Droga ludzi zbędnych

Z Kubą Wygnańskim rozmawia Anna Mateja

publikacja 04.07.2008 13:26

Do części wykluczonych nie da się dotrzeć opowieściami o wędkach i rybach. Oni są ustawieni tylko na rybę i to nawet nie na łososia, ale na cokolwiek. Tygodnik Powszechny, 29 czerwca 2008

Droga ludzi zbędnych



Anna Mateja: W Stoczni Gdańskiej zbierze się pokaźne grono ludzi o różnych poglądach, by rozmawiać o ekonomii solidarnej, czyli takiej, której nadrzędnym celem nie jest zysk, ale rozwiązywanie problemów społecznych: aktywizacja trwale bezrobotnych, integracja niepełnosprawnych, rozwój terenów zmarginalizowanych. Dla samej Stoczni Gdańskiej to już pomysły spóźnione: zysk okazał się ważniejszy i miejsce podpisania Porozumień Sierpniowych stało się ofiarą transformacji. Chichot historii?

Kuba Wygnański: Dla wielu ludzi – z Gwadelupy, Europy Wschodniej czy Unii Europejskiej, którzy tam przyjadą – Gdańsk to miasto-symbol, początek historycznej zmiany i centrum jej promieniowania. Chichot, nie chichot – nie ma lepszego miejsca, by sobie przypomnieć, o co chodziło w Porozumieniach Sierpniowych z 1980 r., a także od czego zaczynaliśmy w 1989 r. Czy chodziło o gospodarkę wolnorynkową? To nie takie proste. Niektóre postulaty strajkujących mówią wprost o konieczności likwidacji cen komercyjnych i wprowadzeniu tymczasowej reglamentacji towarów (pamiętajmy jednak o kontekście historycznym!). W 1989 r. była polityczna zgoda na zastosowanie „terapii szokowej” – z definicji kosztownej, dlatego powinna ona trwać jak najkrócej. To nie zamyka jednak dyskusji na temat akceptowalnej wysokości tej ceny. Tadeusz Mazowiecki w filmie dokumentalnym, którego premiera będzie właśnie w Gdańsku, wspomina z goryczą moment, kiedy dotarła do niego świadomość, że największą cenę za przemiany napędzane przez ruch „S” zapłaci wielkoprzemysłowa klasa robotnicza – największe dla niej wsparcie.

Nie chcę histeryzować, ale rozmiary pewnych zjawisk wykluczenia w Polsce są naprawdę niepokojące, np. najniższy w EU wskaźnik zatrudnienia osób niepełnosprawnych.

Po prawie 20 latach od zmiany ustrojowej czas zapytać, dlaczego nie wszystko nam się podczas transformacji udało, jakiej drogi szukaliśmy? Na pewno nie takiej, przy której zostawiamy tak wielu ludzi „zbędnych”.

Balcerowicza słodziliśmy przecież Kuroniem.

Ale nie dość skutecznie – nie mieliśmy i nie mamy równie mocnego programu społecznego jak ekonomicznego. Stąd wykluczeni i rozczarowani, którzy później zasilili szeregi populistów. Trzeba szukać innego paradygmatu polityki społecznej, którego istotą nie będzie utrwalanie bezradności i zależności, ale aktywizacja i współodpowiedzialność. Czas zwodować w stoczni nowe idee (i przypomnieć stare), które pozwoliłyby zająć się problemami od lat odkładanymi.

W takim razie, od czego trzeba zacząć?

Hm... Od rewolucji moralnej.



To już było.

Nie jestem zelotą, chodzi mi tylko o zaakcentowanie w ekonomii społecznej (ekonomii solidarności) jej aksjologicznego rdzenia: chodzi o realizację celów istotnych społecznie przy pomocy instrumentów ekonomicznych. Kolejność nie jest przypadkowa, bo ekonomia społeczna nie jest filantropią ani społeczną odpowiedzialnością biznesu – linię demarkacyjną wyznacza społeczny cel przedsięwzięcia. Rynek i działalność ekonomiczna mają być środkiem pomagającym, np. wprowadzić niepełnosprawnych w środowisko pracy. Zysk, jak w każdym przedsięwzięciu ekonomicznym, jest istotny dla jego trwałości, ale nie jego maksymalizacja jest tu najważniejsza. Ważniejsze jest to, by osoby wykluczone odnalazły, dzięki pracy, swoje miejsce, by zdjąć z nich (dożywotni często) wyrok bycia beneficjentem socjalnych transferów.

To się wydaje czystej wody lewactwem – komu do lewicy będzie daleko, zlekceważy problem.

A wcale nie. Ekonomia społeczna to „ekumeniczny” politycznie projekt, który może połączyć zwolenników konserwatywnego podejścia (nie możesz dawać, nie wymagając), lewicowców, miłośników „trzeciej drogi”, społeczną naukę Kościoła, komunitarian, jak i zielonych. Mógłbym wymieniać więcej. I może jedynie trochę ciasno byłoby tam wyznawcom libertarianizmu i miłośnikom wszechwładnego państwa (czerwonego czy brunatnego), ale to mnie nie martwi.

Ekonomia społeczna ma jednak nie tylko uspołeczniać rynek, ale też ekonomizować „przemysł pomocowy” i instytucje, których pierwotną misją jest realizacja celów społecznych. Tu też mamy do czynienia z ograniczoną liczbą zasobów i jednocześnie prawie nieograniczonymi potrzebami – myślenie pod kątem efektywności działań jest więc niezbędne. Dobrze rozumiane podejście biznesowe jest tu pomocne, zwłaszcza że najczęściej dysponuje się nie własnymi, ale powierzonymi (np. w zbiórkach publicznych) środkami. Tym bardziej że organizacje non-for-profit mają prawo, ale roztropnie, angażować się w działania ekonomiczne i starać się o przychody, by dzięki temu uniezależnić się nieco od filantropii czy dobrej woli instytucji publicznych przydzielających dotacje. Zysk nie jest naganny, bo właściwe pytanie dotyczy nie tego, czy jest, ale tego, co się z nim dzieje. Zresztą inne ustawienie sprawy trąciłoby hipokryzją – skoro ekonomia ma być wehikułem umożliwiającym odzyskanie ludziom chociaż kawałka kontroli nad życiem, tym bardziej powinno się to odnosić do tych, którzy im pomagają.

A jeśli „dobra nowina” o ekonomii społecznej nie znajdzie wyznawców wśród klientów pomocy społecznej?

To największe ryzyko, ale dlaczego nie spróbować? Przy obecnej koniunkturze można powiedzieć, że rynek rozwiązuje problem bezrobocia, bo liczba osób bez pracy zmniejszyła się. Warto jednak zapytać, kto został – otóż często ci, na których nie działają dotychczasowe instrumenty pomocy społecznej czy urzędów pracy. Dla wielu to zresztą nie pomoc, tylko kontrola i robią wszystko, by je „ograć”. Część ograniczyła aspiracje do poziomu egzystencji, np. konieczności zarobienia na najtańszy alkohol. Czy do takich ludzi można się dobić opowieściami o wędkach i rybach? Oni są ustawieni tylko na rybę i to nawet nie na łososia, ale na cokolwiek. Nie wierzą w szansę na samodzielność, lecz wiedzą, jak się poruszać w systemie pomocy oferowanej przez państwo i organizacje pozarządowe, by to „cokolwiek” otrzymać. Stąd potrzeba nowych pomysłów na pomoc – by te osoby zechciały pomóc same sobie.



Nie nam jednym w Europie „udało się” stworzyć system opieki społecznej utrwalający bierność i wykluczenie, przez co państwo dobrobytu okazało się niemożliwe do udźwignięcia. Dlatego zaczęto mówić, niejako przez kontrast, o idei społeczeństwa dobrobytu, czyli konieczności odtworzenia opartych o naturalne społeczności (w tym rodzinę) sposobów zapobiegania wykluczeniu. Nowy podział pracy i odpowiedzialności wymaga zarówno modernizacji państwa, jak i zmiany zasad odpowiedzialności po stronie obywateli oraz ich wspólnot. Częścią poszukiwań nowego sposobu organizacji polityki społecznej jest ekonomia społeczna i dlatego koncept ten jest wypróbowywany we wszystkich właściwie krajach UE.

W jakim stopniu organizacje pomocowe ponoszą winę za powstanie „zawodowych beneficjentów”?

Europejski Fundusz Społeczny przydziela środki na różne formy walki z wykluczeniem społecznym. „Walutą” tego systemu, która uruchamia pieniądze publiczne, jest liczba obsłużonych beneficjentów. Dotyczy to także organizacji pozarządowych. Oczywiście, powinien obowiązywać mechanizm proporcjonalności „wypłat” w stosunku do efektów, ale sama liczba beneficjentów nie jest na ogół żadnym efektem. Za to powstał system, który „potrzebuje” beneficjentów – trzeba ich albo „fabrykować”, albo utrzymywać tych, którzy są.

Wyśmiewamy rynek, że musi cały czas generować potrzeby, by istnieć, ale trzeci sektor nie powinien robić tego samego. Wszyscy grają: ludzie udają, że im się pomaga, instytucje – że pomagają, i nie bardzo wiemy, jak się z tego wyrwać. Nawet największe pieniądze wpuszczone w ten system napędzą wewnętrzny metabolizm instytucji pomocy, ale nie rozwiążą żadnego problemu. Trzeba odejść od ścigania się o to, kto wydał więcej, na rzecz tego, kto zrobił to skuteczniej. Inaczej olbrzymie pieniądze europejskie, które miały nam pomóc rozwiązać problemy społeczne, w istocie je pogłębią.

Czyniąc z ekonomii społecznej młot na filantropię, podważa się wysiłek wielu ludzi pomagających innym tradycyjnie.

Filantropia w Polsce jest bardzo słaba, więc trzeba ją przede wszystkim pielęgnować. Ale jednocześnie pytać o jej naturę i motywacje. S. Małgorzata Chmielewska, prowadząca przedsiębiorstwo społeczne w Zochcinie pod Sandomierzem, mówiła w jednym z wywiadów, że często proszącym o pomoc staramy się w zakłopotaniu dać coś do jedzenia czy parę złotych i jak najszybciej odprawić. To „rytuał pomagania”, po którym wracamy do swoich spraw. Znacznie trudniejsza jest praca u podstaw – dociekanie przyczyn, bycie z tą osobą, wspólna długa i często usiana porażkami praca. Nie robiłem tego sam, więc nie mam prawa pouczać innych, ale mam przynajmniej świadomość, jaka jest skala koniecznego w tych przypadkach wysiłku.

Ekonomia społeczna jest alternatywą dla filantropii także dlatego, że ta ostatnia ze swej natury jest skazana na przygodność i niewystarczalność. To jak w gombrowiczowskim odwracaniu żuków – czy w ogóle warto je odwracać, skoro i tak nie można wszystkim pomóc? Jeśli pomaganie ma być trwałe, potrzebuje silnika (a właściwie prądnicy), dlatego podchodzenie do tego zjawiska jak do biznesu nie jest nadużyciem.



Tak robi choćby C.K. Prahalad, guru współczesnej ekonomii i zarządzania, twierdząc, że główną rolę w likwidacji głodu i biedy w slumsach Afryki, Azji czy Ameryki Południowej mogą odegrać nie rządy czy organizacje charytatywne, ale firmy, w tym międzynarodowe koncerny (które zresztą ponoszą część odpowiedzialności za powstałe problemy). Jego książka „Bottom of the Pyramid” to opowieść o 2 mld ludzi żyjących za mniej niż dwa dolary dziennie i przykładach skutecznych ekonomicznie przedsięwzięć, w których ci ludzie nie byli problemem, lecz zasobem. Wystarczy dostosować towary do ich możliwości nabywczych, np. wykluczając pośredników czy kosztownych producentów narzucających wysoką marżę (Prahalad i Hammond w książce „Jak służyć ubogim tego świata – z zyskiem” zauważyli, że w najbiedniejszych grupach żywność jest droższa o 20-30 proc.).

Co jest intrygującego w przedsiębiorcach, że w nich zaczęto upatrywać nadziei na uporanie się z wykluczeniem?

We flagowym dokumencie ekonomii społecznej, jaki wydano na Wyspach, stwierdzono, że świat stał się tak skomplikowany, iż jeśli nie uruchomimy myślenia właściwego przedsiębiorcom, opierającego się na pojęciach: „zasoby”, „efektywność”, nie rozwiążemy współczesnych problemów. Przedsiębiorcy zostali „wezwani na pomoc”, bo rządy same sobie z tym nie poradzą. Oczywiście organizacje będą zawsze zabiegać o środki publiczne – mają do tego prawo, bo wykonują usługi publiczne. Tyle że ich działaniom nie towarzyszy często ani ochrona konsumencka, ani konkurencja. Nie ma rynku i co za tym idzie – nie ma naturalnych dla niego mechanizmów wysyłania sygnałów zwrotnych, weryfikujących jakość działań i towarzyszące im koszty. Dlatego właśnie mając wciąż napisane na ścianie: „Po pierwsze, ludzie – głupcze!”, całkiem blisko trzeba napisać coś o roztropności w rozdziale środków i przypomnienie o realiach ekonomicznych.

Ekonomia społeczna zakłada inny styl życia – wyhamowany, bardziej refleksyjny, skierowany na jakość, a nie merkantylnie pojęty zysk. Czy Polacy są już gotowi na takie wyhamowanie?

Po 20 latach mamy szybki wzrost gospodarczy, stajemy się zamożniejsi, ale nie towarzyszy temu radość – nie ma jej ani wśród przegranych, ani często wśród zwycięzców. Jesteśmy szczęśliwsi? A może wróciliśmy poniekąd do sytuacji, o której w latach 70. Miron Białoszewski napisał: „każdy w bunkrze na swoim cukrze”.

Przed wojną powstała Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, Stowarzyszenie Szklane Domy, w której ludzie dzięki składkom zbudowali teatr, bibliotekę, przedszkole. To nie była utopia – to działało! Teraz w Warszawie jest ponad 400 osiedli zamkniętych dla reszty miasta (najwięcej w Europie!). Przestrzeń publiczna jest zawłaszczana i prywatyzowana, a miasto staje się zakładnikiem deweloperów. Nie nauczyliśmy się wspólnego wymyślania terytorium dla siebie, godzenia różnych interesów, zakorzeniania w nim. Tu także idea ekonomii społecznej może okazać się przydatna, bo jako idea oparta na wspólnocie najbardziej skuteczna może być właśnie w działaniach lokalnych. W Bałtowie, którego mieszkańcy utworzyli stowarzyszenie dla rozwoju turystyki i wydźwignięcia wsi z marazmu, przedsięwzięcie idzie tak dobrze, że obok myślenia o tym, kto konkretnie w danym roku zarobił, pojawiło się myślenie o całej społeczności: ilu turystów przyjechało do gminy, gdzie zostawili pieniądze, jak krążyły. Widać to też w Korytowie, gdzie ks. Sławomir Kokorzycki pracuje nad wykształceniem tamtejszej młodzieży; w Tyczynie, gdzie spółdzielnia prowadzi regionalną sieć telefoniczną; w przedsięwzięciach rewitalizacyjnych z kilku metropolii.



Ralf Dahrendorf pisał, że podczas transformacji potrzeba sześciu miesięcy na zmianę systemu politycznego, sześciu lat na rynek oraz 60 lat na nawyki i postawy. Po 20 latach, czyli 1/3 „terminu”, warto się zatrzymać i zastanowić: „co z tą solidarnością?” i jak należy dziś odczytać jej przesłanie, czy coś w ogóle wynika z faktu, że ostatnie 20 lat brało początek z jej tradycji, czy coś nam nie ginie, jeśli podporządkowujemy się chęci maksymalizacji zysku. W Gdańsku chcą o tym rozmawiać środowiska ekonomii społecznej i rząd. Są rekomendacje i raporty, jak w gospodarce, polityce społecznej i regionalnej przyjmować ten inny punkt widzenia. Nie chodzi o ograniczenie tradycji „S” do rytuałów, raczej o uruchomienie konkretnych przedsięwzięć. Ekonomia solidarności miała nieduże szanse 20 lat temu, może warto spróbować teraz?



***

KUBA WYGNAŃSKI (ur. 1964) jest socjologiem, jednym z animatorów ruchu organizacji pozarządowych w Polsce, kierował projektem „W poszukiwaniu polskiego modelu ekonomii społecznej”.