Gdy brakuje na czynsz

Patrycja Bukalska

publikacja 31.10.2007 12:37

Polscy „Sprawiedliwi" często żyją w biedzie. Tygodnik Powszechny, 28 października 2007

Gdy brakuje na czynsz




Polacy, którzy kiedyś pomagali Żydom, dziś – wiekowi, schorowani – często sami potrzebują pomocy. Tytuły „Sprawiedliwych" i ordery są ważne, ale leków za to nie kupią. Może nowy Sejm mógłby uchwalić dla nich np. specjalne dodatki do emerytur?

Cypora Jabłoń patrzy prosto w obiektyw. Uśmiechnięta, przykuwa spojrzeniem, w którym jest i przekora, i radość, i energia. Czarne włosy związała do tyłu, na rękach trzyma niespełna roczną córeczkę: to Rachela. Zdjęcie wykonano w 1942 r. Na innym zdjęciu, już z roku 2002, Rachela ma takie samo spojrzenie jak matka: też lekko kpiące, przekorne, pełne pasji. Obok syn Racheli z żoną i maleńkim wnukiem.

To drugie zdjęcie nie miało prawa powstać. Cypora i cała jej rodzina miała umrzeć 60 lat wcześniej. Dzięki Zofii Glazer i Irenie Zawadzkiej ocalała Rachela.


Historia Racheli


Dziś Zofia Glazer ma 92 lata, krótkie siwe włosy i zaraźliwy uśmiech. Za oknem mieszkanka na Mokotowie pada jesienny deszcz. W taką pogodę Zofia nie czuje się najlepiej, choć nie narzeka. Energicznie wyjmuje zdjęcia, odznaczenia. Wśród nich medal „Sprawiedliwej wśród Narodów Świata". I najnowsze: Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski, wręczony jej 10 października w Teatrze Wielkim przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Na pytanie, dlaczego ryzykowała życiem, by ratować córeczkę koleżanki, odpowiada podobnie jak inni: – Uważałam, że tak trzeba. To była normalna rzecz.

Normalna rzecz wyglądała w ten sposób: pewnej nocy w 1942 r. do mieszkania Ireny Zawadzkiej w Siedlcach zapukała jej szkolna koleżanka Cypora. Wymknęła się z getta, by wynieść na „aryjską stronę" córeczkę Rachelę. Nikt niczego nie planował. Irena i jej matka bez wahania przyjęły dziewczynkę. Cypora wróciła do getta, do męża i rodziców. Wkrótce wszyscy trafili do obozu zagłady w Treblince.

Jeszcze na peronie w Gęsich Workach pod Siedlcami Cypora zażyła truciznę. Wcześniej dała koledze pamiętnik, który pisała z myślą o Racheli. Kolega uciekł z transportu, zeszyt dostarczył Irenie. Dzięki temu córka mogła po latach poznać matkę – przez jej zapiski z getta.




Ale rok później w Siedlcach zrobiło się zbyt niebezpiecznie dla Racheli. Opiekę nad nią przejęła Zofia; pracowała wtedy w szkole w Zakrzówku pod Lublinem. Rachela wychowywała się z siostrzeńcem Zofii, Jankiem. Wtedy nazywała się już Marysia. Zofia: – Nikt w okolicy chyba nie domyślał się, że jest Żydówką. Zresztą mnie i bez tego w każdej chwili mogli aresztować, w szkole bez skrępowania uczyliśmy tego, co Niemcy zakazali. A z Cypą byłyśmy koleżankami, przed wojną razem przygotowywałyśmy się do matury. Musiałyśmy jej dziecku zapewnić opiekę i przyszłość.

Gdy Zofia przeniosła się do innej wsi koło Lublina, Rachelka była dalej u niej (lub u rodziców Irki Zawadzkiej w Siedlcach).

Przetrwała wojnę. W 1945 r. u Zofii zjawili się przedstawiciele siedleckich Żydów, prosząc o oddanie dziecka. Zofia: – Byłam przerażona. Skontaktowałam się z bratem Cypy, Szymonem, który przed wojną wyjechał do Palestyny. Zapytałam, czy chce się zająć dzieckiem, czy powierza ją mnie. Odpisał, że chce wychować małą.

Z transportem żydowskich dzieci Rachela trafiła do Palestyny. Do Polski przyjechała znów jako 20-letnia panienka. Potem przyjeżdżała co chwila, aż do końca życia.

Zmarła kilka lat temu. – Miałam wrażenie, że na początku przyjeżdżała trochę z obowiązku – wspomina Zofia. – Jej wuj zawsze pilnował, żebyśmy miały ze sobą kontakt. Ale im była starsza, tym bliższe się sobie stawałyśmy. Nigdy jednak nie pytała o matkę, nie rozmawiałyśmy też o wojnie.


Kłopoty z tytułem


Historia Zofii i Racheli jest dobrą historią. O strasznych czasach, ale o dobrych ludziach. Nie ma w niej opuszczenia, zdrady, antysemityzmu.

Nie wszyscy „Sprawiedliwi" mogą opowiedzieć takie historie. Nie wszyscy w ogóle chcą mówić. Bywa, że akt pomocy bliźniemu pozostaje tajemnicą, której nie powinni poznać inni. Kilkadziesiąt lat po wojnie nie muszą się bać Niemców, ale boją się ludzi wokół siebie: zawiści, niechęci. Im mniejsza miejscowość, tym, bywa, „Sprawiedliwym" żyje się trudniej. Także tę sytuację miały, być może, zmienić odznaczenia przyznane przez prezydenta. Co innego bowiem medal „Sprawiedliwych", a co innego jedno z najwyższych odznaczeń polskich.




Pod koniec marca tego roku szkoła podstawowa i gimnazjum we wsi Markowa na Podkarpaciu otrzymała imię rodziny Ulmów. Ulmowie w czasie wojny pomagali ośmiu Żydom. Zapłacili życiem: Niemcy nie oszczędzili ani Wiktorii Ulmowej, która była w ciąży, ani sześciorga jej dzieci. Pośmiertnie przyznano im tytuł „Sprawiedliwych", a od 2003 r. trwa proces beatyfikacyjny.

Przez moment wydawało się, że za przykładem władz Markowej pójdą następni. Imię „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata" miało nosić gimnazjum w Kłodnicy Dolnej w Lubelskiem. Miało, ale – jak pisze lokalna „Gazeta Wyborcza" – nie będzie, szkoła wycofała się z pomysłu. Powodu oficjalnie nikt nie tłumaczy. „Sprawiedliwi" nie spodobali się ponoć w podstawówce, z którą gimnazjum ma tworzyć zespół szkół. Za bardzo kojarzyli się z „obcą narodowością".

– Sytuacja ta pokazuje, że jest jednak problem. Pytanie: lokalny czy ogólny? – zastanawia się historyk Dariusz Libionka z Centrum Badań nad Zagładą Żydów. – Raczej lokalny, występujący najczęściej właśnie w małych miejscowościach. Z perspektywy warszawskiej wygląda to inaczej.

Libionka uważa, że „kłopot" ze Sprawiedliwymi" może wynikać z ich instrumentalizacji w czasach komunizmu, gdy popularna była propaganda o masowej pomocy Polaków. Medal przyznawany przez Yad Vashem nie był wtedy jednak dobrze widziany – jako odznaczenie obce, i to izraelskie. Do tego dochodzi wciąż żywe przekonanie, że na pomocy dla Żydów można było się wzbogacić. Niektórym trudno uwierzyć, że można ryzykować życiem swoim i rodziny za darmo. Rzekome bogactwo budzi zazdrość i niechęć.

Tymczasem „Sprawiedliwi" często sami potrzebują pomocy.


Na czynsz i leki


Anna Drabik, przewodnicząca Stowarzyszenia Dzieci Holokaustu, „Sprawiedliwymi" zajmuje się od drugiej połowy lat 90. – Wtedy „Sprawiedliwi", zaawansowani wiekowo, zaczęli sami potrzebować pomocy – opowiada. – Na święta zanosimy im paczki i życzenia, pomagamy w kupnie leków. Ale dla nich ważne jest też towarzystwo; chcą, by ich odwiedzać, często czują się samotni.

Poza Warszawą Dzieci Holokaustu mają siedziby w Łodzi, Krakowie, Wrocławiu i Gdańsku. Tam, gdzie ich nie ma, działają „łącznicy", którzy starają się dotrzeć do wszystkich „Sprawiedliwych". Gdzie nie ma „łączników", paczki wysyłane są pocztą.




Wśród „Sprawiedliwych" przeprowadzono akcję ankietową, by zbadać ich problemy i potrzeby. Nie było chyba ankiety, w której niczego by nie wymieniono. Najczęściej rzeczy podstawowe: jedzenie, lekarstwa, aparaty słuchowe, pomoc w uregulowaniu zaległości za czynsz... Podobne problemy, jakie mają inni starsi ludzie żyjący ze skromnych emerytur.

Irenie Sendler przyznano specjalną rentę. Czy nowy Sejm nie mógłby uchwalić dodatków emerytalnych dla wszystkich „Sprawiedliwych" i dla osób nieodznaczonych tym tytułem, ale posiadających polskie odznaczenia za pomoc Żydom? Dla budżetu nie byłby to duży koszt: np. Polaków odznaczonych medalem „Sprawiedliwego" żyje jeszcze tylko ok. tysiąca.

Na zarzut antysemityzmu chętnie odpowiadamy, że mamy najwięcej drzewek w Yad Vashem, a kara za pomoc Żydom była w okupowanej Polsce najsurowsza. Z drugiej strony, do dziś „Sprawiedliwi" traktowani są jakby z dystansem. Irena Sendler, polska kandydatka do Nobla, uznania w ojczyźnie doczekała się dopiero niedawno.

Dzieci Holokaustu swą pomoc traktują jako akt wdzięczności. Ale czasem pomóc nie można. Jeden ze „Sprawiedliwych" poprosił o wsparcie w znalezieniu pracy dla syna. Z pracą jak to z pracą, zawsze trudno, ale Stowarzyszenie zaoferowało, że zwróci się do władz tego miasta. Starszy pan z prośby się wycofał, bo „nikt nie może się dowiedzieć" – argumentował.

Anna Drabik pamięta, jak na spotkaniu młodzieży z Polski i Izraela pewna polska studentka dowiedziała się, że „Sprawiedliwym" jest jej dziadek. Wcześniej – poza nim – nikt w rodzinie nie miał o tym pojęcia.


Po raz trzeci

24 marca 1963 r. Władysław Bartoszewski ogłosił na łamach „Tygodnika" apel o nadsyłanie relacji dotyczących pomocy Żydom w czasie okupacji. Złożyły się na tom, wydany w Znaku w 1966 r. Tytuł, zaczerpnięty z wiersza Słonimskiego, brzmiał „Ten jest z ojczyzny mojej". 900--stronicowy zbiór wznowił właśnie „Świat Książki". „Po 10-20 stronach zamykamy książkę, nie mamy siły jej dalej czytać, ale wracamy do niej znowu – pisał Józef Czapski, którego recenzję sprzed lat przywołał wydawca. – Każdy uczciwy czytelnik po przeczytaniu tej książki inaczej spojrzy, inaczej odczuje naszą polsko-żydowską przeszłość".




Książkę otwiera wywiad, w którym Bartoszewski wspomina, jak drugie wydanie, z 1969 r., omal się nie ukazało – bo od 1968 r. Słonimski był zakazany, a na obwolucie miała się znaleźć Gwiazda Dawida, która cenzurze skojarzyła się z flagą Izraela.

W książce przedrukowano­ też apel z „TP", z zaznaczonymi ingerencjami cenzury. Np. Bartoszewski pisał w 1963 r., że ratowaniu towarzyszyły „liczne, a nieznane szerzej akty prawdziwego poświęcenia, wielkiego serca i oddania człowiekowi. Niekiedy również ze strony ludzi, którzy przed wojną uważali się programowo za antysemitów". Ostatnie zdanie cenzor wyciął.



***

„TEN JEST Z OJCZYZNY MOJEJ. POLACY Z POMOCĄ ŻYDOM 1939–1945", oprac. WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI i ZOFIA LEWINÓWNA, Warszawa 2007, Świat Książki.