rolników wzrosły w ubiegłym roku niemal o jedną piątą. Jest to zasługą m.in. dopłat bezpośrednich do uprawianej ziemi i rosnących cen żywności. W ubiegłym roku rolnicy otrzymali z Unii 10 mld złotych. Według ocen Komisji Europejskiej, dzięki koniunkturze, dochody gospodarstw rolnych w naszej części Europy wzrosną w tym roku jeszcze o 6-7 proc. Wszystko to motywuje do powiększania gospodarstw. To dobrze, pod warunkiem, że nie pójdzie za tym wysoka specjalizacja. Rolnicy od wieków zawsze uprawiali trochę zboża, trochę warzyw, trochę ziemniaków, owoców, buraków cukrowych, mieli kury, kaczki, krowy, konie, na podwórkach klekotały bociany, leniwie przechadzały się koty, a ludzie pozdrawiali się słowami „Szczęść Boże”. I oby tak pozostało.




Głodowa Wólka


Bieda w Polsce jest głównie biedą wsi. Jak się szacuje, na wsiach jest aż 20-30 procent więcej biednych niż w miastach. Dopłaty z UE nieco zmniejszyły rozmiary tego zjawiska, ale statystycznie rzecz ujmując na wsi nadal żyje się najgorzej. Podobnie jak w mieście, w najtrudniejszym położeniu są rodziny wielodzietne, z których prawie połowa żyje w ubóstwie. Na utrzymanie rodziny pracują także dzieci. Z badań przeprowadzonych przez prof. Wielisławę Warzywodę-Kruszyńską z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego wynika, że najwięcej biednych dzieci jest w województwach: świętokrzyskim i warmińsko-mazurskim (w ubóstwie żyje 40 proc. wszystkich dzieci), podkarpackim, kujawsko-pomorskim, podlaskim i lubuskim (30-40 proc.).

Produkcja na potrzeby własne często nie wystarcza. By przeżyć, trzeba dorabiać na czarno, zbierać grzyby i jagody, kupować w sklepie „na kreskę”. Brak perspektyw, wyuczona bezradność sprawia, że kwitnie alkoholizm. Problem ten widać szczególnie na terenach dawnych PGR–ów. Wiele tu osób, które skończyły 50 lat, od kilkunastu lat nie mają pracy, ani też prawa do żadnych świadczeń. Nikt nie wie, co z nimi będzie za 10 lat, gdy opadną z sił i będą chorować. Jeśli w rodzinie jest ktoś na emeryturze lub rencie, to jego świadczenia są często jedynym źródłem stałego dochodu.