Jest na pewno

Z Ewą Błaszczyk rozmawiał Artur Sporniak

publikacja 11.12.2007 20:30

Niebo to stan umysłu i ducha. Spokój i harmonia, którą wyznaczają właściwe proporcje. Niebo na pewno nie boli. Tygodnik Powszechny, 9 grudnia 2007

Jest na pewno




Podczas Adwentu 2006 i Wielkiego Postu 2007 publikowaliśmy cykl rozmów o siedmiu grzechach głównych i czterech cnotach kardynalnych. W tegorocznym Adwencie uzupełniamy go rozmowami o trzech cnotach teologicznych: wierze, nadziei i miłości. Kościół dostrzega w nich nadprzyrodzone wsparcie naszych działań i myśli, które włącza nas w życie samego Boga. Co to znaczy i jak się to przejawia w codziennym życiu?

Tydzień temu o wiarę pytaliśmy Krzysztofa Piesiewicza, adwokata, autora scenariuszy do filmów Krzysztofa Kieślowskiego. Za tydzień o miłość zapytamy siostrę Annę Bałchan, zaangażowaną w pomoc prostytutkom. W tym numerze o nadziei mówi Ewa Błaszczyk, aktorka, matka Oli – dziecka, które w 2000 r. przeżyło śmierć kliniczną i do tej pory walczy o zdrowie.


ARTUR SPORNIAK: Motto i tytuł Pani książki „Wejść tam nie można” zaczerpnięte są z wiersza Miłosza „Nadzieja”: „Wejść tam nie można. Ale jest na pewno. (…) / Niektórzy mówią, że nas oko łudzi / I że nic nie ma, tylko się wydaje, / Ale ci właśnie nie mają nadziei”. Gdzie nie można wejść?

EWA BŁASZCZYK: W ten najgłębszy wymiar rzeczywistości, gdzie jest harmonia, gdzie spełniają się sprawy najważniejsze. Miłosz mówi w tym wierszu o „ogrodzie świata”: „A wszystkie rzeczy, które tutaj znałem, / Są niby ogród, kiedy stoisz w bramie”. To wszystko jest przesłonięte życiem będącym w nieustannym ruchu, które wciąż nam umyka i wypada z rąk.

Raj utracony?

Nie. Raczej rzeczywistość, która wciąż jest przed nami. Na tym przecież polega nadzieja, że wierzy się w przyszłość.

W książce pojawia się kilkakrotnie pytanie, gdzie jest w tej chwili Ola, którą Pani z niezwykłą determinacją już od siedmiu lat próbuje przywrócić do normalnego życia. Gdzie jest? W jakim świecie?

Nie wiem. Wiem, że jej świadomość gdzieś jest. Czasem uśmiecha się przez sen – to znaczy, że ma jakieś marzenia senne. Wtedy wiem, że jest gdzieś, gdzie jest przyjemnie.

Mówi Pani o swoim życiu, że coś się nagle skończyło i coś się zaczęło: „Nie oglądam się za siebie. Rzeczywistość jest tu i teraz”. Czy nadzieja polega na tym, aby nie tkwić w przeszłości, nie żałować jej?

Tak, dlatego że tamtego życia już nie ma. Trzeba sobie z tym poradzić, przejść proces przemiany, żeby życie nie zabijało, tylko otwierało.




Pisze Pani: „Matka po czymś takim przechodzi różne stadia. Na początku chce mieć zdrowe dziecko. Szybko. Potem godzi się z chorobą. Z czasem akceptuje to, że będzie ona trwała długo. Aż wreszcie nabiera przekonania, że życie jej dziecka jest dalej życiem. Ale w innej postaci. Taka matka zmienia swój stosunek do czasu, do miłości, do Boga”. O tej przemianie chciałbym porozmawiać. Jak się zmienił Pani stosunek do czasu?

Kiedy w życiu nie dzieje się nic szczególnego – nie dotykają nas żadne poważne wypadki – przyzwyczajamy się do jego tempa. I gdy nagle stanie się coś, co wybija nas z rytmu życia, wtedy szybko tracimy cierpliwość. Nie umiemy czekać. Nie potrafimy zgodzić się na utratę kontroli. Pogodzić się także z własną bezsilnością. Pojawia się dużo emocji, które nas rozbijają. Czas, który mija, uświadamia, że tak żyć nie można. Proces zdobywania nowej świadomości dzieje się codziennie, ale powoli. Dlatego jest prawie niezauważalny. W końcu musimy się pogodzić z nowym życiem.

Podobnie jest chyba ze świadomością własnej śmierci: w życiu zajęci jesteśmy robieniem wielu rzeczy, które się nam na krótką metę opłacają, choć wiemy, że kiedyś musimy umrzeć. Z czasem pojawiają się wydarzenia, które przypominają o nieuchronnym końcu. I wtedy patrzymy na życie w innej perspektywie. Dojrzała świadomość przyjmuje tę nieuchronność ze spokojem.

W zmaganiu z długą chorobą jest czekanie i nadzieja. Człowiek otwiera się na nowe możliwości, które nauka co jakiś czas proponuje. Ale to już są takie spokojne działania. Dopóki tak się dzieje, pojawia się w nas siła. Najtrudniejsze są okresy, gdy bliska osoba zaczyna bardzo cierpieć. Wtedy może nas dotknąć beznadzieja. Bo czym jest beznadzieja? Brakiem nadziei, zawężeniem możliwości. Człowiek skupia się na tym, że ktoś cierpi. Wtedy jest fatalnie.

Przemianę podejścia do czasu obserwuję także u innych rodziców mających chore dzieci. Istnieją tylko dwie możliwości: albo się człowiek zupełnie wypala i odsuwa od życia, albo zdobywa się na nadzieję. Trzeba sobie mocno powiedzieć, czy się wybiera życie, czy śmierć.

Nadzieja zależy ostatecznie od naszej woli?

Każda taka decyzja ma swoje konsekwencje. Jeżeli mówimy „tak” dla życia, zmienia się perspektywa i jest się czego trzymać w trudnych momentach.

O swoim dawnym życiu pisze Pani: „Dni upływały tak samo: wczoraj, dziś, jutro. Aż wreszcie się obudziłam”. To znaczy, że większość naszego życia to sen?

Myślę, że to powszechne doświadczenie. Przeżywamy czasem jakby „stop-klatki”: gdzieś gnamy, ścigamy się w wyścigu szczurów, pędzimy za karierą, znaczeniem, pieniędzmi, czyli za rzeczami, które wydają się nam ważne, i nagle wszystko się zatrzymuje, np. łamiemy nogę w paskudny sposób.




To Pani przypadek. Mówi Pani, że to skomplikowane złamanie nogi, które na rok przykuło Panią do łóżka, było darem – okresem przygotowania do śmierci męża i wypadku córki.

Unieruchomienie trwało na tyle długo, by wyrwać mnie z transu pogoni za czymś tam i skłonić do zastanowienia, co jest w życiu ważne. Wtedy zapragnęłam mieć dzieci – życie bez nich wydało mi się puste.

W takim unieruchomieniu źle ustawiony kwiatek na pianinie może doprowadzić do obsesji.

Totalna i długotrwała zależność od innych we wszystkim to bardzo mocne doświadczenie. Rzeczywiście, ten kwiatek doprowadzał mnie do szału. Dla kogoś sprawnego może się to wydawać fanaberią, błahostką. Ale dla mnie niemożliwość przesunięcia wazonika była męką piekielną.

Może się nam tylko wydaje, że jesteśmy tacy niezależni od innych?

Oczywiście, że jesteśmy zależni, tylko trzeba to przerobić na sobie samym. Wymuszone przez los doświadczenia zależności od innych dają nam do myślenia. Poszerzają świadomość, wyobraźnię, zaczynamy więcej rzeczy zauważać. Stajemy się bardziej wrażliwi na to, na co wcześniej w ogóle nie zwracaliśmy uwagi. Jakby otrzymujemy nową zdolność współodczuwania, uważności na innych.

Jak doświadczenie cierpienia zmieniło Pani stosunek do miłości?

Tu nie chodzi tylko o cierpienie. Po prostu z wiekiem dojrzewamy. Z czasem bardziej uświadamiamy sobie tę wspomnianą współzależność. Ale także pojawia się nowe zrozumienie, że wszystko, co otrzymujemy od drugiej osoby, jest jakąś łaską i ta druga osoba powinna być maksymalnie wolna w najgłębszym znaczeniu. Słowa „moje dziecko” czy „mój mąż” są pewnym nadużyciem.

„Uwielbiam się zakochiwać! Uwielbiam to, że istnieje stan zakochania. Nawet w najtrudniejszych chwilach trzeba ten skarb, tę zdolność kochania chronić”. Czy cierpienie te słowa zweryfikowało?

To nadal jest dla mnie ważne. Ale o ile dawniej było więcej takiej odruchowej chęci zawłaszczania, o tyle teraz jestem przekonana, że najistotniejsza jest wolność. W takiej wolności dawanie i branie ma o wiele głębszy sens, przeżycia są intensywniejsze, jest więcej wzajemnego szacunku.




Zastanowiło mnie także zdanie: „Otwarcie na to, co nadchodzi, gotowość dawania, jest warunkiem odrodzenia”. To brzmi jak przesłanie religijne. Co z naszych miłości zostanie?

To zdanie wzięte z życia. Przecież takie otwarcie wiąże się z siłą do działania, z pozytywnym nastawieniem, które szuka, buduje, jest twórcze, nie ma nic wspólnego z goryczą czy rutyną, która zabija każdy związek. Natomiast z miłości zostanie to, co z siebie daliśmy i co zostało w kimś jako trwały ślad.

Pani książka kończy się pytaniem: „Może życie to dojrzewanie do świadomości, że wszystko jest do oddania?”. Bronimy się przed taką perspektywą. Czy rzeczywiście wszystko musimy wypuścić z rąk?

Przecież od początku nic nie jest nasze – tak naprawdę nic nie mamy. Nie mamy drugiego człowieka, który jest istotą wolną i tylko w tej wolności może się nam ofiarować. Nie mamy siebie, nawet swojego ciała, bo nie potrafimy go zatrzymać przy życiu. Nasze istnienie od początku jest jakimś cudem, paradoksem.

O takim paradoksie mówią dokumenty Soboru Watykańskiego II: „Człowiek, będąc jedynym na ziemi stworzeniem, którego Bóg chciał dla niego samego, nie może odnaleźć się w pełni inaczej jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie samego”. Na to zdanie bardzo często powoływał się Jan Paweł II.
Nie znałam tej wypowiedzi, ale jest ona bardzo piękna i chyba... prawdziwa. Tak to czuję.

Opowiada Pani, że gdy Olę po siedmiu dniach wytrącono z narkozy, jeden jedyny raz krzyknęła: „Mama!”. Ten krzyk pozostał w pamięci i wciąż Panią mobilizuje, dodając sił. Znam osobę, która doznała kiedyś nagłej zapaści. Broniąc się odruchowo w omdleniu, zaczęła krzyczeć: „Mamo!”. Zanim nastąpiła reanimacja, to słowo przywróciło ją do życia. Czy to znaczy, że niektóre słowa mają aż tak wielką moc, iż dają nam życie?

Nie chciałabym się mądrzyć, bo tego nie wiem. Jest np. coś takiego jak syndrom „ściętych kwiatów”. Każdy neurolog to wie, że uszkodzony mózg działa jeszcze przez pewien czas, tak jak ścięte kwiaty jeszcze przez pewien czas zachowują świeżość. Nigdy nie można być pewnym, czy mózg się obudzi i zacznie funkcjonować, czy też nie.

Oczywiście, że ten krzyk wciąż mnie mobilizuje – jest świadectwem, że dziecko mnie potrzebuje. Jak mogłoby mnie zabraknąć?

Ale coraz większa jest świadomość, że osoby będące w śpiączce potrzebują kontaktu i uwagi. Potrzebują nie tylko pielęgnacji, ale także dotyku, rozmowy. Wiele osób przebudzonych potwierdza, że podczas śpiączki słyszało i rozumiało, co się wokół nich dzieje. Największym ich cierpieniem była niemożność nawiązania kontaktu. Czyli jednak słowo przywraca do życia.

Bardzo ważne jest, by podczas rehabilitacji specjaliści od komunikacji pozawerbalnej mogli ustalić, czy pacjent jest świadomy i odbiera bodźce z otoczenia, czy jest zamknięty w swoim świecie. Dzisiaj istnieją już urządzenia, które wykorzystując zjawisko rezonansu magnetycznego potrafią badać nie tylko strukturę mózgu, ale także jego funkcje.




Głośny był przypadek Amerykanina Terry’ego Wallisa, który obudził się po dziewiętnastu latach śpiączki. Badania jego mózgu wykazywały, że był on aktywny i walczył. Dzisiaj coraz częściej zwraca się uwagę, że z etycznego punktu widzenia bez tego badania nie powinno się o kimś w śpiączce mówić, że nie rokuje. Skoro ktoś taki rokuje, to fachowcy od komunikacji pozawerbalnej muszą tylko znaleźć sposób, aby do niego dotrzeć. I tu także jest wiele metod. Czasem jest to na krawędzi tajemnicy, gdyż sygnały są bardzo słabe, np. pacjent podczas takiej terapii tylko przyśpieszył oddech, mrugnął okiem czy zrobił się czerwony. Z czasem obszar komunikacji może się poszerzać. Chodzi o to, by walczyć o jego świadomość i nie tracić nadziei.

Bardzo ważna jest obecność i kontakt kogoś bliskiego. Ci, którzy się przebudzili, często mówią, że było dla nich bardzo ważne, iż komuś zależało na tym, aby wrócili do rzeczywistości.

Czy kluczem do nadziei, którą Pani w sobie odnalazła, jest pokora?

Chyba tak, bo skoro przekonujemy się, że wszystko jest w końcu do oddania, to nie pozostaje nic, czym można byłoby się pysznić.

Czym dla Pani jest niebo?

Stanem umysłu i ducha. Spokojem i harmonią, którą wyznaczają właściwe proporcje. Niebo na pewno nie boli.

Czy to znaczy, że jest w nas już tu i teraz rzeczywistość będąca poza czasem?

Nie wiem. Ale niekiedy myślę, że nie cali funkcjonujemy w tym świecie, który wydaje się nam tak logiczny i namacalny.

Nie będę pytał o Boga, bo mam wrażenie, że cały czas o Nim mówimy. Zapytam natomiast, czy ma Pani marzenia?

Ależ tak! Jak każdy człowiek. Są jednak zbyt intymne, by o nich opowiadać.