Prawo, nie zemsta

Wojciech Pięciak

publikacja 14.06.2007 07:31

Pewność, że żyjemy w państwie, którego wymiar sprawiedliwości jest wiarygodny, to sprawa fundamentalna. Tygodnik Powszechny, 10 czerwca 2007

Prawo, nie zemsta



„Sire, są jeszcze sędziowie w Berlinie" – rzekł pewien młynarz do Fryderyka II. Król Prus chciał zburzyć hałasujący młyn, który sąsiadował z jego letnią rezydencją. Sąd nie pozwolił.

Ta historia jest wymyślona (historycy dowiedli tego dawno temu), ale trwa w świadomości pokoleń jako legenda o prostym człowieku, który stawił czoło władcy, odwołując się do zasad sprawiedliwości i praworządności. Popularna nie tylko w Niemczech, stała się „skrzydlatym słowem": przywołuje się ją jako komentarz do sprawiedliwych wyroków, dla podkreślenia wiarygodności wymiaru sprawiedliwości.

Ale nie tylko dlatego cytujemy ją w tym miejscu – po tym, jak katowicki sąd skazał, po kilkunastu latach, morderców spod kopalni „Wujek". Legenda o młynarzu ma głębszy wymiar: to symbol państwowości opartej na wiarygodnym sądownictwie. Prusy nie były państwem wolności obywatelskich i fakt, że ich obywatele nie odczuwali powszechnie tego braku jako dolegliwości, historycy tłumaczą i tym, iż rekompensowało go poczucie, że żyją w kraju, w którym obywatel może skutecznie bronić się przed absolutystycznym państwem w sądzie (przypomina się tu i polski wątek: słynny wóz Drzymały).

Co to ma wspólnego ze współczesną Polską? Bardzo wiele. Pewność, że żyjemy w państwie praworządnym i sprawiedliwym, którego wymiar sprawiedliwości jest wiarygodny, to sprawa fundamentalna dla młodej demokracji i jej społeczeństwa, które wcześniej przez kilkadziesiąt lat żyło w poczuciu, że prawo jest martwe, a wymiar sprawiedliwości to posłuszne narzędzie władzy. Takim krajem była PRL: bezprawia, braku zaufania i porwanych więzi społecznych.

Skoro mówimy dziś o tym, że przestępstwa z czasów PRL-u – popełniane „na licencji" państwa przez jego funkcjonariuszy – pozostały nieosądzone, to mówimy nie tylko o braku sprawiedliwości. Stawką jest coś jeszcze: właśnie przywrócenie pewności, że żyjemy nie tylko w kraju wolnym, ale także w kraju reguł, do których obywatel może odwołać się przed sądem. Kryzys wymiaru sprawiedliwości związany jest również z tym czynnikiem.
 

***



Problem dotyczy nie tylko Polski, lecz wszystkich krajów Europy Środkowej. Mówiąc o systemie narodowosocjalistycznym, Hannah Arendt napisała, że był to „zorganizowany brak odpowiedzialności". Podobnie komunizm: po 1989 r. okazało się, że trudno jest rozliczyć dyktaturę przy pomocy instrumentarium państwa prawa i oddać poszkodowanym sprawiedliwość. Zwłaszcza gdy szwankuje wola polityczna i brakuje struktur: w latach 90. – aż do powstania IPN, do którego włączono Główną Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu – wymiar sprawiedliwości nie wysilał się: do 1998 r. osądzono tylko 28 sprawców zbrodni, z czasów stalinowskich (m.in. Adama Humera).



Po 1989 r. okazało się też, że łatwiej jest osądzić ubeckiego pałkarza, który w latach 40. i 50. stosował gestapowskie metody, niż winnych z lat 80. Nadzwyczajna komisja sejmowa „do zbadania działalności MSW w latach 1981-89" (tzw. komisja Rokity) udokumentowała kilkadziesiąt przypadków śmierci, ostatnie z 1989 r., co do których zachodzi podejrzenie, że sprawcami byli funkcjonariusze państwa. Próby wyjaśnienia tych spraw, nie mówiąc już o osądzeniu winnych, dotąd się nie powiodły. Nie można więc mówić o „politycznej zemście" czy „karaniu zwyciężonych przez zwycięzców", ale raczej o klęsce wymiaru sprawiedliwości.

Tymczasem wyrok, choćby w zawieszeniu, nie tylko oddawałby sprawiedliwość, ale przywracałby poczucie, że wymiar sprawiedliwości jest wiarygodny. Osądzenie morderców spod kopalni „Wujek" na razie pozostaje wyjątkiem. Pozytywnym natomiast skutkiem wszystkich postępowań po 1989 r. – nawet jeśli nie zakończonych na sali sądowej – jest to, że dzięki nim udało się zgromadzić olbrzymią wiedzę o funkcjonowaniu systemu PRL i że wiedza ta trafia do świadomości społecznej za sprawą dziennikarzy i historyków, którzy materiał ten mogą wykorzystywać do swych prac. Znaczenie historyczno-edukacyjne jest tu nie do przecenienia.

Dzięki postępowaniom IPN-u udało się także zgromadzić dokumentację w postaci opowieści świadków wydarzeń (ofiar PRL-u), które w innym razie często przepadłyby wraz z ich śmiercią. Witold Kulesza, wieloletni szef pionu śledczego IPN, mówił w rozmowie z „Tygodnikiem" (nr 39/2006), że działalność IPN powinna być oceniana także przez ten pryzmat: „To, co robią prokuratorzy IPN-u, odbierając relacje od świadków, często przez tych ludzi komentowane jest tak, że to pierwsza w ich życiu relacja przed kimkolwiek o tym, co ich spotkało w kazamatach Urzędu Bezpieczeństwa czy potem ze strony Służby Bezpieczeństwa. Czasami mówią, że nawet najbliższym nie przekazywali informacji, które teraz utrwala prokurator IPN-u. Z różnych przyczyn: chcieli oszczędzić najbliższym własnych przeżyć, czasami ze wstydu". Kulesza wspomniał, że często rozmawiał o tym z kolegami-prokuratorami. I często słyszał od nich: „Wiesz, wczoraj świadek powiedział mi rzecz bardzo dla mnie ważną: »Jest pan pierwszym człowiekiem, któremu opowiedziałem, jak było«".

„Jeśli nawet umarzamy potem postępowanie (...), nie obniża to wagi działania prokuratora – mówił Kulesza. – Poza tym aspektem ludzkim, o którym mówiłem, pozostaje wartościowy materiał dowodowy, obrazujący mechanizmy działania komunistycznego państwa".



Co wreszcie uderza, to brak już nawet nie skruchy, ale nawet świadomości bezprawia – cecha wspólna dla funkcjonariuszy PRL-u, „grubych ryb" i „płotek". Krewni zabitych w „Wujku" wielokrotnie podkreślali, że nigdy nie usłyszeli od nich słowa „przepraszam".

Niektórzy mówią dziś, że Polska powinna iść śladem RPA i tamtejszej Komisji Prawdy i Pojednania. Problem w tym, że do pojednania, także w wymiarze społecznym, potrzeba dwóch stron. Potrzebna jest nie tylko córka górnika z „Wujka", która była zbyt mała, by zapamiętać twarz zabitego wówczas ojca, a która dziś potrafi powiedzieć: „wybaczam". Potrzebne jest również wyznanie tych, którzy go zabili, i ich zwierzchników, również tych najwyższych, którzy „zza biurek" pozwolili na zbrodnię i potem zacierali ślady. Tymczasem oni albo milczą, albo, gdy zabierają głos, okazują brak nie tylko poczucia osobistej winy, ale nawet świadomości bezprawia. Nie zamierzają poddawać tego rozdziału swego życia w wątpliwość: to silniejsze od konfrontacji z własnym sumieniem.

Abp Kazimierz Nycz mówił w jednym z wywiadów: „Jestem jak najdalszy od poglądu, że da się wszystko wyjaśnić za pomocą teczek. Dałbym wiele, żeby to się wszystko skończyło, tyle że nie na zasadzie zaniechania, lecz sprawiedliwego załatwienia sprawy i ruszenia do przodu. Ale równie daleki jestem od lobby, które chce dać generalne rozgrzeszenie bez spowiedzi indywidualnej".

Dla społecznego pojednania konieczna jest zatem otwarta rozmowa z człowiekiem, który skrzywdził – możliwa wtedy, gdy gotów jest on uznać swe czyny, swoją cząstkę winy, i stanąć z taką postawą wobec tych, których skrzywdził. Doświadczenie takich krajów jak powojenne Niemcy (z ich rokiem 1968: konfliktem pokolenia powojennego z pokoleniem wojennym, z klasycznym pytaniem: „Co wtedy robiłeś, tato?") pokazuje, że ta przeszłość nie przemija. Wyparta, powraca – w społeczeństwie, w rodzinach, w kolejnych pokoleniach.

Zaufanie jako wartość społeczna jest podstawowym instrumentem współżycia między ludźmi, nie tylko w rodzinie i wśród przyjaciół, ale także w społeczeństwie i państwie. Wiedział o tym młynarz z Sanssouci. Wiedział również Szymon Wiesenthal, który podczas II wojny światowej utracił prawie całą rodzinę. Dzięki jego uporowi udało się doprowadzić do ujęcia 1100 nazistowskich zbrodniarzy (na marginesie: jego działalność, a zwłaszcza ujęcie Eichmanna w 1960 r., miała znaczenie przełomowe dla ścigania nazistowskich zbrodniarzy, bo wcześniej większość państw nie uważała tego za priorytet). Wiesenthal podkreślał, że nie chodzi mu o zemstę, lecz sprawiedliwość, i że jeśli nawet nie uda się złapać wszystkich winnych, to najważniejsze jest zburzenie ich spokoju: aby nie mogli sądzić, iż są bezkarni. „Reprezentował zasadę poszanowania prawa i godności każdego człowieka, dochodzenia prawdy i niezależnego wymiaru sprawiedliwości" – mówił po śmierci Wiesenthala jego przyjaciel Władysław Bartoszewski. Kilka lat wcześniej, podczas wizyty w „Tygodniku", Wiesenthal powiedział mocne zdanie: „Nie ma przedawnienia. Morderca jest mordercą, nawet jeśli minie tysiąc lat".



Ktoś mógłby powiedzieć, że przywoływanie tu jego postaci jest nieuzasadnione. Niekoniecznie: trudności strukturalne, na jakie natrafiono po 1989 r. podczas rozliczeń z komunizmem w Europie Środkowej, są podobne do tych, które występowały po 1945 r. w Niemczech Zachodnich podczas rozliczeń z nazizmem. Podobne były trudności prawne (np. pytanie, wedle jakich norm oceniać dyktaturę w realiach państwa prawa; jak zadośćuczynić poszkodowanym), jak i społeczne, np. mechanizm „wypierania" przeszłości, uciekania przed odpowiedzialnością, wpływu polityki na rozliczenia.
 

***



Gdy mowa o nieosądzonych zbrodniach PRL-u – oraz o perspektywie narodowego pojednania – uderza coś jeszcze: zmowa milczenia. W ustawie o IPN (powstałej prawie 10 lat temu) umieszczono zapis, który pozwala nadać status świadka koronnego sprawcy zbrodni komunistycznej, nawet najcięższej. Jej twórcy zakładali, że pozwoli to na ujawnienie sprawców zbrodni popełnionych po wprowadzeniu stanu wojennego. Witold Kulesza oceniał ich liczbę na 107 osób (więcej niż wg komisji Rokity): jego zdaniem w tylu przypadkach istnieje „prawdopodobieństwo graniczące z pewnością", że były to zabójstwa.

Do dziś nie udało się uzyskać ani jednej relacji takiego świadka koronnego. W rozmowie z „TP" Kulesza konkludował: „Może [to] skłaniać do refleksji, że środowisko sprawców tych zbrodni jest bardziej zwarte niż środowisko przestępczości zorganizowanej. Bo w tej udało się jednak przełamać zmowę milczenia i pozyskać świadków koronnych".