Wiara na Dworcu Centralnym

Grzegorz Pac

publikacja 17.04.2007 20:19

Katolicyzm warszawski: jaka jest diecezja abp. Nycza Tygodnik Powszechny, 15 kwietnia 2007

Wiara na Dworcu Centralnym




W stolicy na niedzielną Mszę chodzi mniej ludzi niż w znanej z niskiego poziomu praktyk Łodzi. Parafia przestaje mieć dla wiernych jakiekolwiek znaczenie. Polski katolicyzm w wielkim mieście zupełnie się zmienia. Z jakimi „znakami czasu" musi się dziś zmierzyć Kościół?

Ingresowi arcybiskupa Kazimierza Nycza towarzyszyła prawdziwa radość. Wierni wiele razy spontanicznie klaskali. Dawno też nie widziałem w kościele tylu uśmiechniętych twarzy. Skoro jednak minęły już pierwsze emocje, warto może zastanowić się, jakim Kościołem kierować będzie nowy metropolita warszawski.

Zacznijmy od informacji podstawowych. Archidiecezja warszawska – obejmująca lewobrzeżną część stolicy i okolice – stanowi pod względem liczby mieszkańców czwartą diecezję w Polsce. Spośród zamieszkujących jej obszar 1 625 tys. ludzi zdecydowana większość – niemal 85 proc. – to ludność miejska.

Miasto bez właściwości

Szczególną cechą Warszawy, pod pewnym względem upodabniającą ją do miast takich jak Wrocław, Szczecin czy Olsztyn, jest to, że tylko niewielka część jej ludności ma przedwojenny rodowód – większość to warszawiacy w drugim lub trzecim pokoleniu. Ksiądz Leszek Slipek, znany duszpasterz i autor książki „Parafia jakiej pragnę", opowiada: – Parafia św. Andrzeja Apostoła, w której jestem proboszczem, znajduje się na Woli, właściwie w centrum miasta. Liczy około 20 tys. wiernych, ale bardzo niewielu, właściwie prawie nikt, pochodzi stąd. Większość to przyjezdni lub potomkowie przyjezdnych.

Ma to ogromny wpływ na kształt życia religijnego stolicy. – Ci ludzie poprzyjeżdżali z różnych stron, poprzywozili różne tradycje, różne zwyczaje. Nie wytworzyła się żadna tradycja warszawska. To dlatego – tłumaczy dalej ksiądz Slipek – Warszawa, inaczej niż na przykład Kraków, nie ma żadnego centralnego kultu, czegoś, co by ją religijnie wyróżniało.

Zapytany o kult patronki miasta, Matki Bożej Łaskawej, związany z obrazem z jezuickiego kościoła na Starym Mieście, odpowiada: – Ten kult jest bardzo ograniczony. Podejmowano próby rozpropagowania kultu św. Andrzeja Boboli, ale bez powodzenia.

Trudno się z tym nie zgodzić. Podjęte kilka lat temu wysiłki były przykładem usilnego szukania religijnej tożsamości miasta. Źle jednak wybrano obiekt potencjalnego kultu: św. Andrzej Bobola nie miał z Warszawą nic wspólnego. Spoczywają tu natomiast – tym razem u mokotowskich jezuitów – jego relikwie. Tyle że obecność relikwii – choć w średniowieczu wystarczyła, aby Kolonia otoczyła czcią Trzech Króli, a Bari świętego Mikołaja – dla współczesnych katolików nie ma już takiego znaczenia. Woleliby chyba na patrona swej diecezji kogoś naprawdę z nią związanego. Choćby Sługę Bożego Stefana Wyszyńskiego, który – jak wynika z przeprowadzonych przez pallotyński Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego badań statystycznych, opublikowanych w wydanej właśnie pracy „Postawy społeczno-religijne archidiecezjan warszawskich" – uważany jest za najbardziej zasłużoną dla archidiecezji postać. Albo błogosławionego Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, arcybiskupa z okresu powstania styczniowego, którego kult od jakiegoś czasu promuje kardynał Józef Glemp (wspomniał o nim nawet w kazaniu podczas niedoszłego ingresu abp. Wielgusa).




Na inny trop poszukiwania religijnej tożsamości miasta kieruje rzadko cytowany fragment słynnej homilii papieskiej, wygłoszonej 2 czerwca 1979 r. na placu Zwycięstwa: „Nie sposób zrozumieć tego miasta, Warszawy, stolicy Polski, która w roku 1944 zdecydowała się na nierówną walkę z najeźdźcą, na walkę, w której została opuszczona przez sprzymierzone potęgi, na walkę, w której legła pod własnymi gruzami, jeśli się nie pamięta, że pod tymi samymi gruzami legł również Chrystus-Zbawiciel ze swoim krzyżem sprzed kościoła na Krakowskim Przedmieściu". Obserwując, jak – zwłaszcza od czasu spektakularnego sukcesu Muzeum Powstania – tożsamość Warszawy mocno związana jest z jej wojenną legendą i jak legenda ta skutecznie integruje warszawiaków zarówno o przed-, jak i powojennych korzeniach, warto zapytać, czy także religijna tożsamość miasta nie mogłaby oprzeć się na heroicznej, wojennej przeszłości. 108 męczenników II wojny światowej, beatyfikowanych w Warszawie w 1999 r., wśród których są i męczennicy Powstania Warszawskiego (ks. Józef Stanek i o. Michał Czartoryski), to także postacie, wokół których wierni archidiecezji warszawskiej mogliby budować swoją religijną tożsamość.

Kto wie, czy właśnie sanktuarium męczenników wojny nie mogłaby stać się budowana od lat Świątynia Opatrzności Bożej. Miała ona być – w zamyśle kard. Glempa – duchowym sercem archidiecezji, porównywalnym z krakowskimi Łagiewnikami. Tyle że w Krakowie najpierw był kult Miłosierdzia Bożego, a potem świątynia, w stolicy zaś przyjęto odwrotną kolejność. Projekt przyjmowany jest przez warszawiaków ambiwalentnie (czego dowodzi fakt, że – wbrew planom – nie udało się go zrealizować w oparciu o datki społeczne i zwrócono się o pomoc do władz). Budzi to obawę, że – o ile nie pojawi się nowy pomysł, czym ma być budowana na peryferiach miasta świątynia – nie stanie się ona ważnym miejscem na duchowej mapie miasta.

Kolejnym problemem, rzutującym na stosunek warszawiaków do swego lokalnego Kościoła, jest fakt, że przez lata arcybiskup warszawski był nade wszystko prymasem i przywódcą całego polskiego Kościoła. Badania prowadzone jeszcze za posługi kard. Glempa wykazywały, że więcej wiernych archidiecezji warszawskiej potrafi wymienić nazwisko prymasa niż swego biskupa diecezjalnego... Być może więc rozdzielenie tych funkcji to dla stołecznego Kościoła błogosławieństwo.

Integracji religijnej tożsamości nie sprzyja też przeprowadzony w 1992 r. podział na archidiecezję warszawską i diecezję warszawsko-praską. Choć motywem tej decyzji było przybliżenie biskupa wiernym, to trzeba zauważyć, że była ona dość niezwykła tak z punktu widzenia tradycji Kościoła, jak i na tle Kościołów Europy, gdzie większe miasta pozostają pod władzą jednego pasterza.

Podział jest zresztą w gruncie rzeczy fikcją: wielu z pewnością zmiany, jaka zaszła 15 lat temu, nawet nie zauważyło. Ponadto warszawiacy nie tylko swobodnie przeprowadzają się z jednego brzegu na drugi, ale też ci, którzy mieszkają na Pradze, nierzadko realizują swe potrzeby religijne po drugiej stronie rzeki.




Wolny rynek religii

Bo warszawiacy chętnie korzystają z różnorodności religijnej oferty, jaką proponują im warszawskie świątynie. – Mają duży wybór i wybierają – mówi ks. Slipek – ślub tu, na Mszę w niedzielę tu, jakieś szczególne nabożeństwo znów gdzie indziej. Chodzą do kościoła tam, gdzie chcą, bo się przyzwyczaili, bo odpowiada im ksiądz, bo można przy okazji odbyć miły spacer.

Te obserwacje potwierdzają cytowane wyżej badania. Wynika z nich, że w 2002 r. procent mieszkańców parafii, którzy przyszli na niedzielną Mszę (tzw. dominicantes) w dekanacie Stare Miasto, niemal trzykrotnie przekroczył średnią archidiecezjalną i wyniósł... 91 proc. Trudno nie domyślić się, że kościoły tej atrakcyjnej części miasta są co niedzielę zasilane przez mieszkańców innych dekanatów, a także przez turystów.

Wybór jest zresztą w Warszawie ogromny: szybkie „Msze dla spacerowiczów", parafialne sumy, eucharystie z długim kazaniem w kościołach zakonnych, wreszcie Msza trydencka. Pełne spektrum grup i wspólnot religijnych, a w Wielkim Poście profilowane rekolekcje. Warszawa najbardziej z polskich miast upodabnia się do zachodnich metropolii, wytwarza też najbliższy zachodniemu model religijności – zindywidualizowany, realizujący różne potrzeby i dający możliwość swobodnego wyboru. Ks. Slipek uważa, że ta różnorodność daje wielkie możliwości: – Konkretne kościoły w mieście powinny proponować coś, czego nie ma gdzie indziej – mówi. – Uzupełniać się nawzajem.

Duża różnorodność wytwarza też konkurencję: parafie czy kościoły zakonne, aby przyciągnąć wiernych, muszą poszerzać ofertę, odpowiadać na rodzące się potrzeby. Konieczność konkurowania o wiernych – jak pokazał w grudniowej „Więzi" na przykładzie Włoch Massimo Introvigne­ – ożywczo wpływa na różne Kościoły, czemu więc nie miałaby tak samo wpływać na należące do jednego Kościoła wspólnoty parafialne?

Ale swobodne przebieranie w religijnych propozycjach ma też swoje negatywne skutki. Ks. Slipek zapytany, co różni jego obecną parafię od poprzednich, znajdujących się w mniejszych ośrodkach, bez wahania wskazuje na brak jakiegokolwiek poczucia więzi z parafią u większości jego obecnych podopiecznych. – Parafie jako wspólnoty, z którymi ludzie się utożsamiają, nie istnieją – mówi. Nie chodzi tylko – jak mogłoby się wydawać – o specyfikę dużego miasta, ale samej Warszawy: badania potwierdzają, że liczba osób deklarujących brak związku z parafią jest w Warszawie wyższa niż w którejkolwiek z przebadanych dotąd przez Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego jedenastu – także wielkomiejskich – diecezji. Ks. Slipek uważa, że najważniejsze dla odbudowywania tej więzi, i w ogóle dla formowania dojrzałej tożsamości katolickiej, są sakramenty inicjacji chrześcijańskiej, które przyjmuje się przecież w kościele parafialnym. – Musimy je na nowo odkryć. Nic nie buduje wspólnoty tak jak sakramenty – podkreśla.




Gare du Nord

To pilne zadanie, gdyż najnowsze badania pokazują jasno, że archidiecezja warszawska należy do najbardziej zlaicyzowanych w Polsce. Wśród wiernych tej archidiecezji tylko 26 proc. zadeklarowało, że uczestniczy co niedzielę we Mszy świętej. Jeśli doliczyć do tego deklarujących, że są na Mszy „prawie w każdą niedzielę", to wskaźnik jest pozornie całkiem wysoki: 48 proc. Ale to wynik gorszy nawet od archidiecezji łódzkiej, od lat charakteryzującej się wyjątkowo niskim poziomem praktyk. Ponadto jeśli wziąć pod uwagę dane z bezpośredniego liczenia wiernych, to okazuje się, że wskaźnik dominicantes jest w rzeczywistości niższy od deklarowanego – w 2004 r. wynosił 35 proc. Co ciekawe, trudno tu zauważyć w ciągu ostatnich lat jakieś większe zmiany (ta utrzymująca się – mimo drobnych wahań – stałość praktyk cechuje zresztą w ogóle polską religijność ostatnich lat). Ale w perspektywie długofalowej są już one widoczne – w 1980 r. wskaźnik z bezpośredniego liczenia wynosił 42 proc.

Czy jednak archidiecezja warszawska jest w „rankingu religijności" na ostatnim miejscu, czy też plasuje się „tylko" na jednym z ostatnich – nie ma chyba większego znaczenia. Wydaje się, że pytając o przyczyny takiego stanu rzeczy warto raz jeszcze wrócić do przyjezdnych. Ale nie tych, którzy przybyli tu po wojnie i dawno już się zadomowili, lecz tych nowych, szukających pracy, sukcesu, wykształcenia. Ich liczba w Warszawie jest nieporównywalnie większa niż w jakimkolwiek innym polskim mieście. – Wielu z nich – mówi ks. Slipek – to ludzie prężni, którzy tak zajęli się swoim sukcesem życiowym, że religia została na boku. W małych miejscowościach, skąd pochodzą, presja społeczna sprawiała, że jeszcze chodzili do kościoła. Tu natomiast są anonimowi, a niepogłębioną, niepodpartą religijną wiedzą wiarę trudno w takich warunkach utrzymać. Często zresztą czują się też wyzwoleni od tej presji. Czują się „miastowi" i uważają, że rezygnując z praktyk myślą nowocześnie, po światowemu.

To zresztą dość uniwersalny mechanizm. Francuzi śmieją się, że bretoński chłop – dla nich symbol pobożności – traci wiarę na paryskim dworcu Gare du Nord. Podobnie Polacy jadący za chlebem do Irlandii: choć ich poziom praktyk to dla miejscowych katolików ważne świadectwo, tym niemniej w porównaniu z naszą średnią krajową jest on tragicznie mały i wynosi – według ocen pracujących tam polskich księży – zaledwie kilka procent. Czy postawami nowych mieszkańców Warszawy da się wyjaśnić miejsce archidiecezji warszawskiej w „rankingach religijności"? Z pewnością nie, ale indyferentyzm religijny tej grupy – nieujmowanej osobno w badaniach – jest zauważalny nawet na tle pozostałych, wcale przecież nie gorących postaw ich współdiecezjan.



***



W Warszawie żyje się szybko, żeby nie „wypaść z obiegu". Odwiedzając inne miasta, warszawiacy zachwycają się atmosferą spokoju i rozleniwienia. Ale są też nieco zakłopotani – wielu wprost deklaruje, że „tak się nie da żyć". Przed warszawskim Kościołem stoi więc ciągle nie lada zadanie: dotrzymać warszawiakom kroku, a jednocześnie skłonić ich, aby zechcieli się na chwilę zatrzymać.