Czas próby, czas nadziei

ks. Andrzej Draguła

publikacja 04.10.2006 23:56

W opisie "polskiego kwietnia" na nic się zdały kategorie Kościoła otwartego i zamkniętego. Takich Kościołów nie było. Tygodnik Powszechny, 19/2005

Czas próby, czas nadziei

W opisie tego, co wydarzyło się podczas "polskiego kwietnia", na nic się zdały kategorie Kościoła otwartego i zamkniętego, konserwatywnego i liberalnego. Na nic się zdały, bo takich Kościołów nie było.

"Być może wielu z nas narzekało, że żyjemy w trudnych czasach. Tymczasem trzeba raczej dziękować Bogu, bo błogosławieństwem było żyć w czasach Jana Pawła II" - takie mniej więcej słowa usłyszałem w kazaniu wygłoszonym podczas jednej z tych Mszy, gdzie żałoba mieszała się z wdzięcznością. Trzeba się zgodzić z kaznodzieją. Jan Paweł II był i jest - jak to określił kard. Joseph Ratzinger, dziś papież Benedykt XVI, we Mszy św. poprzedzającej konklawe - “wielkim darem”. I chociaż w trakcie pontyfikatu przeżywaliśmy jubileuszowy rok łaski, to zdaje się, że dopiero w ostatnich dniach pontyfikatu Jana Pawła II i tuż po jego śmierci doznaliśmy łaski w wymiarze wymykającym się ludzkiemu opisowi.

W "Pamięci i tożsamości" Jan Paweł II napisał, iż odkupienie jest "zwycięstwem zadanym człowiekowi". Można powiedzieć, że zadane są nam także błogosławieństwo i łaska. Wszyscy wiemy, że są one z gatunku tych darów, które nosi się w glinianych naczyniach. Łatwo je utracić, zniszczyć. Mówi się wiele o kapitale świętości, który w ostatnich dniach obudził się w ludziach, zwłaszcza młodych. Ten kapitał to jak talent, który został włożony w ręce Kościoła, aby go pomnażał. Mnożą się już prorocy, którzy głoszą, że Kościół powierzony mu talent tego niezwykłego przebudzenia polskiego społeczeństwa zakopie w ziemi. Byłby wówczas winny wielkiego grzechu zaniedbania. Czy rzeczywiście nie potrafimy puścić w ruch tego świętego kapitału? Czy łaska i błogosławieństwo okażą się dane nam na zmarnowanie?

Co się z nami stało?

Socjologowie i psychologowie społeczni przyznają, iż to, co się stało, wymyka się uznanym kategoriom opisu. Ogromu ludzkiej mobilizacji nie da się wytłumaczyć psychologią tłumu, bo przecież nie z bezrozumnym tłumem mieliśmy do czynienia. Owszem, w białych marszach szli także ci, którzy zostali przezeń porwani przypadkiem, co usprawiedliwiało ich zachowanie nie zawsze licujące z powagą sytuacji. Inni dołączali do maszerujących ludzi i stawiali znicze na ulicach Jana Pawła II ze świadomością, iż nie wolno przeoczyć bodajże największego wydarzenia, w jakim dane im było uczestniczyć. Dookoła dzieje się historia, wypadałoby więc stać się jej aktorem, by mieć co opowiadać wnukom.

Zdaje się jednak, że to tylko marginalia. Tym, co dominowało, było mniej lub bardziej religijne uniesienie. “Społeczeństwo w stanie chwilowej, rzecz jasna, świętości” - jak skonstatował Wiktor Osiatyński. Wiara wyrwała się z przestrzeni serca i ołtarza, a wdarła się w przestrzeń publiczną: na ulice, place, do szkół, gazet i - co najbardziej spektakularne - do telewizji. Bez kategorii wiary nie daje się opisać “polskiego kwietnia”. Jeśli bowiem nawet ktoś nie wierzy, i swoich sentymentów, wdzięczności czy szacunku wobec osoby Zmarłego nie uzasadnia religijnymi kategoriami, to przecież samego Jana Pawła II inaczej opisać się nie da. Fenomen wiary tego człowieka staje ostatecznie u źródła i pominąć go nie sposób. Nawet jeśli mówić o Papieżu jako tym, który obalił komunizm i pchnął Polaków do wolności, to jak inaczej niż w perspektywie wiary zrozumieć wielokrotnie w tych dniach przytaczane papieskie słowa: “Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”.
 

Wiara stała się nagle pewnikiem. I to w najważniejszym bodajże wymiarze, jakim jest wiara w życie wieczne. Jan Paweł II w tych ostatnich dniach zmierzył nas wszystkich z tajemnicą śmierci i przejścia. Udało się mu to, co coraz mniej udaje się Kościołowi: przynajmniej na chwilę przywrócił ludzkiemu życiu eschatologiczny wymiar. Słowa o powrocie do domu Ojca, o oknie w domu Ojca, stały się nieoczekiwanie wyznaniem wiary wierzących i niewierzących, dla wszystkich bowiem stało się oczywiste, że życie takiego człowieka jak Jan Paweł II nigdy się nie kończy, skończyć się po prostu nie może. A skoro jego życie się nie kończy, to może także i nasze. Polacy chcieli przeżywać te dni razem. I te małe, i te wielosettysięczne zgromadzenia nie były owocem usilnych nawoływań i zaproszeń księży, ale pospolitym ruszeniem ludzi, którzy zapragnęli być wśród czujących podobnie. Fenomenem były tłumy wiernych zbierających się na placach i w świątyniach, by przed telebimami uczestniczyć w światowym megarytuale pogrzebu. W takiej atmosferze nikt nie wstydził się łez ani intymnych wyznań dotyczących wiary czy nawrócenia. Otwarcie, bo nie tylko w konfesjonale, wyznawano winy i składano przyrzeczenia poprawy. Zrytualizowana, niedzielna wiara stała się nagle codziennością, a pytanie “Jak żyć?”, często wypierane przez codzienne udręczenie czy pozostawiane jedynie teologom i filozofom, choć na kilka dni stawało się pytaniem najpierwszym.

Przebudzenie olbrzyma?

Zdaje się jednak, że to tylko marginalia. Tym, co dominowało, było mniej lub bardziej religijne uniesienie. “Społeczeństwo w stanie chwilowej, rzecz jasna, świętości” - jak skonstatował Wiktor Osiatyński. Wiara wyrwała się z przestrzeni serca i ołtarza, a wdarła się w przestrzeń publiczną: na ulice, place, do szkół, gazet i - co najbardziej spektakularne - do telewizji. Bez kategorii wiary nie daje się opisać “polskiego kwietnia”. Jeśli bowiem nawet ktoś nie wierzy, i swoich sentymentów, wdzięczności czy szacunku wobec osoby Zmarłego nie uzasadnia religijnymi kategoriami, to przecież samego Jana Pawła II inaczej opisać się nie da. Fenomen wiary tego człowieka staje ostatecznie u źródła i pominąć go nie sposób. Nawet jeśli mówić o Papieżu jako tym, który obalił komunizm i pchnął Polaków do wolności, to jak inaczej niż w perspektywie wiary zrozumieć wielokrotnie w tych dniach przytaczane papieskie słowa: “Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”.

Wiara stała się nagle pewnikiem. I to w najważniejszym bodajże wymiarze, jakim jest wiara w życie wieczne. Jan Paweł II w tych ostatnich dniach zmierzył nas wszystkich z tajemnicą śmierci i przejścia. Udało się mu to, co coraz mniej udaje się Kościołowi: przynajmniej na chwilę przywrócił ludzkiemu życiu eschatologiczny wymiar. Słowa o powrocie do domu Ojca, o oknie w domu Ojca, stały się nieoczekiwanie wyznaniem wiary wierzących i niewierzących, dla wszystkich bowiem stało się oczywiste, że życie takiego człowieka jak Jan Paweł II nigdy się nie kończy, skończyć się po prostu nie może. A skoro jego życie się nie kończy, to może także i nasze. Polacy chcieli przeżywać te dni razem. I te małe, i te wielosettysięczne zgromadzenia nie były owocem usilnych nawoływań i zaproszeń księży, ale pospolitym ruszeniem ludzi, którzy zapragnęli być wśród czujących podobnie. Fenomenem były tłumy wiernych zbierających się na placach i w świątyniach, by przed telebimami uczestniczyć w światowym megarytuale pogrzebu. W takiej atmosferze nikt nie wstydził się łez ani intymnych wyznań dotyczących wiary czy nawrócenia. Otwarcie, bo nie tylko w konfesjonale, wyznawano winy i składano przyrzeczenia poprawy. Zrytualizowana, niedzielna wiara stała się nagle codziennością, a pytanie “Jak żyć?”, często wypierane przez codzienne udręczenie czy pozostawiane jedynie teologom i filozofom, choć na kilka dni stawało się pytaniem najpierwszym.
Przebudzenie olbrzyma?

Opinia publiczna jest zgodna w jednym. To był najbardziej spektakularny ruch oddolny w polskim społeczeństwie od czasów “Solidarności”, a w Kościele polskim zapewne pierwszy w historii. Po raz pierwszy “rozgrywającymi” byli przede wszystkim świeccy, którzy domagali się - niestety, niekiedy wbrew księżom - zostawiania na noc otwartych kościołów, spontanicznie organizowali marsze, modlitwy, sakralne happeningi i performance, bo tak chyba można nazwać liczne inicjatywy, o których informowano się głównie za pomocą SMS-ów. Mówi się, że ogrom duchowego poruszenia zaskoczył duszpasterzy, w tym także niektórych biskupów. Na kilku z nich prasa nie zostawiła suchej nitki. Mówiono, że tym razem to pasterze musieli podążać za owieczkami, że byliśmy świadkami przebudzenia olbrzyma, jak się zwykło metaforycznie określać laikat. Świeccy wzięli wreszcie sprawy w swoje ręce. Czy rzeczywiście?

Jeśli mieliśmy do czynienia z przebudzeniem, a wszystko na to wskazuje, to raczej w perspektywie osobistego i wspólnotowego zarazem doświadczenia wiary niż w płaszczyźnie odpowiedzialności za Kościół. I dobrze to, i źle jednocześnie. Świeccy bowiem w Polsce - inaczej niż w krajach, gdzie pojawiały się ruchy “Jesteśmy Kościołem” - wcale nie chcą uzurpować sobie miejsca księży. Z drugiej jednak strony nie pali się im do współodpowiedzialności za Kościół. Fiasko prób powoływania rad duszpasterskich w wielu parafiach nie wynika jedynie - choć i tak bywa - z niechęci kapłanów. Drugim, być może ważniejszym powodem, bywa pogląd, że za Kościół odpowiedzialni są księża i tylko księża. Czy da się więc wewnętrzne przebudzenie polskich katolików przekuć na odpowiedzialność za Kościół?

Polski kwiecień pokazał, że “jest w orkiestrze jakaś siła”, teraz trzeba dobrych dyrygentów, by nie zrodziła się kakofonia. Wydaje się jednak, iż błędem byłoby domagać się natychmiastowej instytucjonalizacji tego spontanicznego przebudzenia, tworzyć nowe formy duszpasterstwa czy mnożyć inicjatywy. Najważniejsze jest podtrzymywanie ognia, który się rozpalił w sercach. Wielu z naszych świeckich jest dzisiaj jak owi uczniowie z Emaus, którzy pytają się wzajem: “Czy nie pałało w nas serce, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?”. Ostatnia droga przeżyta z Janem Pawłem II była jak doświadczenie drogi do Emaus - swą bezsłowną rozmową Papież rozgrzewał serca tysięcy wiernych. Dla wielu droga ta zakończyła się sakramentem pokuty i “łamaniem chleba”. Ale po cudzie “Emaus” uczniowie mieli dokąd wrócić. Czekał na nich młody jerozolimski Kościół, gdzie mogli podzielić się swoim doświadczeniem, i gdzie im z kolei opowiedziano o Zmartwychwstałym. Trudno nie postawić pytania, czy polski Kościół, polska parafia stworzy przestrzeń, w której da się podtrzymać ten, tak nagle rozpalony, ogień wiary? Wielu z tych, którzy wraz z umierającym Papieżem przeżyli swoją drogę do Emaus, to ludzie młodzi.

Przyjazna przestrzeń wiary

W roku 1999 w St. Louis (USA) Jan Paweł II spotkał się z młodzieżą. W przemówieniu, które wówczas wygłosił, odwołał się do słów apostoła Pawła skierowanych do Tymoteusza: “Niechaj nikt nie lekceważy twego młodego wieku” (1 Tm 4,12). Słowa te mogłyby z powodzeniem stać się charakterystyką relacji między Papieżem a młodymi ludźmi. On po prostu - choć brzmi to zrazu banalnie - nie lekceważył ich młodego wieku. Traktował ich zawsze poważnie. Papież o młodych ludziach przede wszystkim mówił dobrze: “Podczas wszystkich moich podróży mówię światu o waszej młodzieńczej energii, o waszych talentach i o gotowości, by kochać i służyć” - to jeszcze St. Louis. Na zakończenie czuwania w Manili Papież powiedział: “Jesteście bardzo dobrą młodzieżą. Trudno w to uwierzyć, ale to prawda. Jesteście naprawdę bardzo dobrą młodzieżą”. Zapewne są tacy, którym rzeczywiście trudno w to uwierzyć, ale Jan Paweł II na pewno do nich nie należał. I młodzi o tym wiedzą.

Wszystkie chyba media obiegła wypowiedź chłopaka, który przyrównywał osobę Jana Pawła II do - jak się wyraził - “batmana” z rodzinnej parafii. Nie trzeba dodawać, jak wypadło to porównanie. Wszyscy mamy świadomość, że nie da się być drugim Janem Pawłem. Młodzi, którzy tłumnie szli w białych marszach, układali krzyże ze zniczy, ocierali zapłakane twarze, w większości zapewne nie bardzo wiedzieli, czego nauczał Papież, choć mieli pewno świadomość, że nie pochwaliłby wszystkiego, z czego składa się ich życie. Mimo to mówili o Papieżu z wielką miłością. Wiedzieli przynajmniej, że ich kochał, szanował, traktował poważnie. Ba, jak twierdzili niektórzy, pozwalał im być młodymi z ich szansami i porażkami.

Kościół, jeśli nie chce na zawsze utracić tej części młodzieży, która szerokim łukiem omija parafialną świątynię, i odepchnąć tych, którzy jeszcze do niej chodzą, musi się od Papieża uczyć. Niewiele uda nam się zrobić, jeśli rozpoczniemy od wymagań i oskarżeń. A takie bywa często doświadczenie młodego człowieka. By się o tym przekonać, wystarczy przyjechać na Przystanek Woodstock i posłuchać młodych. “Czarnym” dostaje się tam najbardziej.

Bardzo popularne staje się mówienie o współczesnej młodzieży jako “pokoleniu JP2”. Jest w tym mówieniu - moim zdaniem - dużo myślenia życzeniowego. Trzeba wiele duszpasterskiego wysiłku, by z rówieśników pontyfikatu Jana Pawła II - bo tak ich trzeba nazwać - stworzyć pokolenie. Na razie z Papieżem Wojtyłą łączy ich bardziej wspólnota losu i epoki niż wspólnota wartości. By tak się stało, trzeba najpierw stworzyć w Kościele przestrzeń akceptacji. Stopień identyfikacji nie tylko młodych ludzi z Kościołem jest coraz bardziej zróżnicowany. Skończyły się czasy oczywistości, że (prawie) wszyscy należą do Kościoła i teraz wystarczy już tylko wymagać przestrzegania przykazań, zwłaszcza kościelnych, tych dotyczących postów, Mszy św. i obowiązkowej spowiedzi. Tych, którzy w odruchu serca przyszli modlić się za Papieża, nikt nie pytał o ostatnią spowiedź. I - chciałoby się dodać - dzięki Bogu, bo na tym pytaniu trzeba skończyć, a nie zaczynać od niego rozmowę. Ta strategia jest ważna przede wszystkim wobec młodego człowieka, który poszukuje przyjaznej przestrzeni. Przyjazną przestrzeń wiary ludzie w ostatnich dniach tworzyli sobie sami. Co więcej, ta “oficjalna”, kościelna przestrzeń wiary jawiła się niektórym jeszcze bardziej nieprzyjaźnie niż zazwyczaj.

Pytania i (brak) odpowiedzi

A kiedy już znajdą tę przyjazną przestrzeń, co chcieliby usłyszeć? O nauczaniu Jana Pawła II napisano i napisze się jeszcze wiele. Ale nie o nie teraz chodzi. Chodzi przede wszystkim o wizję ewangelizacyjną. W przemówieniach wygłaszanych do młodych ludzi jak refren powtarza się temat wyboru. Na Górze Błogosławieństw Papież mówił o Jezusowym głosie, który jest “łagodny jak ta kraina i naglący jak wezwanie do wyboru między życiem a śmiercią”.

Zdaje się, że polskie kaznodziejstwo wciąż niewiele ma z tego papieskiego stylu. Wciąż dominują moralizatorstwo i połajanka, ewentualnie - jak mówią niektórzy - parę ciepłych słów. Tak wiary w nikim się nie wzbudzi. Pojawiają się głosy, że teraz trzeba całe kaznodziejstwo przeorientować katechetycznie, że czas nauczać prawd wiary, bo wierni nie wiedzą, w co wierzą. Ale nie wiedza nas zbawia. Zbawia nas łaska Jezusa Chrystusa i wiara w Niego. Jeśli czegoś polskiemu kaznodziejstwu trzeba, to nie katechetycznego, lecz ewangelizacyjnego, kerygmatycznego przeorientowania.

“Zaufać Jezusowi znaczy uwierzyć wszystkiemu, co On mówi, choćby wydawało się to bardzo dziwne, i odrzucić namowy zła, choćby wydawały się rozsądne i pociągające” - mówił Papież do młodych w Ziemi Świętej. Jan Paweł II uczył, że chrześcijaństwo jest zawierzeniem Chrystusowi i utożsamieniem się z Jego śmiercią i zmartwychwstaniem. Z tego fundamentalnego wyboru wynikają wszelkie konsekwencje. Tylko wtedy idzie się za dobrem, które wydaje się dziwne i odrzuca się zło, choć zdaje się rozsądne i pociągające. Wiara nie rodzi się z katechizmu. Katechizm ją zakłada i wyznacza jej granice.

Wiara wciąż za bardzo utożsamiana jest w naszym kościelnym gadaniu z systemem etycznym czy wypełnianiem praktyk pobożnych, a zbyt mało mówimy o doświadczeniu życia z wiary. To przecież z niej rodzą się codzienne decyzje. Najsmutniejsza diagnoza naszego nauczania, jaką kiedykolwiek słyszałem, mówi, że polska ambona odpowiada na pytania, których sobie już nikt nie stawia, a nie odpowiada na pytania, z którymi przychodzą ludzie: “Skąd przychodzimy? Dokąd zmierzamy? Kim jesteśmy?”. Jeśli im nie odpowiemy, znajdą odpowiedzi gdzie indziej. A że chcą i potrzebują o tym mówić, jakże wyraźnie pokazały media w dniach papieskiej żałoby.
Kościół pierwszego kontaktu

W opisie tego, co się wydarzyło, na nic się zdały kategorie Kościoła otwartego i zamkniętego, konserwatywnego i liberalnego. Na nic się zdały, bo takich Kościołów nie było. Zacytowane kategorie nadają się lepiej lub gorzej do publicystycznego opisu aktualnych strategii Kościoła, ale nie znajdują zastosowania, gdy zaczynamy mówić o tym, co jest sercem Ewangelii i sercem kościelnego kerygmatu, a jest nią dobra nowina o Jezusie Chrystusie. Dobrze by było, by bardziej zaprzątnęła nas dyskusja nad tym, jak tę dobrą nowinę zanieść nieznającym jej tysiącom, a może milionom, niż kolejna dyskusja podobna do tej o Komunii na rękę.

Myślę, że polskiemu Kościołowi wcale ten spór nie pomógł. Ani nie nauczyliśmy się dialogu, co widać było choćby w dyskusji telewizyjnej, ani nie wysłaliśmy wystarczająco dobrego sygnału do Ludu Bożego, ten bowiem niewiele się nim interesował, wychodząc z założenia, że może lepiej skupić się na treści, a nie na formie. Złośliwi twierdzą, że cała debata miała przynajmniej jeden pozytywny aspekt. W niektórych diecezjach wierni usłyszeli wreszcie list pasterski o Panu Jezusie... Chciałoby się powiedzieć: prosimy częściej.

Trudno w tym kontekście nie zatrzymać się nad pytaniem, czy Kościół w Polsce miał i ma program duszpasterski. Zdania w tym względzie - jak wiemy - są podzielone, także wśród hierarchów tworzących tę samą Konferencję Episkopatu, co tym bardziej wydaje się zastanawiające. Mówi się także, że polski Kościół niewystarczająco wsłuchiwał się w rytm papieskiego nauczania i nie dostosowywał się do niego pastoralnie. Ale mówi się jednocześnie, że doraźne kierunki polskiemu duszpasterstwu wyznaczały właśnie kolejne dokumenty i pielgrzymki Papieża. Jedni twierdzą, że mieliśmy do czynienia z cudem, bo Polacy w tych dniach obudzili się dzięki wieloletniemu wsłuchiwaniu się w Jana Pawła II, a inni, że pomimo tego. Nie przeszłość jest jednak najważniejsza, ale przyszłość. A tę trzeba by zacząć budować od pracy u podstaw.

Czy polskiemu Kościołowi - choć pytanie zabrzmi zapewne obrazoburczo - potrzebny jest jakiś specjalny program duszpasterski? Śmiem twierdzić, że nie. Program duszpasterski dla całego Kościoła nakreślił Jan Paweł II w liście apostolskim “Novo millennio ineunte”. Pisał tam: “Nie trzeba zatem wyszukiwać »nowego programu«. Program już istnieje: ten sam co zawsze, zawarty w Ewangelii i w żywej Tradycji. Jest on skupiony w istocie rzeczy wokół samego Chrystusa, którego mamy poznawać, kochać i naśladować, aby żyć w Nim życiem trynitarnym i z Nim przemieniać historię, aż osiągnie swą pełnię w niebiańskim Jeruzalem. (...) Ten właśnie niezmienny program jest naszym programem na trzecie tysiąclecie”.

Myliłby się ten, kto by sądził, iż Papież zapraszał nas do kolejnych spektakularnych akcji duszpasterskich. Przeciwnie: mówił, że rozciąga się przed nami “pole zwyczajnego duszpasterstwa” i rozpisał je na znane skądinąd elementy, jak świętość, modlitwa, niedzielna Eucharystia, sakrament pojednania, słowo Boże, świadectwo miłości. Nie trzeba dodawać, że wszystko to dokonuje się w przestrzeni własnej wspólnoty parafialnej. Spory o medialny wizerunek Kościoła ciągle jeszcze dotyczą wąskiej grupy publicystów i komentatorów. Zwyczajny wierny tworzy swój obraz Kościoła na podstawie wspólnoty pierwszego kontaktu, a taką jest parafia, a w niej przede wszystkim duszpasterze.

Sny o potędze i wyobraźnia miłosierdzia

Wiele się w tych dniach mówi o syndromie osierocenia. Że straciliśmy duchowego Ojca. Że po słudze Bożym kard. Wyszyńskim i Janie Pawle II pozostała pustka nie do wypełnienia. Media rozglądają się za nową “głową Kościoła polskiego”. A przecież to życzenie oparte jest na błędnym myśleniu. Po pierwsze, nie ma Kościoła polskiego, lecz tylko Kościół w Polsce. A z tego wynika - po drugie - że nie ma głowy polskiego Kościoła. Kościół nie objawia się w narodzie (przynajmniej nie przede wszystkim), a już na pewno nie w państwie. Objawia się we wspólnocie diecezjalnej i parafialnej, której przewodzi biskup jako pasterz powierzonego mu ludu. Ani prymas, ani przewodniczący Konferencji Episkopatu w żadnym znaczeniu nie jest głową Kościoła. Pierwsza funkcja jest - jakby nie było - honorowa, druga administracyjna i nie bardzo da się im nadać specyficzne teologiczne znaczenie. I mówię o tym w zupełnej ogólności, abstrahując od tego, kto i jak spełnia jedną czy drugą funkcję. We Francji na przykład arcybiskup Paryża, przewodniczący Konferencji Episkopatu i prymas Galii to mogą być trzy różne postaci.

Ciągle się nam wydaje, że potrzebujemy jakiegoś narodowo-kościelnego przywództwa. To bez wątpienia spuścizna historyczna. Kościół spełniał przez lata, a nawet wieki funkcję strażnika suwerenności, stał się dziedzicem niepodległościowych tradycji, a prymas poprzez funkcję interrexa był jakimś alter ego króla. A przecież społeczne role Kościoła nie są najważniejsze. Nie jest mu pisane przywództwo społeczne czy narodowe, lecz duchowe. Owszem, za poprzedniego pontyfikatu Kościół znów stał się “wielkim graczem” w światowej polityce. Ale Jan Paweł II nie był politycznym przywódcą. Był sumieniem świata. I jeśli Kościół w Polsce chce być takim graczem, musi stawać się sumieniem życia politycznego i społecznego, odsuwając od siebie pokusę brania sterów bezpośredniej polityki w swoje ręce, jak wciąż chcieliby to robić niektórzy.

Zbigniew Nosowski pisał na łamach “Rzeczpospolitej”, że pozytywnym owocem osierocenia jest konieczność wejścia w dojrzałość. I jeśli Kościół w Polsce czuje się jakoś osierocony, to takiej właśnie dojrzałości w teologicznym samorozumieniu Kościoła w Polsce teraz potrzebujemy. Ale nowego myślenia o Kościele potrzeba także mediom, które - jak się w tych dniach okazało - potrafią jednak patrzeć nań jako wspólnotę pielgrzymującą do wiecznego zbawienia, a nie tylko doczesną siłę polityczną czy społeczną.

W tej właśnie perspektywie trzeba wyrazić radość, że pasterze Kościoła w Polsce coraz bardziej dystansują się od wyścigu w budowaniu następnych pomników i nadawaniu kolejnym ulicom imienia Jana Pawła II. Wdzięczność i pamięć trzeba wyrażać nie tylko w przestrzeni symbolicznej przez pomniki ze spiżu, ale przede wszystkim w przestrzeni duchowej, w której realizować się będzie “nowa wyobraźnia miłosierdzia”, do której tak usilnie nawoływał Papież. Nie chcę, by zabrzmiało to kaznodziejsko, ale Pan rozliczy nas nie z ulic, pomników czy placów, ale z ludzi, którym przybliżyliśmy Boga i których przybliżyliśmy do Boga. Człowiek jest pomnikiem mniej widzialnym i spektakularnym, ale - jak przypomniał kard. Ratzinger podczas Mszy św. pro eligendo Romano Pontifice - tylko on pozostanie na wieczność.

Naśladowcy Pana

Truizmem staje się już mówienie, że we współczesnym świecie liczą się tylko świadkowie. “Dowodem” na istnienie Boga jest jedynie człowiek, wierzący człowiek, którego życie wypływa z fascynacji Bogiem. Tadeusz Różewicz pisał niedawno, że Jezus “zmartwychwstaje / o świcie każdego dnia / w każdym / kto go naśladuje”. W tym poetyckim kontekście trzeba powiedzieć, że “wielki tydzień” Papieża był pięknym zmartwychwstawaniem Pana w Jego naśladowcy.

Wiara nie jest owocem intelektualnej spekulacji. Jest łaską, która dotyka człowieka na przykład poprzez doświadczenie świadka. To właśnie doświadczenie stało się udziałem tysięcy, nie tylko młodych, ludzi. Na początku była fascynacja osobą Papieża. Ale ta fascynacja nie zatrzymała się na nim samym. Jan Paweł II dla wielu stał się ikoną Boga, oknem, przez które zobaczyli inny świat, często jakże różny od tego, w którym żyli dotychczas. Z tej fascynacji Papieżem może się zrodzić coraz większa fascynacja Bogiem. I wiemy, że tak się w bardzo wielu przypadkach stało. Papieska autentyczność, by nie powiedzieć - świętość, stała się gwarancją tego, co głosił i czym żył. Dlatego tak wielu podążyło za nim w tę ostatnią ziemską pielgrzymkę. Wiedzieli, że wraz z nim maszerują po zwycięstwo.

“Naród w stanie świętości” - pisała “Polityka” o tym, co się wydarzyło w polskim społeczeństwie. Zaraz obok drugi tytuł, tym razem o polskim Kościele: “Nastał czas próby”. Czy Kościół w Polsce wyjdzie z niej zwycięsko? Czy “polski kwiecień” stanie się zasiewem nowych naśladowców Pana? Czas pokaże. Ks. abp Józef Michalik podczas Mszy na Placu Piłsudskiego mówił, że “ojczyzna, która wydaje takich synów jest zdrowa, zdrowa mimo wszystko”. Te słowa napawają nadzieją.



***



Ks. Andrzej Draguła (ur. 1966) jest adiunktem w Katedrze Katechetyki i Homiletyki Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Szczecińskiego, redaktorem tygodnika “Niedziela” i duszpasterzem młodzieży, organizował m.in. “Przystanek Jezus”.