Czyja krew jest więcej warta

Wojciech Lubowiecki z Londynu, Joachim Trenkner z Berlina, Olaf Osica z Warszawy

publikacja 29.02.2008 09:56

Wojna w Afganistanie dzieli NATO. Ponieważ żołnierze z jednych krajów walczą i giną, a z innych nie, padają zarzuty o brak solidarności i tchórzostwo. Tygodnik Powszechny, 24 luty 2008

Czyja krew jest więcej warta



Ale tak naprawdę NATO trzeba wymyślić od nowa.

To najcięższe walki, w jakich brytyjscy żołnierze uczestniczą od czasu II wojny światowej – z taką opinią można spotkać się dziś w Londynie. Mowa oczywiście o Afganistanie.

Brytyjska prasa dyskutuje na temat sensu kontynuowania afgańskiej misji. Debata wywołana jest nie tylko kryzysem w NATO, ale też krytyką Wielkiej Brytanii przez władze w Kabulu. „Dosyć. Czas się pakować i wyjeżdżać” – sugeruje komentator „Timesa”. Chórowi sceptyków przeciwstawia się rząd, który zapowiada wzmocnienie siły uderzeniowej swego kontyngentu, liczącego dziś 7700 żołnierzy.

Od 2006 r. Brytyjczycy prowadzą ciężkie walki z talibami w południowej prowincji Helmand. W zeszłym roku Brytyjczycy wystrzelili 4 mln nabojów i 25 tys. pocisków artyleryjskich: czterokrotnie więcej niż podczas inwazji na Irak. Na polu walki poległo 61 żołnierzy.

To właśnie stopień poświęcenia własnych oddziałów pozwala Brytyjczykom kwestionować zaangażowanie innych aliantów – najczęściej wymienia się Niemców. Zastrzeżenia intensyfikują dodatkowo doniesienia o problemach z wyposażeniem, wyszkoleniem i rekrutacją we własnej armii. Brytyjskie wojsko angażuje się na dwóch dalekich frontach w takim stopniu, że osiągnęło granicę swych możliwości.

Laburzystowski rząd liczył, że inne kraje zdejmą z brytyjskiej armii część ciężaru na południu Afganistanu i nie ukrywa rozczarowania brakiem dostatecznej reakcji. A frustrację pogłębia ostatni konflikt polityczny z prezydentem Hamidem Karzajem, który oświadczył, że to Brytyjczycy sprowokowali powrót talibów do prowincji Helmand.



Germans to the front


Naciski kilku krajów NATO-wskich, aby Berlin bardziej zaangażował się militarnie w Afganistanie, rosną z tygodnia na tydzień. Im trudniejsza sytuacja, tym donośniejsze głosy domagające się bardziej sprawiedliwego dzielenia ciężarów i ryzyka. Nie potrzeba nam Sojuszu, w którym „jedni partnerzy są gotowi walczyć i umierać w obronie ludzi oddanych nam pod opiekę, a inni nie” – nie przebierał w słowach sekretarz obrony USA Robert Gates. – „Nie możemy dopuścić do podziału NATO na dwie frakcje: tych, którzy chcą walczyć, i tych, którzy tego nie chcą. Taka sytuacja może zniszczyć Sojusz” – ostrzegał Gates. Premier Kanady Stephen Harpe, grozi, że Kanada wycofa swych 2500 żołnierzy, jeśli inni sojusznicy nie pomogą i nie włączą się do walki.

Inni – czyli Niemcy. Bo choć Berlin wysłał do Afganistanu 3200 żołnierzy, a wkrótce dośle kolejnych 500 – jest to trzeci pod względem liczebności kontyngent po Amerykanach i Brytyjczykach – stacjonują oni na północy kraju, gdzie jest względnie spokojnie. Rząd niemiecki odmawia – mając wsparcie parlamentu i ogromnej większości opinii publicznej – wysłania żołnierzy na południe, gdzie najcięższe boje toczą Brytyjczycy, Kanadyjczycy i Amerykanie.


Niemiecki pacjent


Afganistan stał się „chwilą prawdy” dla najważniejszego zachodniego sojuszu militarno-politycznego, pierwszą tego rodzaju od prawie 60 lat jego istnienia. Statystyka ofiar mówi sama za siebie: od czerwca 2006 r., gdy zaczęły się ciężkie walki na południu, w Afganistanie poległo 141 Amerykanów, 56 Kanadyjczyków i wspomnianych 61 Brytyjczyków. Niemców – sześciu. Mnożą się zatem pytania: czy Niemcy są jeszcze godnymi zaufania partnerami i sojusznikami, czy dekownikami, wręcz tchórzami? Czy życie kanadyjskiego żołnierza jest mniej warte od życia Niemca? Czy Niemcy mają sobie za nic wierność sojuszniczą?

Jeśli Niemcy są postrzegani coraz bardziej jako „pacjent”, to przyczyn ich „choroby” szukać trzeba nie tylko w kondycji społeczeństwa, ale też w historii: w II wojnie światowej, po której naród ten rozwijał się wreszcie tak, jak zawsze życzyli sobie jego sąsiedzi, pokojowo, z ogromną rezerwą wobec wszystkiego, co ma związek z wojskiem. A teraz, nagle, mają znowu dzielnie walczyć? Trudno się dziwić, że przekonanie niemieckiego społeczeństwa do sensu uczestnictwa w wojnie jest czymś niesłychanie trudnym. 86 proc. Niemców jest przeciwnych udziałowi Bundeswehry w operacjach bojowych w Afganistanie, a 55 proc. chce, aby stacjonujący tam żołnierze niemieccy zostali jak najszybciej wycofani.

Trzeba przyznać, że współwinnym tego dylematu – bić się czy nie bić i dlaczego? – jest niemiecki rząd: obie tworzące go formacje, chadecy i socjaldemokraci postępują tak, by „zjeść ciastko i mieć ciastko”. Czyli: by dogodzić wszystkim – i własnym wyborcom, i sojusznikom, najlepiej bez ponoszenia politycznego ryzyka. Wyborcom sygnalizują, że jeśli żołnierze trafią na pole bitwy, to na krótko, jako chwilowe wsparcie; sojusznikom dają do zrozumienia, że z powodu oporu społeczeństwa nie ma innej drogi jak tylko powolne i zawoalowane rozszerzanie mandatu Bundeswehry. Najwyraźniej sojusznicy mają jednak dość takiej postawy: że Niemcy, owszem, jadą jak wszyscy na misje, ale na miejscu chcą funkcjonować tylko jako inżynierowie, logistycy, instruktorzy itd. – trzymając się jak najdalej od pola bitwy.

Prawda ta powoli zdaje się docierać także do adresatów. Ostatnio pojawiają się w Niemczech coraz częściej głosy, że czas zmienić postawę. Polityk SPD Hans Ulrich Klose mówi, że Niemcy powinni wejść w skład sił szybkiego reagowania, które w razie potrzeby można by przerzucać na południe Afganistanu. Emerytowany generał Klaus Naumann, były wojskowy szef NATO, postuluje, aby posłać Bundeswehrę w bój bez względu na opinię społeczeństwa, inaczej Niemcy utracą swą pozycję w Sojuszu.

Prędzej lub później rząd w Berlinie będzie musiał powiedzieć „tak” albo „nie” sojusznikom – tym, którzy przez pół wieku chronili bezpieczeństwa wolnych Niemiec przed sowieckim zagrożeniem.


Spory w rodzinie


Zarzut zbyt małego zaangażowania słyszą nie tylko Niemcy, ale też Francuzi, Włosi, Turcy. Dyskusja nad równym podziałem obciążeń nie jest w NATO niczym nowym – ani w perspektywie misji afgańskiej, ani w historii Sojuszu. Stawianie sprawy na ostrzu noża, jak czynią Gates i Harper, to próba wywarcia nacisku, który może nie przynieść efektu. Niedawne spotkanie Rady Północnoatlantyckiej w Wilnie i międzynarodowa konferencja bezpieczeństwa w Monachium pokazują, że kością niezgody jest odmienne postrzeganie znaczenia misji afgańskiej dla przyszłości NATO.

Myślenie Amerykanów koncentruje się na sukcesie militarnym tej operacji, a jej porażka oznaczać będzie utratę znaczenia NATO dla USA, najważniejszego członka paktu – i tym samym marginalizację Sojuszu w polityce światowej. Stąd nacisk na zwiększanie zaangażowania wojskowego i gotowość do ofiar. Argument ten, jak najbardziej zasadny, nie bierze pod uwagę jednego: że wstrzemięźliwa postawa części sojuszników jest też konsekwencją problemów nurtujących NATO od wielu lat, w tym nieprzemyślanych działań USA po „11 września”, a nie wynikiem tchórzostwa.

Dlatego dla Francji i kilku innych państw operacja w Afganistanie jest przede wszystkim wygodnym momentem na dokonanie zmian w funkcjonowaniu całego Sojuszu. Bez gruntownej reorganizacji, obejmującej też likwidację wielu struktur i etatów, nawet sukces odniesiony w Afganistanie nie będzie mieć większego znaczenia dla żywotności Sojuszu (minister obrony Francji Herve Morin przypomina, że dla NATO pracuje ponad 22 tys. ludzi, że NATO to także 320 komitetów i podkomitetów, np. „komitet ds. wyzwań dla współczesnych społeczeństw” lub „komitet ds. żywności i rolnictwa”).

Na kluczowego gracza wyrasta Francja. Priorytetem Paryża w reorganizacji i odnowieniu NATO jest głównie pełna autonomizacja polityki obronnej Unii Europejskiej względem Sojuszu. W zamian Sarkozy oferuje powrót Francji do struktur wojskowych NATO, które opuścił de Gaulle w 1966 r.

***

Ale ani postulaty francuskie, ani amerykańskie nie są receptą na obecne problemy. Nie jest nią też akcentowany w Monachium przez ministra Sikorskiego postulat dalszego rozszerzenia NATO. Najważniejsza jest przecież jakość członków, a nie ich liczba (choć nam nie bardzo wypada o tym przypominać). NATO trzeba po prostu wymyślić od nowa jako miejsce prowadzenia polityki przez świat atlantycki, a nie jedynie formułę do prowadzenia operacji wojskowych.

A jeśli się nie da? No cóż: nie będzie NATO, będzie co innego i na to „co innego” lepiej być dobrze przygotowanym.