Ks. Stanisław Suchowolec (1958-1989)

Filip Dereń

publikacja 09.06.2007 09:09

Esbecy znali dokładnie rozkład jego mieszkania na plebanii. Wiedzieli, ile jest kluczy i kto nimi dysponuje. Zebrali szczegółowe informacje na temat osoby kapłana, jego zwyczajów, godzin zajęć, jego bliskich oraz ludzi, z którymi się spotykał. Źródło, 3 czerwca 2007

Ks. Stanisław Suchowolec (1958-1989)




Zbrodnicze podpalenie


O księdzu Stanisławie Suchowolcu Służba Bezpieczeństwa wiedziała prawie wszystko. Esbecy znali dokładnie rozkład jego mieszkania na plebanii. Wiedzieli, ile jest kluczy i kto nimi dysponuje. Zebrali szczegółowe informacje na temat osoby kapłana, jego zwyczajów, godzin zajęć, jego bliskich oraz ludzi, z którymi się spotykał.

Żeby się go pozbyć organizowali zamachy. Na przełomie 1987/88 r. nieznana ręka poluzowała cztery śruby w tylnym kole księżowskiego volkswagena passata, innym razem ktoś odkręcił zamocowanie końcówki wahacza, kiedy indziej zepsuto układ kierowniczy i spowodowano kilka innych poważnych uszkodzeń. Reperujący auto mechanicy byli zgodni w ocenach: wszystkich uszkodzeń dokonywał fachowiec, działający świadomie w celu dokonania zamachu na życie kierowcy.

Obserwowany i nękany był niemal bez przerwy, a szczególne nasilenie wymierzonych przeciwko niemu działań przypadło na lata 1984-1989. Jego rozmowy telefoniczne podsłuchiwano, kazania nagrywano i analizowano pod kątem zagrożeń dla władzy ludowej. Kilkakrotnie został pobity, odbierał anonimowe telefony z pogróżkami. "Skończysz jak Popiełuszko!" - straszono. Wysyłano do Kurii szkalujące go anonimy. Wzywano go na przesłuchania i szykanowano rewizjami.

4 sierpnia 1988 r. nieznany mężczyzna rzucił kamieniem w auto, którym ksiądz jechał, rozbijając przednią szybę i pokrywę silnika. Dwa dni później podpalono dom, w którym mieszkali rodzice księdza, a tego samego dnia on sam znalazł na klamce samochodu kartkę z wizerunkiem wiszącego na szubienicy księdza w sutannie. Podpisano: Stanisław... Następnego dnia, na przedniej szybie auta, nieznany sprawca przykleił kartkę z fragmentem książki, w którym dowodzono, że władza ludowa jest wspaniałomyślna i przebacza tym, którzy zaprzestaną wrogiej wobec niej działalności.

Ksiądz czuł się osaczony. Wiedział, że jest inwigilowany; wiedzieli to także otaczający go przyjaciele. Liczył się z tym, że może podzielić los zamordowanego w 1984 r. przyjaciela - ks. Jerzego Popiełuszki. Przeczuwał swoją śmierć.





29 stycznia 1988 r. ks. Suchowolec miał wyjechać na pielgrzymkę z białostockimi solidarnościowcami na Mszę św. za Ojczyznę do kościoła św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu - do grobu ks. Jerzego. Nie pojechał, tłumacząc się dodatkowymi obowiązkami duszpasterskimi. Wiadomo jednak, że przed planowanym wyjazdem był szczególnie intensywnie nękany przez MO i SB. 29 stycznia wieczorem ks. Suchowolca odwiedził niezapowiedziany, nieznany nikomu gość. Po jego wizycie ksiądz był wyraźnie podenerwowany. Kilka dni wcześniej odbył rozmowę z pewnym kapitanem SB, który miał wyjawić mu nazwisko donoszącej na niego, bliskiej mu osoby. Kapłan był załamany tym, co usłyszał.

Po wizycie tajemniczego gościa ksiądz odwiedził m.in. kuzynkę i jej męża, a późnym wieczorem zaprzyjaźnioną rodzinę Klimowiczów. Na plebanię wrócił przed północą. Zanim wysiadł, zrobił trzy "kółka" po okolicy, zauważył bowiem w pobliżu auto na znanych mu numerach. Bał się. Z plebanii zadzwonił jeszcze do Doroty Klimowicz - taki system "zabezpieczenia telefonicznego" jego powrotów wprowadzili ludzie, którzy chcieli go chronić. Wszyscy, którzy spotkali go tego dnia byli jednomyślni. Ksiądz był bardzo smutny, spięty i przybity, płakał. Dręczyła go jakaś ważna sprawa, jakaś tajemnica, której nie chciał nikomu wyjawić.

30 stycznia, ok. godz. 4.30, mieszkający na plebanii ludzie stwierdzili, że w budynku nie ma światła; poczuli swąd spalenizny. Drzwi do pokoju ks. Suchowolca były zamknięte. Wyważyli je. Na podłodze leżała nieżywa Nika - doberman księdza, a w sypialni nieopodal łóżka - ciało ks. Stanisława. Twarz i ręce wikarego były czarne od sadzy, ale w pomieszczeniu nie było większych śladów ognia lub dymu. "

"Nieszczęśliwy wypadek" - taka była konkluzja z przeprowadzonego dochodzenia. Choć wiele istotnych dla sprawy pytań pozostało bez odpowiedzi, w połowie 1989 r. śledztwo umorzono "wobec nie budzących wątpliwości ustaleń". Stwierdzono, że ksiądz zginął na skutek zaczadzenia spowodowanego pożarem termowentylatora, niezawinionym przez osoby trzecie. Innego zdania było kilku biegłych nie związanych z MO i MSW, których ekspertyzy zignorowano, a także kilku świadków, których zeznań nie wzięto pod uwagę. Po kilku latach prawda, którą za wszelką cenę chciano wówczas zatuszować, wyszła jednak na jaw. Okazało się, że ks. Suchowolec nie zginął przypadkowo, ale został zamordowany.

Po dwóch latach wznowionego w październiku 1990 r. śledztwa ustalono, że przyczyną śmierci nie był wcale nieszczęśliwy wypadek, ale "zbrodnicze podpalenie". Morderca musiał być profesjonalistą. Wiedział doskonale jak upozorować wypadek. Rozlał palną ciecz na blacie ławy stojącej w pokoju gościnnym księdza, na obudowie "farelki" i w pobliżu okna. Ciecz ściekła na wykładzinę. Morderca włączył następnie termowentylator i podpalił płyn na ławie. Umieścił też dwie kartki papieru na regale z książkami stojącym w pobliżu drzwi. Podpalił je tuż przed wyjściem z pomieszczenia. W ten sposób odciął księdzu drogę ucieczki, gdyby ten przedwcześnie się zbudził. Po wyjściu zamknął drzwi na klucz i niezauważony opuścił dojlidzką plebanię.





Ogień został wzniecony pomiędzy pierwszą a drugą w nocy i natychmiast przeszedł w fazę tlenia trwającą około trzech godzin. Ksiądz - śpiący w sąsiednim pokoju - obudził się i zaczął wymiotować. Wstał z łóżka, ale był już tak zatruty, że upadł na podłogę. Zginął w ciągu kilku sekund. Jedną z kilku tajemnic, które nadal nie zostały wyjaśnione, jest dziwne zachowanie mieszkającego z księdzem psa. Dlaczego nie szczekał? Możliwości są dwie - albo znał zabójcę, albo wcześniej podano mu jakieś środki usypiające. Mimo rozlicznych starań nie udało się ustalić sprawcy zabójstwa księdza ani tych, którzy je zlecili. Ślady prowadzą jednak do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Związek ze sprawą zamordowania ks. Suchowolca miały prawdopodobnie również dwa inne tajemnicze zgony. Pięć dni przed zbrodniczym podpaleniem, w budynku należącym do białostockiej SB znaleziono powieszonego na klamce kapitana SB, który już wcześniej miał podobno za zadanie zabicie dojlidzkiego wikarego i który nie tylko odmówił wykonania tego rozkazu, ale także wyjawił księdzu nazwisko osoby, która na niego donosiła. Kapitan rzekomo popełnił samobójstwo. Kilka dni przed wznowieniem śledztwa, w tajemniczym nocnym wypadku samochodowym, zginął natomiast ks. Edward Rafało, drugi dojlidzki wikary, który w chwili podpalenia znajdował się w sąsiednim pokoju. Wygląda więc na to, że SB sukcesywnie pozbywała się wszystkich, którzy mogli wiedzieć cokolwiek w sprawie zabójstwa ks. Suchowolca. 19 września 1989 r. zniszczona została również esbecka teczka ewidencji operacyjnej wikarego z Dojlid.


Dlaczego zginął?


Odpowiedź na to pytanie nie jest sprawą zbyt trudną. Ks. Suchowolec już od czasów seminaryjnych był solą w oku komunistycznych władz i "oczkiem w głowie" Służby Bezpieczeństwa. Przyjaźnił się ze starszym o 11 lat ks. Jerzym Popiełuszką, a pierwsze kapłańskie kroki stawiał w jego rodzinnej parafii - Suchowoli. Po śmierci ks. Jerzego był obecny przy rozpoznaniu jego zwłok w prosektorium i współorganizował autokar z żałobnikami na pogrzeb do Warszawy. Często odwiedzał rodziców zamordowanego, odważnie głosił prawdę o tej zbrodni i uczcił przyjaciela budową dwóch symbolicznych grobów oraz zorganizowaniem symbolicznej uroczystości żałobnej z rytualnym pochowaniem jego szat liturgicznych. Jako pierwszy w Polsce zainicjował modlitwy o rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego bohaterskiego kapłana.

Zarówno w parafii w Suchowoli, jak i w parafii Niepokalanego Serca Maryi w Białymstoku-Dojlidach - gdzie go później skierowano, prowadził ożywioną działalność patriotyczną. Na jego porywające kazania i celebrowane raz w miesiącu Msze św. za Ojczyznę (pierwszą odprawiono w Suchowoli 11 listopada 1984 r. - osiem dni po pogrzebie - mającego wziąć w niej udział jej współinicjatora - ks. Jerzego) ściągały tłumy ludzi z całego kraju, przyjeżdżało na nie wielu kapłanów, a także aktorzy i poeci. Dojlidzki wikary odważnie głosił prawdę i publicznie występował przeciw komunistycznej dyktaturze, domagał się społecznej sprawiedliwości, piętnował bezprawie i brutalne interwencje milicji wymierzone w robotników, żądał legalizacji zdelegalizowanej "Solidarności", chodził na procesy osób represjonowanych przez komunistów. Zapraszano go do głoszenia homilii w wielu parafiach całego kraju. Był duszpasterzem białostockiego oddziału Komisji Interwencji i Praworządności, kapelanem miejscowego KPN, działającej w podziemiu białostockiej "Solidarności" i prawdziwym "zwornikiem" podlaskiej opozycji. Był wierny Polsce i dlatego zginął.



***

Opracowano na podstawie książki Zbigniewa Branacha pt. "Sam płonął i nas zapalał", Agencja Reporterska "Cetera", 2005