Życie zakryte

Jerzy Sosnowski

publikacja 25.06.2008 21:06

Przedstawienie czyjejś tragedii jako przykładu oznacza jej użycie – do celów mniej lub bardziej szlachetnych, ale zawsze użycie. Tygodnik Powszechny, 22 czerwca 2008 r.

Życie zakryte



Od soboty 7 czerwca media bombardują nas doniesieniami o dramacie, który rozgrywa się w życiu pewnej czternastolatki. Zaczęła „Gazeta Wyborcza”, sprawę podjął „Dziennik”, „Rzeczpospolita”, „Newsweek” i portale internetowe. Jako czytelnik czuję się prowokowany do przejęcia się tą historią, do zajęcia jakiegoś stanowiska; mam być nieobojętny, co samo w sobie jest oczywiście postulatem szlachetnym. Świat się zmniejszył dzięki szybkości rozchodzenia się informacji, a skoro przejmujemy się losem głodujących w Darfurze czy ofiar cyklonu w Birmie, tym bardziej powinniśmy zaangażować się emocjonalnie w los nieletniej mieszkanki bliskiego Lublina, mieszkanki, w której życiu dzieje się coś złego.



Co się dzieje


Tylko co się właściwie dzieje? Oto krótkie podsumowanie na podstawie rozmaitych źródeł: dziewczynka została przez swego rówieśnika przymuszona do współżycia lub zdecydowała się na nie dobrowolnie. W efekcie zaszła w ciążę (jedyny fakt bezsporny). Chciała ją usunąć lub chciała urodzić. Zaczęła być prześladowana przez działaczy ruchów pro-life lub pro-choice. Ma oparcie psychiczne w matce lub nie ma go wcale. Kolejne szpitale odmawiały jej wykonania zabiegu, ponieważ lekarze boją się odpowiedzialności karnej, a może dlatego, że chcą chronić życie poczęte lub też dlatego, że nie otrzymali od dziewczynki pisemnej deklaracji woli usunięcia ciąży (czego wymaga ustawa), a wreszcie być może z tego powodu, że w wyniku wszczętej tymczasem sprawy o pozbawienie rodziców praw do opieki na dzieckiem nie wiadomo, od kogo domagać się kontrasygnaty na wspomnianej deklaracji. Tę ostatnią sprawę wszczęto, ponieważ zachodziło podejrzenie, że w domu dziewczynki toczy się ostry konflikt z matką lub dlatego że chciano za pomocą wybiegu prawnego zablokować możliwość usunięcia ciąży. Nie sposób nawet zorientować się, kto zawiadomił o sprawie policję: dyrektor szkoły dziewczynki czy lekarz, do którego dziewczynka się zgłosiła.

W momencie, w którym to piszę, ostateczna decyzja o ewentualnej aborcji nie została podjęta.



Jak dociec prawdy


Istnieje tu parę barier, które oddzielają nas od możliwości poznania prawdy. Najpierw bariera psychologiczna: dziewczynka jest niedojrzała, przy czym określenie to nie wyraża cienia dezaprobaty, a jedynie konstatację, że zaplątała się w okoliczności, którym z racji młodego wieku sprostać jeszcze nie umie. I dorosłych, gdy rekonstruują jakieś traumatyczne wydarzenie, łapiemy na bezwiednych konfabulacjach; jak dociec zatem prawdy w rozmowie ze spanikowaną (jak sobie wyobrażam) czternastolatką?

Potem następuje bariera natury mikrosocjologicznej: rodzina stanowi wspólnotę zamkniętą, dla której właściwa jest dyskrecja, lub – jeśli ktoś woli – hipokryzja: każdy z nas zna o swoich najbliższych historie, o których będzie milczał, albo, sprowokowany do mówienia, zacznie koloryzować, ewentualnie przedstawi wersję jednostronną.

Obie te bariery odpowiedzialny dziennikarz powinien uwzględnić, lojalnie zaznaczając, że wyciągnięcie z jego doniesienia zbyt radykalnych wniosków jest niewskazane, skoro dostęp do rzeczywistości miał ograniczony. Podobnie ostrożne powinno być prawo, gdy wkracza z paragrafami w obszar rodziny!

Nota bene: czytając jedną z wersji sprawy czternastolatki, uświadomiłem sobie, że nasze przepisy z jednej strony zezwalają na dokonanie aborcji w przypadku ciąży u nieletniej, z drugiej zaś dają możliwość oskarżenia rodziców o namawianie do tego, choć nie ulega wątpliwości, że decyzja (zarówno na „tak”, jak na „nie”) podejmowana jest przez nieletnią wraz z nimi. Czy dobrze więc rozumiem, że można zostać w Polsce skazanym za namawianie do dozwolonego czynu? Jeśli tak, to nasz kodeks nadaje się do zmiany. Jeśli nie, to dziennikarz, który mi to sugeruje, nie nadaje się do pracy.



Ilustracja zamiast życia


Ale najistotniejsza bariera, która oddzieliła nas od prawdy w tym przypadku, jest zupełnie innej natury i wiąże się bezpośrednio z nieoczywistym faktem, że jako osoba postronna zostałem wciągnięty w dociekanie, co się stało w życiu nieznanej mi nastolatki. Otóż ten osobisty dramat (bo ciąża w tym wieku jest wstydliwym dramatem) został nagłośniony jako argument w jednej z najgorętszych kłótni, jakie toczymy w Polsce od 20 lat. Mam na myśli oczywiście kłótnię – słowo „dyskusja” jest zbyt cywilizowane – o legalizację aborcji.

Tę trzecią barierę wytwarza emocjonalne zaangażowanie, a mówiąc bez ogródek: histeria, jaka opanowała obie strony. Już kilkanaście lat temu pisałem, że jeśli w oczach adwersarzy jedna strona to „mordercy dzieci”, a druga – „mordercy kobiet”, to żaden dialog nie jest możliwy (a przydałby się, jeżeli naprawdę zależy nam zarówno na rzeczywistym zlikwidowaniu aborcji, jak na dobru kobiet). Przypadek z Lublina pokazuje, że przestaje być możliwe również ustalenie najprostszych faktów. To, co dzieje się naprawdę, zostaje złożone w ofierze jedynie słusznym przekonaniom, którym sprzeciwiać się mogą tylko „zwolennicy nowego holokaustu” z jednej, lub „faszyści” i „ciemnogrodzianie” z drugiej strony. Życie jednostki (z jej niedoskonałością, niedojrzałością, tęsknotą do heroizmu lub lękiem przed nim, z jej realną tragedią i troską) przeobraża się w ilustrację.

Dziewczynce zapewne trzeba było pomóc. Ale taktu dziennikarzom i publicystom zabrakło tu bardziej niż kiedykolwiek. Jak zresztą brakuje jej chyba zwolennikom obydwu jedynie słusznych poglądów. Niech tu będzie powiedziane bez niedomówień: niezwykle rzadko zdarza mi się słuchać entuzjasty ruchu pro-choice lub pro-life – niestety bez różnicy – którego zapał nie budziłby we mnie rezerwy. Zazwyczaj bowiem jeden i drugi widzi zasadę, a nie konkretne, zawikłane przypadki, nie twarz pojedynczego człowieka. I na tym też głównie polega (jak przeczuwam) kłamstwo którejś ze stron, relacjonujących historię czternastolatki, a może – tej przykrej możliwości nie sposób wykluczyć – kłamstwo wszystkich stron: subiektywnie z pewnością uzasadnione albo wręcz nieświadome. I tylko gdzieś z tyłu głowy kołacze mi pytanie: czy 14-letnia dziewczynka ma szansę już w tym wieku rozumieć, że prawdziwą pomoc poznaje się po tym, iż jest skierowana osobiście do nas i po cichu? Że nagłośnienie naszej pojedynczej tragedii i przedstawienie jej jako przykładu oznacza najprawdopodobniej użycie nas – do celów mniej lub bardziej szlachetnych, ale zawsze użycie, wykorzystanie?



Zniewolone media


Pozostanę, zdaje się, bez wyjaśnienia, co w życiu nieznanej mi dziewczynki wydarzyło się naprawdę. W gruncie rzeczy najlepsze, co mogę zrobić, to zapomnieć; zacny postulat, bym był nieobojętny, dziwnie zmienił się w pokusę, bym był wścibski.



Ale przy tej okazji uświadomiłem sobie, że mimo istnienia licznych a niezależnych (od władzy i od siebie nawzajem) mediów, moja wiedza o rzeczywistości zrobiła się dziś równie nikła, jak za czasów zniewolonych mediów PRL. Mam do kolegów dziennikarzy ogromną pretensję, że zmusili mnie do napisania tego zdania. Oczywiście, mechanizm oddzielający mnie od faktów jest trochę inny: kiedyś byłem w sytuacji człowieka, który chcąc się zorientować, która godzina, ma zegarek popsuty (i o tym wie); teraz znajduję się w sytuacji człowieka, który dysponuje kilkoma zegarkami, te zaś pokazują całkowicie odmienne czasy – i nie wiadomo, który działa właściwie. Pewnie, że lepiej mieć kilka zegarków niż jeden, tylko że pytanie, która godzina, wciąż pozostaje bez odpowiedzi.

Przepraszam za frywolny może przykład, bo kwestia jest śmiertelnie poważna. Nie tylko dlatego, że w życiu pewnego dziecka toczy się dramat; także dlatego, że nasza niewiedza o rzeczywistości, która się w tych okolicznościach uwyraźniła, jest w sensie społecznym katastrofą. Demokracja nie może funkcjonować, jeśli nie istnieje dostęp do informacji. Ale to zdanie należy uzupełnić: demokracja nie może funkcjonować, jeśli nie istnieje dostęp do informacji prawdziwej; jeśli etos zawodu dziennikarza jest co chwila poniewierany także przez redakcje, którym chciałbym ufać. Póki media – nazwijmy rzeczy po imieniu – kłamią na temat spraw publicznych, ja, zwykły odbiorca, mogę przynajmniej oszacować ich (nie)wiarygodność na podstawie własnej orientacji, wspartej zdrowym rozsądkiem. Ale kiedy kłamią na temat wydarzeń, których nie mam szansy zweryfikować, zmuszają mnie, jak za komuny, do radykalnego cofnięcia mojego zaufania do mediów w ogóle.

Więc jeden dramat toczy się w życiu czternastolatki, dramat moralny. Drugi dramat – związany z możliwością pozyskania prawdziwych informacji, a więc i szansą na podjęcie właściwych wyborów, a poniekąd i na porozumienie z bliźnimi – toczy się w całej Polsce i dotyczy nas wszystkich bardziej bezpośrednio niż tragiczna sprawa jednej przedwczesnej ciąży.