Seks i dusza

Magdalena Rittenhouse z Nowego Jorku

publikacja 12.06.2008 13:01

Czy po raz kolejny rewolucja – tym razem seksualna – pożera własne dzieci? Tygodnik Powszechny, 8 czerwca 2008

Seks i dusza



Seks bez uczuć i zobowiązań traktują jak najnormalniejszą rzecz pod słońcem. Amerykańskie kampusy AD 2008 nie przywodzą na myśl powieści „Love story”. Prędzej „Miłość w czasach zarazy”. Czy po raz kolejny rewolucja – tym razem seksualna – pożera własne dzieci?

Amy Stone jest niczym dziewczyna z bajki. Ma kruczoczarne włosy, jest wysoka, zgrabna, wysportowana. Gdy z kimś rozmawia, patrzy prosto w oczy, życzliwie się uśmiechając. Inteligenta, elokwentna, sprawia wrażenie pewnej siebie. Jest świetną studentką, pracuje jako modelka.

Zdawać by się mogło, że ma wszystko, o czym może zamarzyć dwudziestolatka.

Ale w głębi duszy Amy jest osobą nieszczęśliwą i zagubioną. Nie ma chłopaka. Choć próbowała na wiele sposobów, nie spotkała dotąd nikogo, kto gotów byłby na coś poważniejszego niż szybki seks bez zobowiązań. Choć o taki seks też już się otarła, z technicznego punktu widzenia jest dziewicą. Bardzo się tego wstydzi.



Kultura bez tabu


Amy Stone – jej imię i nazwisko zostały zmienione – jest jedną z ponad setki amerykańskich studentów, którzy w 2006 r. wzięli udział w badaniach dotyczących seksu i duchowości, prowadzonych przez profesor religioznawstwa z Boston University. Donna Freitas odwiedziła siedem uczelni – prywatnych i publicznych, świeckich i wyznaniowych – na których przeprowadziła wyczerpujące wywiady ze 111 osobami (czytała także ich dzienniki, a wcześniej przeanalizowała 2,5 tys. wypełnionych w internecie ankiet). O ich doświadczeniach i przemyśleniach pisze w wydanej właśnie nakładem Oxford University Press książce „Seks i dusza” („Sex and the soul”).

Jeśli wierzyć badaniom Freitas, dotyczące seksu i duszy niepokoje Amy nie są wśród amerykańskich studentów niczym niezwykłym. „Godzenie seksualności, duchowości, miłości i religii” – taki jest podtytuł książki – to wyzwania, z którymi najczęściej nie potrafią sobie poradzić. Choć znakomita większość uważa się za osoby wierzące, w wielu przypadkach nie mają pojęcia, co ich religie głoszą w kwestii moralności seksualnej. Niespecjalnie zresztą ich to obchodzi. Amy, która żarliwie się modli, mówi, że ewentualne wskazówki Kościoła w kwestii seksu są dla niej bez znaczenia. „To, co czuję i jak się postrzegam, ma znacznie większy wpływ na moje decyzje” – pisze w swoim dzienniku. To rozpowszechnione podejście.

Jeśli cokolwiek odróżnia Amy od rówieśników, to jest to co najwyżej brak inicjacji seksualnej. Statystyki wskazują, że 73 proc. uczniów szkół średnich i 85 proc. studentów regularnie współżyje. Amy, która ze wstydem opowiada o swym dziewictwie, miała doświadczenia z seksem oralnym. Tyle że w pojęciu większości jej kolegów i koleżanek seks oralny nie jest seksem. Mówią o nim w sposób nonszalancki, najczęściej bez zażenowania.

Są dziećmi hook-up culture – kultury, w której „szybkie spięcie” (hook-up – po angielsku zahaczenie, podłączenie urządzeń elektrycznych) to najnormalniejsza rzecz pod słońcem; kultury, w której seks występuje w kontekście powierzchownych, niezobowiązujących znajomości; kultury, w której nie ma miejsca na uczucia, tabu czy jakiekolwiek ograniczenia.



Udają, że im nie zależy


Jak większość amerykańskich studentów – którzy, opuściwszy rodzinny dom, na uniwersyteckim kampusie rozpoczynają samodzielne życie – Amy intensywnie się uczy i intensywnie balanguje. Na imprezach dużo się pije, bo – jak tłumaczy – „alkohol jest katalizatorem ułatwiającym nawiązywanie kontaktów. Ktoś, kto nie jest pod wpływem alkoholu, nie odważyłby się podejść do drugiej osoby i zacząć się z nią całować”. Ale na całowaniu najczęściej się nie kończy. Zwłaszcza podczas tradycyjnych na kampusach imprez tematycznych. Ich uczestnicy muszą wykazać się inwencją i zadbać o stroje. Kiedyś chodziło o „obciachowe swetry” lub „własnoręcznie uszyte piżamy”. Dziś imprezy dedykowane są „prezesom i prostytutkom” lub „służącym i milionerom”, a obowiązującym strojem jest... bielizna. Jak przystało na temat, raczej skąpa.

Bywalcem takich imprez jest Aaron Bleiberg, student prywatnej, świeckiej uczelni (podobnie jak w przypadku pozostałych rozmówców, jego imię zostało zmienione; autorka nie podaje również nazwy szkoły). Jest przystojny i pewny siebie. Ku zaskoczeniu prof. Freitas („Wyobrażałam sobie, że ponieważ jestem kobietą, moi męscy rozmówcy mogą nie chcieć opowiadać o szczegółach. Nic z tych rzeczy”), o swoich seksualnych podbojach opowiada obrazowo i bez zahamowań. Im mniej trzeba z dziewczynami rozmawiać, tym lepiej – tak uważa Aaron. Narzeka jednak, że większość koleżanek ma nierozsądne oczekiwania: „Udają, że im nie zależy, a naprawdę mają nadzieję, że jedna noc przerodzi się w coś poważniejszego”. Jakiś czas temu Aaron próbował chodzić z dziewczyną, ale po trzech tygodniach doszedł do wniosku, że to zbyt czasochłonne. Na studiach jest sporo pracy: „To dla mnie w tej chwili najważniejsze”. Ma nadzieję, że kiedyś w życiu odnajdzie prawdziwą miłość. Na razie nie miał szczęścia.

Podobnie jak wielu rówieśników, Amy przyznaje, że podczas imprez tematycznych czuje się nieswojo. Dlaczego na nie chodzi? „Dziewczyny muszą się godzić na »szybkie spięcie«, bo to jedyny sposób, by znaleźć w końcu faceta” – odpowiada. Jest przekonana, że chłopców nie interesują przyjaźń ani miłość: „Im jest łatwiej. Jedyne, czym się martwią, to sport i imprezy”.

Ale jeśli wierzyć obserwacjom prof. Freitas, Amy nie do końca ma rację. Wbrew pozorom wielu mężczyzn, z którymi rozmawiała, do „szybkich spięć” i szaleńczych imprez ma stosunek ambiwalentny. Mimo że trudniej niż kobietom im się do tego przyznać – Freitas zauważa, że szczerych i wyczerpujących wypowiedzi częściej dostarczali w dziennikach niż podczas rozmów – wielu z nich nie odpowiada rola seksualnych drapieżników. Marzą o głębszych związkach, obawiają się jednak drwin i etykietki „zniewieściałego mięczaka”. Mało komu starcza odwagi, by pójść pod prąd, oprzeć się „spięciom”, zakwestionować coś, co nie podlega dyskusji.



Moja własna duchowość


Amy jest osobą głęboko wierzącą – swoje osobiste relacje z Bogiem traktuje serio. Do „zorganizowanej religii” podchodzi jednak z rezerwą. „Moja własna duchowość, to, jak rozumiem siebie i co wewnętrznie przeżywam, są znacznie ważniejsze niż religia” – deklaruje.

I pod tym względem wydaje się być typową przedstawicielką swego pokolenia. Prowadzone na przestrzeni ostatnich lat badania wskazują, że znakomita większość amerykańskich studentów – ponad 80 proc. – określa się jako osoby wierzące. Ale tak jak Amy, do instytucji Kościoła mają często nastawienie niechętne. Mówią o sobie „spiritual but not religious” (w wolnym przekładzie: „jestem zainteresowany duchowością, ale nie religijny”). „Religia polega na przyjęciu pewnego zestawu zasad czy prawd. Osobiście nie do końca mi z tym po drodze, bo nie ze wszystkim, co dany Kościół głosi, muszę się zgadzać” – tłumaczy Amy.



Jeśli jednak trafne są obserwacje Donny Freitas, znacznie częstszym problemem niż brak akceptacji jest w ogóle brak znajomości tego, co głoszą poszczególne Kościoły czy religie. Wychowana w tradycji metodystycznej, Amy nie wie, co głosi jej Kościół w kwestii seksu przedmałżeńskiego: „Podczas szkółki niedzielnej nie było o tym mowy”. Nikt z rozmówców Freitas – dotyczyło to także szkół katolickich – nie miał pojęcia o jakiejkolwiek encyklice papieskiej na temat miłości lub seksu. Studentom z uczelni ewangelickich zdarzało się powoływać na Biblię, często jednak mylili autorów biblijnych tekstów i przeinaczali cytaty.

Z obserwacji Freitas wynika, że wielu studentów żyje w przeświadczeniu, iż religia to zbiór abstrakcyjnych, narzucanych im z góry zasad, niemających odniesienia do rzeczywistości. Jawi im się jako coś zbędnego. Wolą indywidualną „duchowość” bez niepotrzebnych reguł czy ograniczeń. W odróżnieniu od seksu, o którym mówi się często i bez zahamowań, duchowość jest „prywatna”, należy do sfery tabu. Nie rozmawia się o niej i nie manifestuje w codziennym życiu.



Prawdziwa miłość czeka


Jessica Marin jest nieśmiałą 19-latką. Wychowana w głęboko religijnej rodzinie, studiuje obecnie w ewangelikalnym college’u w środkowych Stanach. Jako nastolatka wzięła udział w programie „Prawdziwa miłość czeka” („True Love Waits”). Po kilkutygodniowym kursie poświęconym czystości i abstynencji wraz z koleżankami złożyły uroczystą przysięgę: pozostaną dziewicami do dnia ślubu. Były tańce, grała kościelna orkiestra. Jessica do dziś ma w portfelu niewielki kartonik: zaświadczenie, które wówczas podpisała. Nosi też pierścionek, który ofiarował jej na pamiątkę ojciec. Marzy, że w dniu ślubu ten pierścionek zdejmie przed ołtarzem z jej palca przyszły mąż. Pocałują się wówczas i będzie to pierwszy pocałunek w jej życiu. Dotychczas z nikim się jeszcze nie całowała. Nie miała nigdy chłopaka.

Jessica nie ma pojęcia, kto będzie jej mężem. Ale wierzy, że słusznego wyboru dokona za nią Bóg: „Będzie wiedział, kiedy jestem gotowa. Wie znacznie więcej niż ja”. Jessica, która wie mniej, boi się, że sama mogłaby „wszystko popsuć”. Dlatego cierpliwie czeka. Choć nie potrafi dokładnie wyjaśnić, dlaczego, kilka lat temu przełożyła jednak ów pierścionek z ręki lewej, którą Amerykanki rezerwują na pierścionek zaręczynowy i obrączkę, na rękę prawą. Ów symbol jej czystości – jak podkreśla, fizycznej i duchowej – ma być darem dla przyszłego męża. Ale co się stanie, jeśli takowego nie znajdzie? Co będzie, jeśli pierścionka nikt nie zechce? Jessica wie, że jako kobieta powinna czekać. Ale to oczekiwanie pełne jest napięcia i niepokoju.



Na kampusie jej ewangelikalnej uczelni religia traktowana jest serio. Biblia, modlitwa, przykazania są integralną częścią nie tylko programu nauczania, ale również codziennego życia. 19-latka, która nie zaliczyła jeszcze randki z chłopakiem, nie jest tu anomalią. Wiele koleżanek i kolegów Jessiki rumieni się i jąka, opowiadając, że kogoś pocałowali lub objęli. Nielicznych, którym zdarzyło się coś więcej, dręczą potworne wyrzuty sumienia. Najczęściej zresztą, pełni skruchy i żalu, stają się potem „urodzonymi ponownie dziewicami”.

Choć pozornie może się wydawać, że na uczelniach ewangelikalnych religijne zaangażowanie chroni młodych przed dylematami, które są udziałem ich rówieśników na „tradycyjnych” kampusach (świeckich i wyznaniowych), oni także doświadczają ogromnych napięć. Tam tematem tabu są wiara i religia, tu do takiej sfery należy pocałunek lub randka z dziewczyną. Jedni i drudzy przeżywają napięcia i trudności, z którymi najczęściej muszą sobie radzić w samotności.



Rewolucyjny dialog


Z pierwszego numeru uczelnianej gazety: „My, studenci kursu »RS350 Randki i przyjaźń«, uważamy, że potrzebny jest uczciwy dialog na temat seksu, miłości i »szybkich spięć«. Odnieśliśmy pożytek ze szczerej dyskusji podczas naszych zajęć i chcielibyśmy, aby taką możliwość mieli pozostali członkowie naszej uczelnianej wspólnoty”.

W wiosenny poranek, w niewielkiej sali lekcyjnej, 21 studentów rozpoczęło przygotowania do seksualnej rewolucji – pisze we wstępie swej książki Donna Freitas. Prowadziła wówczas zajęcia na temat przyjaźni i randkowania na wydziale religioznawstwa katolickiego college’u w Nowej Anglii.

Studenci wrócili właśnie z wiosennych ferii. Opaleni i wypoczęci, opowiadali o szaleńczych imprezach pełnych „szybkich spięć”. Niespodziewanie ktoś zaczął dzielić się wątpliwościami. W ślad za nim poszli inni. W klasie zawrzało.

Efektem tego wrzenia była „Dateline” – uczelniana gazeta, której świeżo wydrukowane egzemplarze kilka tygodni później uczestnicy kursu prof. Freitas z dumą, ale i niepewnością zaczęli rozdawać na dziedzińcu szkoły. Pracowali nad nią dzień i noc w nadziei, że coś uda się zmienić.

Czy „Dateline” rzeczywiście przyczyni się do seksualnej rewolucji? Trudno powiedzieć. Bez wątpienia jednak Freitas i jej studenci zapoczątkowali dyskusję na temat, który leży im na sercu, a który dotąd pomijali milczeniem.