Odkrywcy

Elżbieta Isakiewicz

publikacja 25.01.2008 17:00

Czy chodzenie po kolędzie ma sens? Prawdziwe życie toczy się do momentu, kiedy ksiądz przekracza próg cudzego domu, i od momentu, kiedy go opuszcza. Tygodnik Powszechny, 20 stycznia 2008

Odkrywcy




Jest to opowieść o trzaskaniu drzwiami i przybijaniu „żółwika”. O duszy i dżemie. O tańcu i różańcu. Czyli o spotkaniach, które czasem odmieniają życie.


Poeta


Gdyby ks. Adam Zelga nie wyszedł z cienistej doliny, pewnie by do tych za zamkniętymi drzwiami nie napisał. List zaczął od informacji, kim jest. Na odwrocie zamieścił swój wiersz: „Chociaż myślisz / że należę do Możnych Posiadaczy Prawdy / ja – samotny – / stale ją odkrywam i wciąż mi jej za mało / ciągle głodny bez przerwy jej szukam / wokół / i w moim skołatanym sercu”.

Można więc powiedzieć, że tym za zamkniętymi drzwiami podał się jak na tacy, niektórzy mogliby nawet uznać, że za bardzo. Jednak ks. Zelga dogłębnie sprawę przemyślał: jeśli list przeczyta niewierzący albo zwolennik innej wiary, to się nie wystraszy, że go proboszcz zamierza na siłę nawracać. Po drugie, może to osobiste wyznanie zachęci kogoś do własnego i okaże się, że człowiek ma w głowie wypaczony obraz Boga: że obaj nie wierzą w to samo.

Sporządził więc listę parafian, których nie widział na oczy odkąd w 2001 r. objął parafię pod wezwaniem bł. Edmunda Bojanowskiego na Ursynowie, zwanym niegdyś sypialnią Warszawy. O liście powiedział z ambony i wysłał go.

Jest połowa listopada, proboszcz rozpoczyna kolędowanie (tak wcześnie, bo parafia niemała, więc żeby ludzi nie odwiedzać po łebkach) pełen entuzjazmu. Dzwoni do pierwszych drzwi. Już słychać kroki, już się drzwi otwierają, staje w nich chłop na schwał, jak z żurnala. – Szczęść Boże – wita go proboszcz cały w skowronkach. – Mogę wejść?
– Nie.
– A czemu?
– Bo nie lubię dżemu! – i plask, zatrzaskuje drzwi. Zelga: – Nawet mu nie zdążyłem powiedzieć, że ja też.

Gdyby ks. Adam nie wyszedł z cienistej doliny, najpewniej to doświadczenie by go zdołowało. Cienistą doliną nazywa stan, który dopadł go przed laty pewnej wyjątkowo paskudnej jesieni. Oznaczał trwanie w jakimś duchowym odrętwieniu – jakby człowiek się zabłąkał w niekończącym się, nieoświetlonym tunelu. Dzisiaj ks. Zelga wie, że czasem po to Pan Bóg obdarza łaską ciemności, żeby – gdy nastaje jasność – lepiej widzieć. I kiedy Adam Zelga opuścił dolinę ciemności (co nie dokonało się w sposób spektakularny ani nagły), zaznał wielkiego pokoju, a wraz z nim pewności, że już niczego na tym świecie nie musi się lękać, że Ktoś lub Coś działa poza nim. Dlatego był pewien, że kiedy stanie twarzą w twarz z tymi za zamkniętymi drzwiami, przyjdą potrzebne słowa albo potrzebne milczenie.

Stoi zatem Adam Zelga na klatce schodowej ursynowskiego bloku, osłupiały, upokorzony, choć nie załamany, bo w łasce. Ale czy pójdzie dalej? Czy może, wzorem innych proboszczów, będzie odwiedzał tylko tych parafian, którzy o to poproszą, wpisując nazwisko i adres na wystawioną w zakrystii listę?

– Nie miałem wątpliwości, że trzeba iść, bo chrześcijaństwo jest naśladowaniem Chrystusa, a On zszedł z piedestału do Betlejem i na krzyż – tłumaczy ks. Zelga. – Jak nie schodzisz, to siedzisz w okopanym grajdole, skazujesz religię na getto. W ten sposób Kościół by się skończył.




Ale miała ta decyzja także drugie dno, ukryte tło, swoją osobistą historię.

Oto nastają grudniowe dni 2006 r., media trzęsą się od doniesień na temat przeszłości arcybiskupa Wielgusa. W „Bojanowskim” trwa kolęda. Zelga, jak tysiące księży w Polsce, zadaje sobie pytanie: czy ludzie się teraz odwrócą od Kościoła? Ale kaplica na Ostańcu pęka w szwach i proboszcz dostrzega w niej nowe twarze; ci, co jeszcze niedawno manifestowali swój dystans do Kościoła, teraz, nagle, jakby chcieli zademonstrować jakieś z nim współodczuwanie. Czegoś podobnego nie zarejestrował od czasu śmierci Papieża.

Tak samo po kolędzie; to właśnie wtedy zza dotąd zamkniętych drzwi ks. Adam odbiera zdumiewające sygnały: najpierw uchyla je niewierzący profesor wyższej uczelni i jego, proboszcza, pociesza, że Kościół ten cios przetrwa. I uchyla je agnostyk, który ostatni raz przyjął kolędę z ćwierć wieku temu. – Może by ksiądz – powiada – herbaty się napił.

Zelga, przejęty tym wszystkim, ledwie śpi po nocach. Kipi. Rozmyśla. I w końcu chyba już wie, czego jest świadkiem, już pojmuje. – Myśmy wyssali emocjonalne związanie z Kościołem – dzieli się swym odkryciem na niedzielnej Mszy. – Ono czasem przybiera postać agresji, a czasem uwielbienia, czasem jest moherowe, a czasem kapeluszowe, czasem słychać w nim chichot diabła, a czasem anioła – ale jest, istnieje.

I zaraz po tym odkryciu ksiądz Adam pojmuje, że to jest wielki kapitał, i że potężna jego cząstka przycupnęła także za zamkniętymi drzwiami ursynowskich bloków. Chciał jej dotknąć, poruszyć.

Więc po facecie z dżemem puka dalej.

Drzwi otwierają się co dziesiąte. Za jednymi mieszka Don Juan Gniewny: niemłody, zgarbiony, brwi krzaczaste, wzrok ciężki. – Ksiądz tu próbuje dokonać ekspansji Kościoła – mówi na dzień dobry. – Ja sobie nie życzę. – Zelga na to: – Czy ja na podbijacza wyglądam?

I nie wiadomo: czy dlatego, że tego dnia wiatr świstał we framugach jak oszalały, a może z tego powodu, że w telewizorze nie było nic ciekawego, Gniewny pokazuje drogę do pokoju: – Niech ksiądz wejdzie. Siadają. Stół między nimi, za stołem kredens, za jego szybą kilka zdjęć. – Kto to? – Dzieci. I naraz Gniewny się rozgaduje. Te dzieci z różnych są związków, „bo wie ksiądz, do bab szczęścia nie miałem”. I toczy się ta opowieść jak kula śnieżna, od imienia do imienia, od rozstania do rozstania – bez oskarżeń, ocen, pretensji, a Zelga myśli: to jest spowiedź. Taka, którą nie wiara dyktuje, lecz samotność.

Za drugimi drzwiami mieszkają państwo Rana: on i ona wychowani bez Boga. Ale jak matka umierała, kazała posłać po księdza. I przyszedł zielonoświątkowiec, bo żaden katolicki nie chciał. – Jezu – mówi Zelga. – Czułem, jakby ktoś dał mi w twarz.

Za następnymi drzwiami Trochę Inni: weganie, ona z czerwonym czubem na głowie, on z warkoczami po plecy, zakolczykowani. – Chcecie odmówić modlitwę? – pyta proboszcz. – Nie. Porozmawiali o kuchni wegańskiej, o pogodzie.




Później drzwi otwiera rodzina Ataków: – Prosimy bardzo, niech ksiądz wejdzie – bardzo uprzejmi, ale jak tylko Zelga siada, zaczyna się: że Kościół to Ciemnogród, antysemityzm, pedofilia. Bez woli nawiązania dialogu. Ale na koniec oni: – Miło było, do widzenia.

Za siódmymi, ósmymi drzwiami Poeci. Ona na jednym piętrze, on na drugim. Nie znają się. Ją adoptowali przed laty wysocy funkcjonariusze partyjni, nie ochrzcili. On utytułowany, nagradzany, ateista. Zelga: – Dali mi do czytania swoje wiersze. Całkiem różne. Świetne.

W ilu tych, którzy otworzyli dotąd zamknięte drzwi, to spotkanie zakiełkuje? Czy znajdzie się ktoś, kto przekroczy granicę jakiejś własnej cienistej doliny, a może pozna się para poetów z bloku przy ulicy N.? – Bóg raczy wiedzieć – wzdycha ks. Zelga i puka dalej.

Ale czasem ckni mu się do dawnego świata, kiedy kolęda to było święto dla całej ulicy: chłopaki z podwórka czekają, aż w zmierzchającym świetle zabieleje komża księdza wchodzącego do sąsiedniej kamienicy.

Na żółto zapalają się latarnie. „Już jest pod dziewiątką” – wołają do rodziców przyklejonych do okien. Po kamienicy krąży kropidło. W mieszkaniu pachnie umytą podłogą i wykrochmalonym obrusem. Matka w najlepszej sukience, ojciec na galowo. Gdy ksiądz przekracza próg, tak go witają, jakby to sam Pan Bóg wyskoczył na chwilkę z jasnego nieba do szarych Starachowic.

– To se ne wrati – żałuje Zelga. Nie tylko dlatego, że tamten porządek chronił kapłana przed poniżeniem, ale głównie dlatego, że integrował osiedlową społeczność.

Dezintegracja – tak by nazwał największy problem Ursynowa, to znaczy syndrom nieznanego sąsiada i obojętność na jego obecność. Niedawno rozprowadził po parafii ankietę, która miała trzy punkty: „mogę pomóc”, „potrzebuję pomocy”, „wiem, że ktoś potrzebuje pomocy” – drugiego ani trzeciego prawie nikt nie zakreślił. Nikt nie zgłosił samotnych na Wigilię, którą organizowała pobliska restauracja, choć ogłaszał o niej przez dwa miesiące. Piętnastu samotnych znalazł sam, chodząc po kolędzie.

I jeszcze dlatego tamtego świata żal, że łatwiej było nawiązać kontakt z młodzieżą, dziećmi. – Bo one były – Zelga zastanawia się nad właściwym określeniem – skupione i przez to bardziej otwarte.

Takie dzieci można jeszcze znaleźć na prowincji. W adwencie pojechał na rekolekcje pod Grójec. I zdumiał się – cała szkoła na roraty przyszła, dzieciaki zaczepne: wyrywają się do śpiewu, do rozmowy. A jakie mają przebłyski! – „Maryja była łaski pełna, to znaczy jej życie było pełne przyjemności, czy przeciwności?” A one: „Przeciwności”. – Taka intuicja.

– Widać, że wielkie miasto niszczy – konkluduje Zelga. Więc chodząc po kolędzie, robi coś nie do pomyślenia w dawnym świecie. Coś, co pomaga przedrzeć się przez murek rozproszenia, półobecności: – Przybijam – pokazuje, jak się w tym celu zwija pięść – z młodym „żółwika”.



Pocieszyciel


Gdyby ks. Tomasz Gill nie trafił do dzielnicy znikających domów, pewnie do dziś nie odnalazłby sensu kolędy. Ta dzielnica nazywa się Targówek Fabryczny – najbiedniejsza w Warszawie.

Kiedy niespełna pięć lat temu został proboszczem parafii Zmartwychwstania Pańskiego, Gill o Targówku wiedział sporo. Na przykład, że zanim zaczęły znikać stąd domy, w czasie II wojny światowej zniknęło cztery tysiące mężczyzn, bo ich wyłapali i rozstrzelali Niemcy.

Domy pierwszy raz zaczęły znikać za Gierka, kiedy władza zarządziła, że na tym terenie ma być sam przemysł, bez burżuazyjnych reliktów. Przyjechały buldożery, przedwojenne kamienice zrównano z ziemią, a mieszkańców wysiedlono – z ponad dziesięciotysięcznej parafii zostało tylko tysiąc dusz z kawałkiem. Dlatego wydaje się, że drewniany kościół, wybudowany przed wiekiem z podkładów kolejowych, urwał się z choinki: stoi na jakimś pustkowiu, w sąsiedztwie gigant rury należącej do przedsiębiorstwa grzewczego. Na tę rurę wspinały się i skakały z niej miejscowe dzieci.

Drugi raz domy zaczęły znikać w wolnej Polsce – te nieliczne, ocalałe. Przychodzi człowiek w jakiejś sprawie do urzędu dzielnicowego, podaje adres. A urzędnik: – Taki adres nie istnieje, nie ma takiej kamienicy – widać, wyburzyć zapomnieli, ale z dokumentów wymazali. I koniec, radź sobie obywatelu sam.

Domy, nawet te, które przetrwały administracyjny niebyt, znikają każdego dnia: rozsypują się, bo lokatorom przez dziesięciolecia nie wolno było ich remontować, nie mieli przecież prawa tu żyć. Pójść dokądś – też nie. Dopiero niedawno radzie osiedla udało się wywalczyć pozwolenie na zakładanie mieszkaniowych enklaw.

Nic więc dziwnego, że kiedy ks. Gill przyjechał do swojej parafii, pierwsze, co zobaczył, to znikającą plebanię: walące się ściany, zmurszałe podłogi, odpadający tynk, straszny fetor. Żadnych mebli. W dachu dziury. Jak lał deszcz, to prosto na głowę.

Gill: – Zobaczyłem to i zapłakałem. Choć na Targówku roztkliwianie się nie jest w cenie.

Tę plebanię po odzyskaniu niepodległości wybudowali mieszkańcy z materiałów po zburzonej cerkwi, żeby pokazać figę carowi, który zabraniał wznosić katolikom świątynie po tej stronie Wisły. To był dworek, piękny, zaprojektowany przez słynnego Stefana Szyllera. Kiedy wkroczył tu pierwszy proboszcz, wokoło nie było dróg, w czasie roztopów ludzie pływali na baliach – więc zaczął te drogi budować, osiedle elektryfikować. W piwnicy zainstalował piec i wędzarnię, żeby chleb i wędliny rozdawać. Kolejny proboszcz, w 1943 r. wstawił na plebanii nowe szyby i ludzie powiedzieli, że to dobry znak, znaczy idzie ku lepszemu.

Tu parafia była symbolem odnowy, centrum pociechy. Od proboszczów zawsze oczekiwało się pomocy. Tymczasem przedstawia się ksiądz Tomasz na pierwszej Mszy i prosi: „Gdyby ktoś miał na zbyciu jakieś krzesło, stół, to ja wdzięczny będę”.

Cisza. Prawdopodobnie to w tej ciszy rozstrzyga się coś, co zaważy na przyszłej relacji nowo przybyłego z miejscowymi: jakieś zadzierzgnięcie więzi między frasunkiem pierwszego a biedą drugich. W tej ciszy kryje się również źródło nieodległych już przeżyć, które sprawią, że Tomasz Gill straci do kolędy dystans.

Bo już od następnego dnia ludzie zaczynają znosić na plebanię rozmaite sprzęty. – Wszystko, co tu się znajduje – Gill pokazuje na drewniane siedzisko i szafki w kuchni mozolnie odbudowywanego dworku – mi przynieśli. Podzielili się. A przecież sami prawie nic nie mają.

Tak pokazali mu drogę.




Kiedy ogłasza po raz pierwszy początek kolędy, w kościele przez całą niedzielę zbiera się nie więcej niż dwieście osób, czyli jakieś 15 proc. parafian. Tutaj więcej nie praktykuje. Dlaczego? Bo często nie mają odświętnych ubrań, a do kościoła idzie się w tym, co najlepsze. Albo odsypiają po nocnej zmianie. Albo piją. Albo mają kaca. Albo zbierają złom. Albo tłuką konkubinę. Albo nic im się nie chce, co zrozumiałe w dzielnicy, która jest, a jakby jej nie było.

Więc co: udać, że ich nie ma? – rozmyśla proboszcz. – Zaliczyć tych dwustu, zjeść u nich, „bo ksiądz głodny pewnie”, rosołek albo krupniczek i mieć święty spokój? Ale to byłby walkower.

Jesteśmy zatem w szczególnej chwili. Gill ma za sobą doświadczenie kolędowe z warszawskich i podwarszawskich parafii, w których pracował jako wikariusz. Niby wszystko było OK – mieszkania wysprzątane, ludzie uprzejmi. Ale coś teatralnego wisiało w powietrzu, jakiś konwenans przypisany okazjonalnej wizycie wymuszał sztuczność gestów, uśmiechów, póz, rozmowy. Prawdziwe życie – był przekonany – toczy się do momentu, kiedy ksiądz przekracza próg cudzego mieszkania, i od momentu, kiedy je opuszcza. Więc mocował się z problemem: jaki to ma sens?

I oto zaczyna kolędę na Targówku, puka do pierwszych drzwi. A przekleństwa takie zza nich dochodzą, że sam diabeł ogon by podkulił. Otwiera kobieta z papierosem w zębach, pomieszczenie za nią całe w dymie, widać walające się butelki. – A ksiądz tu czego? – dobiega ochrypły głos jakiegoś faceta. – A nic, przywitać się chciałem. – Facet macha ręką. – A to siadaj, ksiądz.

Gill: – I ja się zorientowałem, że tu nie ma udawania, tu jest życie na gorąco. Ja tych ludzi przyłapuję na uczynkach, które popełniają codziennie.

Na Targówku Fabrycznym elegancji-Francji udawać się nie da. Kto nie wierzy, niech zajrzy na klatki schodowe kamienic bez kanalizacji, ze wspólną ubikacją dla kilkudziesięciu osób. Niech zobaczy przemykające cuchnącymi podwórzami szczury i dotknie zżartych przez grzyb murów.

I ksiądz Gill zrozumiał, że właśnie dlatego, że tu nie ma udawania, jemu, kolędnikowi, może przypaść tylko jedna możliwa rola, ta sama, w którą w swej roztropności wcielali się jego poprzednicy: rola pocieszyciela.

Czasem już na to za późno. Zagląda raz do mieszkania, a tam trup – ze trzy dni musiał tak leżeć.




I zdarza się, że rola pocieszyciela wydaje się ks. Gillowi nie do udźwignięcia. To wtedy, gdy spotyka żony alkoholików, matki kilkorga dzieci. A te dzieci chorują, a ci ojcowie je biją. To kobiety o charakterystycznych, odrętwiałych twarzach, bo z biegiem lat cierpienie odebrało im zdolność dziwienia się czemukolwiek. I bywa – wraca ks. Gill z kolędy i modli się o nadzieję dla samego siebie. To znaczy, żeby nie popadł w rozpacz, bo ładny to pocieszyciel, którego też trzeba pocieszać.

Gdyż na Targówku, inaczej niż na Ursynowie, nie dezintegracja jest problemem – tutaj przecież każdy każdego zna – tylko to, że wszyscy potrzebują pocieszenia. Pewnego dnia zauważa proboszcz, że ministrant pochłania na Mszy cukierki (na Targówku dzieci po szkole przychodzą do kościoła, bo wiedzą, że tu są słodycze). Zwraca mu uwagę. A on: „Proszę księdza, ja jestem głodny”.

Po tym, jak Gill to usłyszał, założył Stowarzyszenie Dzieci Targówka, miasto trochę dorzuciło, firma Procter&Gamble;, wolontariusze, i teraz setka dzieciaków, wszystkie w parafii, są objęte jego działalnością, tak że głodny chodzić nie powinien już nikt. Na obozy, kolonie też można wyjechać, na kółka zainteresowań uczęszczać w wyremontowanych szkolnych salkach, więc gigant rura to już nie jest jedyny plac zabaw.

Na jedno tylko trzeba uważać, żeby te dzieci jednakowo obdzielać, bo bywają dla siebie okrutne. Wystarczy, że jedna rodzina dostaje z opieki społecznej sto złotych więcej, a już skaczą sobie do oczu, bo bieda wyzwala zawiść, zatruwa.

Więc puka ks. Gill po kolędzie od drzwi do drzwi, patrzy, co komu potrzebne najbardziej, i albo załatwia doraźną pomoc finansową, albo pracę jakąś dorywczą, albo paczki z prowiantem.

I dziwna rzecz: w dzielnicy znikających domów Pana Boga nie obarcza się winą za zły los, jak to bywa w szczęśliwszych miejscach. Tu wyczuwa się jakąś pokorę, pogodzenie właściwe ludziom, którzy sięgnęli dna i przywykli do jego widoku. I nawet gdy szukają ukojenia w alkoholu, w pewnym sensie stoją na baczność.


Klucznik


Gdyby wikary Krzysztof Gidziński nie wylądował w parafii indywidualistów, może kolęda by go do tego stopnia nie wciągnęła. Otwiera mu np. drzwi muzułmanin. No i trzeba od razu taką modlitwę wymyślić, żeby się nie spłoszył. Więc proponuje do Boga Wszechmogącego. – W porządku – kiwa głową gospodarz. Potem gadają. A tak ten muzułmanin oblatany w dokumentach Kościoła, tak Pismo Święte poznał, że mu ks. Gidziński proponuje: – Może pan przyjdzie z wykładem do naszego kręgu biblijnego?

Kiedy indziej zaprasza Gidzińskiego rodzina wątpiąca, która przyjechała z pracy zagranicą i urządza właśnie kolację dla znajomych. Chodzi o to, żeby go przemaglować z książki „Kod Leonarda da Vinci”.

Jesteśmy w Sopocie, mieście o najwyższym w Polsce procencie ludzi wykształconych, w przeszło dziesięciotysięcznej parafii Michała Archanioła. Kościół, monumentalny, strzelisty, niemal przylega do luksusowych apartamentowców, jeszcze kilka lat temu nieistniejących. Z innej strony do starych poniemieckich kamienic, w większości odnowionych – w jednej z nich mieszka Donald Tusk. Wokół niemało domów jednorodzinnych i willi. Bieda, przyczajona w komunalnych blokach, nie rzuca się tu w oczy. Bo w Sopocie bezrobocie jest symboliczne. I nawet teraz, poza sezonem, kiedy miasto drzemie, poczujesz tu klimat strojnego kurortu – co to niczym modnisia w lustrze – przygląda się z zadowoleniem własnemu odbiciu w wodach zatoki.




– O tak, ludzie tutaj to wielka zagadka – mówi Krzysztof Gidziński, który wcześniej pracował w parafiach Gdańska i Gdyni i kiedy próbował przenieść stamtąd różne pomysły duszpasterskie, to się okazywało, że w Sopocie nie wypalają i trzeba szukać nowych. – Zaangażują się w coś dopiero wtedy, kiedy znajdzie się do nich oddzielny klucz.

Trzeba go szukać na różnych piętrach, wytrwale. I nie ma takiego drugiego okresu w roku, który by bardziej sprzyjał kluczowym olśnieniom. – To w kolędzie fascynuje – przyznaje ksiądz Krzysztof. Zachodził, dajmy na to, w głowę, dlaczego tutejsza młodzież nie chce, żeby jej organizować przy parafii dyskoteki: wszędzie chciała. Główkuje i główkuje, i nagle bingo! W takim kurorcie dyskoteka to banał, gdzie się nie obrócisz: puby, kluby, jak masz ochotę, to się wytańczysz. Więc jak nie taniec, to może różaniec? I faktycznie, młodzi zaczęli się do koła żywego różańca garnąć, z 80 osób już się modli w dwóch „Różach”.

Zapewne tę kulturę przekory w jakiejś mierze zawdzięcza Sopot rozmaitym niespokojnym duchom, artystom, intelektualistom, którzy zawsze chętnie tu osiadali albo przyjeżdżali na sezon. I wydawać by się mogło, że to „na przekór” stanie się czynnikiem, który ludzi od Pana Boga oddali, od Kościoła odseparuje. – A tu odwrotnie – twierdzi

ks. Gidziński. – Tych przyjmujących księdza po kolędzie nieznacznie przybywa. Jakby w tej przekorze czaiło się jakieś zaproszenie, jakiś rodzaj wyczekiwania na duchowe przebudzenie, na impuls.

Oto spotyka po kolędzie rodzinę: katolik i ateistka, Rosjanka. Trzecie dziecko w drodze. On ma problem z alkoholem. Ślubu nie mają. Ona godzi się na kościelny, ale jako niewierząca. – A może chciałaby pani poznać bliżej wiarę męża? – pyta wikary, szukając klucza. – Czemu nie? – ona na to i przychodzi z mężem na katechezę. Jednak po pewnym czasie oświadcza: – To na nic, ja nie mogę uwierzyć. Niech mnie ksiądz przekona, że Bóg istnieje. – Ale wiary wytłumaczyć się nie da – odpiera wikary. – Ja pani mogę tylko objaśnić jej reguły i się za panią modlić.

I znowu mija trochę czasu. – Ja bym bardzo chciała uwierzyć – mówi Rosjanka. A wikary: – To proszę sobie z tym pragnieniem pobyć.

Raz patrzy, a ona jakaś odmieniona, uśmiecha się: – Ja już wierzę – komunikuje. Jak to się stało? – Nie wiem.

Gidziński: – Pierwszy raz z tak bliskiej odległości towarzyszyłem nawróceniu. Wtedy odkryłem, że to nie wymaga żadnych nadzwyczajnych przedsięwzięć ani spektakularnych wydarzeń. Na początek wystarczy pragnienie.

Czy jednak nie za gładko przyszło wikaremu to zadziwienie – wtrąci niedowiarek – czy nie uwiódł go nadmierny optymizm, a może i krztyna próżnej dumy z duszpasterskiego sukcesu? Tym razem niedowiarek błądzi. Bo po ślubie mąż Rosjanki znów zaczyna pić. I przez kolejne miesiące ksiądz Krzysztof widuje taki obrazek: ona co niedziela na Mszy, sama, tylko już z trojgiem dzieci. – Proszę księdza – mówi do niego – ja się modlę o uzdrowienie mojej rodziny.

Wymodliła. Przestał pić. Taką miała wiarę. Taką miłość.




Najtrudniej o klucz, gdy trafia się księdzu para niesakramentalna i nic się nie da zrobić, bo ona albo on już kiedyś wzięli ślub w kościele z innym partnerem, który nadal żyje. Wydawać by się mogło, że jak zasugerujesz tym ludziom białe małżeństwo, to wyrzucą cię za drzwi, popukają w głowę. A oni nie – słuchają. I co roku znajdują się tacy, którzy tę decyzję podejmują. Potem przychodzą i mówią: „Proszę księdza, łatwo nie jest, ale myśmy dzięki temu odkryli nowy wymiar uczucia, zbliżyliśmy się do siebie i przez to, że możemy wreszcie przyjmować komunię, uspokoili”. – Więc czy nie zadziwia – pyta ksiądz Krzysztof – ten heroizm wiary?

I zdarzają się wikaremu takie zadziwienia zarówno w przedwojennych kamienicach, jak i nowoczesnych apartamentowcach, z którymi jednak jest taki problem, że mało kto tam mieszka, bo przeważnie zostały kupione przez zamożnych ludzi z innych miast i krajów jako lokata kapitału albo pod wynajem. Mieszkańcy starych przykościelnych bloków wiedzą, kiedy apartamentowi letnicy wracają tam, skąd przybyli: zazwyczaj po dwóch tygodniach na balkonach suszą się inne ręczniki.

Często w tych luksusach pomieszkują zakontraktowani przez bogate firmy pracownicy, czasem bogatsi studenci – oni też się kiedyś wyprowadzą. Jednak stopniowo, choć powoli, rośnie liczba stałych lokatorów, przeważnie młodych i w średnim wieku, którzy przyjmują kolędującego księdza. – To dlatego – twierdzi ks. Gidziński – że człowiek, bez względu na zasobność kieszeni, ma potrzebę zakotwiczenia w jakiejś wspólnocie, w jakiejś przestrzeni duchowej, przynależności do oswojonego terytorium, na którym chrzci się i posyła do pierwszej komunii dzieci, idzie na pasterkę i żegna długoletnich sąsiadów.

I nic a nic się nie obawia ksiądz wikary, że dostatek te potrzeby wyruguje, bo gdyby tak było, to w bogatej Ameryce już dawno zniknęłyby kościoły, nie kwitłoby przyparafialne życie kulturalne, filantropijne, religijne. Ten sam proces – jest przekonany – będzie się rozwijał i u nas, a tu, w parafii św. Michała, na pewno już się rozpoczął. A gdyby miał odpowiedzieć, jaki warunek musi być spełniony, żeby w nieco kapryśnym Sopocie go nie zahamować, to by się nie wahał: – Żeby nie było przepaści między tym, co głosimy z ambony, a tym, jak żyjemy. Żebyśmy dawali świadectwo wiary. Ten gniew, który spada na duchownych, gdy łamią zasady, nie bierze się z ludzkiej małoduszności, tylko z tęsknoty do sacrum. Jeśli uszanujemy, terytoria kolędy będą się powiększać.