Poskarżyć się Bogu

Z Kazimierzem Kaczorem, aktorem teatralnym, filmowym i telewizyjnym, rozmawia Dominik Górny

publikacja 23.11.2009 20:11

Intymnej rozmowy z Bogiem nie zastąpi żadna napisana rola, bo przecież to, co się ma do powiedzenia np. Najświętszej Pannie Maryi „mówi się” bez słów. To, co czujemy, jest „przekazywane”, a nie mówione. Przewodnik Katolicki, 22 listopada 2009

Poskarżyć się Bogu



Podczas prezentacji z cyklu „Verba Sacra” przedstawił Pan „Najstarsze Kazania Polskie”. W jakiej mierze są one dziś aktualne?

– Ich aktualność wynika przede wszystkim z tego, że są tworzone w staropolskim języku, w którym – jeśli dobrze poszukamy – znajdziemy wiele cytatów, dobrze nam znanych, choć tworzonych w formie językowej, która już dawno jest zapomniana. Poza tym w tym języku jest dużo zwrotów łacińskich, które warto przypominać chociażby dlatego, że łacina była pierwszym międzynarodowym językiem służącym do porozumiewania się między ludźmi. Stąd księża – „łacinnicy”, zostawali posłami i ambasadorami, podróżującymi z listami od króla po całym świecie. Nawet ci, którzy kształcili się we Włoszech, oprócz języka włoskiego, uczyli się równolegle łaciny, którą posługiwali się po powrocie do Polski.

Łacina, jeśli chodzi o jej popularność, była dawnym „językiem angielskim”. Właśnie dlatego „Najstarsze Kazania Polskie”, ze względu na różnorodność ich językowych korzeni, mogą wzbudzić zainteresowanie szczególnie tych, którzy miłują polski język. Nagle może się okazać, że znajdziemy w nich wpływy kultury nie tylko polskiej, ale i włoskiej, tatarskiej i wielu innych…

Jak dobrze interpretować sakralny tekst o charakterze międzynarodowym?

– Wychodzę z poznania wiedzy o języku. Skoro językiem staropolskim czy łacińskim kiedyś się na co dzień mówiło, to znaczy, że można posługiwać się nim również i dziś. Trzeba tylko pamiętać, że zdanie, które się układa, musi mieć swój określony sens. I nie trzeba się przejmować, że brzmi ono dziwnie, bo wynika to wyłącznie z użytych w nim często zapomnianych zwrotów.

Będąc asystentem reżysera w Teatrze Starym w Krakowie, powiedział Pan, że w aktorstwie nie zawsze trzeba „iść tylko po swoje” – co miał Pan na myśli?

– Chciałem pokazać jedną rzecz – jeśli na scenie stanie pięciu solistów, np. muzyków, i każdy z nich będzie grał tak, żeby pokazać tylko siebie, aby „przebić” talent innych, to nigdy nie będziemy mogli powiedzieć, że są orkiestrą. Usłyszymy jedynie różniących się od siebie solistów, a efekt ich gry będzie kiepski. Podobnie jest w zespole teatralnym. Istotą dobrego teatru jest to, aby pokazać prawdziwą sztukę teatralną. Można to zrobić tylko wtedy, gdy aktorzy będą chcieli wspólnie wziąć w niej udział, wzajemnie się dopełniać. Nie wykluczam oczywiście pokazywania indywidualnego talentu, ale należy go eksponować na tyle, na ile pozwala charakter granej sztuki. Własne aktorskie interesy trzeba podporządkować ogólnej idei, do której aktorów potrafił przekonać reżyser. W moim przypadku był nim chociażby Konrad Swinarski, któremu chętnie pomagałem, bo się przy nim wiele uczyłem.

Która z aktorskich ról pozwoliła Panu odkryć w największym stopniu duchową stronę swojej osobowości?

– Podam może dwa przykłady, w których mój bohater wiódł bogate życie duchowe. Był nim Kuraś z filmu „Polskie drogi” i tytułowy „Jan Serce”. W ich codzienności Bóg był stale obecny, do Niego się odwoływali, a Janek Serce zanosił nawet głębokie modlitwy z prośbą, aby Bóg dał mu szczęście, a jego matce – zdrowie. Uważam jednak, że jeśli mówimy o głębokim, duchowym odczuciu, to powinniśmy sięgać do takich momentów, kiedy człowiek jest absolutnie prywatny i stara się poskarżyć Bogu albo poprosić Go o jakąś łaskę. Przyznam, że w moim przypadku – nie wiedzieć czemu – uzyskuję wtedy zazwyczaj odpowiedź negatywną… Intymnej rozmowy z Bogiem nie zastąpi żadna napisana rola, bo przecież to, co się ma do powiedzenia np. Najświętszej Pannie Maryi „mówi się” bez słów. To, co czujemy, jest „przekazywane”, a nie mówione.





Przekonania, którymi się Pan dzieli, wywodzą się ze „starej, dobrej szkoły aktorstwa”, a czy w dzisiejszych czasach można mówić o misji, którą niosło ze sobą kiedyś bycie aktorem?

– Nie chciałbym z pięknego „angielskiego ogrodu” wejść w zarośla, w których są przysłowiowe maliny. Niemniej powiem, że pochodzę ze szkoły krakowskiej, a jak wiadomo, była ona zawsze na wysokim poziomie. Nauczyła mnie solidności w zawodzie, tego, że uprawianie aktorstwa jest rodzajem wykonywania zawodu, a nie szukaniem w sobie natchnienia, które sprawi, że aktor będzie „fruwał” nad sceną. Dzięki takiemu podejściu można oszczędzić sobie wielu zawodów, szczególnie tego, że aktor „ze skrzydłami” kiedyś musi spaść na ziemię, a co najgorsze, jego upadek odbywa się publicznie.

Nauczenie się dobrego aktorstwa nie oznacza pokazania widowni tego, jak się wzruszam, ale doprowadzenie do tego, żeby to ona się wzruszyła, jeśli oczywiście następuje taki moment w sztuce. Aktor nie powinien rozedrgać własnych emocji, tylko być rzemieślnikiem posługującym się rekwizytami, które wywołają określoną reakcję publiczności. Teatr Stary był teatrem „gwiazd bez gwiazd”, co nauczyło mnie, że każdy znajdujący się na scenie aktor powinien czuć się tak samo potrzebny.

Kto był lub jest Pana duchowym przewodnikiem?

– Był nim ksiądz Janusz Pasierb – poeta. Jego mądrość wynikała z tego, że zdawał sobie sprawę ze słabości ludzkiego charakteru, przy czym zawsze mówił, że w Boga trzeba bezwzględnie wierzyć – każdy tak, jak umie. Drugim przewodnikiem był ksiądz Jan Twardowski, którego poezja do dziś przemawia do mojego serca.

Takim księdzem był też Jerzy Popiełuszko – mnie i moją żonę łączyły z nim bardzo bliskie więzy, począwszy od czasów „Solidarności”, poprzez stan wojenny, aż do jego śmierci. Wielokrotnie bywaliśmy u siebie… Był bardzo skromny i nieraz dyskutował ze mną o swoim kazaniu przed jego wygłoszeniem. Pamiętam, że podczas odprawianych przez niego Mszy Świętych siadałem niedaleko ołtarza i przypatrywałem się twarzy księdza Jerzego. Widziałem w jego oczach, całej postawie i skupieniu, jakby rozmawiał z Panem Bogiem – nawiązywał nić porozumienia ze Stwórcą, do którego się zwracał. Z tych obserwacji powstawała we mnie wiara, że przy pomocy księdza Popiełuszki, uda mi się pójść godną ścieżką życia – w wewnętrznej prawdzie i zgodzie z własnym sumieniem.

Jeśli chodzi o moich obecnych przewodników, to są nimi: ksiądz prałat Wiesław Niewęgłowski, duszpasterz środowisk twórczych, oraz ksiądz Kazimierz Orzechowski, który przecież ma aktorskie wykształcenie i jest pensjonariuszem i kapelanem Domu Aktora Weterana w Skolimowie. Na samym końcu wymienię najważniejszego przewodnika – Jana Pawła II. To, co mówił i w jaki sposób komunikował się z ludźmi, było tak trafiające do serca i budzące moją wiarę, że później sam się sobie dziwiłem, dlaczego nie umiałem spełniać jego nauk. Kiedy jeszcze żył, ja go tylko „słuchałem”, ale go nie „słyszałem”. Nie umiałem spełniać tego, czego Jan Paweł II by oczekiwał. Myślę, że to jest winą nas wszystkich…

Czy są jakieś słowa, które są dla Pana drogowskazem?

– Choć może odpowiem stereotypowo, że są nimi „Bóg, honor i ojczyzna”, to nie jest przecież ważne, jakimi słowami się posługujemy, tylko jakie treści się za nimi kryją, co pod tymi wyrazami rozumiemy.