„Nikogo nie sądziłeś”

Tomasz Kwiecień OP

publikacja 17.12.2008 21:41

W obliczu cudzego bólu trudno znaleźć słowa. Kimże jestem, bym ośmielał się w obliczu cierpiącego bronić Boga? Tygodnik Powszechny, 14 grudnia 2008

„Nikogo nie sądziłeś”


Nazwę ją Łucja. Miała dziewiętnaście lat, blond włosy, drobną figurę, ogniki w oczach i apetyt na życie. I raka kości. Walka o życie, kilka chemii, szpitale, w końcu wyrok. Zostało kilka tygodni. Przyjęła to zadziwiająco spokojnie. Przynajmniej odjęto jej straszliwą niepewność walczącego o życie. Poczuła się wolna i spokojna. Prosiła, by nie przedłużać uporczywie jej życia. Najbardziej martwiła się o rodziców. Chciała umierać religijnie, otoczona modlącą się rodziną. Zaplanowała pogrzeb. I poprosiła o namaszczenie chorych.

Po wizycie księdza jej spokój znikł. Łzy, bunt, strach. Usłyszała, że nie ma pewności, czy już sobie zasłużyła na niebo. Że, z drugiej strony, to jest najlepszy dla niej moment na śmierć, skoro teraz Bóg ją zabiera. Potem jeszcze sąsiadka jej powiedziała, że wybrańcy Boży umierają młodo. I tego dnia Łucja się zbuntowała. Zrezygnowała z Boga, który zabierze ją tak wcześnie i nie pozwoli się cieszyć młodością, miłością, rodziną, macierzyństwem, życiem po prostu. Z takim Bogiem nie chciała współpracować.

Umarła tydzień później. Rozpaczy rodziców jestem tylko w stanie się domyślać. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że ów ksiądz chciał tylko dobrze, że nie przewidział skutków tego, co powiedział. I że, jeśli je poznał, gorzko żałuje. Ale boję się, iż chciał w obliczu przedwczesnej śmierci bronić Boga. Bo ksiądz ten – i może to jest najstraszniejsze – doktrynalnie miał rację.

Nikt z nas nie może być pewny swego zbawienia, może mieć tylko pewność wiary, opartą na Krzyżu Chrystusa. Nikt z nas nie wie, kiedy mu przyjdzie umrzeć i co jest dla niego tutaj najlepsze. Ale nie wystarczy mieć rację, trzeba jeszcze widzieć, j a k ją mieć.

Starotestamentalna Księga Hioba ma w sobie dwie wizje Boga. Pierwszą znajdziemy w początku i zakończeniu pisanymi prozą. Bóg przedstawiony jest jak orientalny władca chwalący się swoim sługą Hiobem przed szatanem (co on tam robi?). Przyzwala na próbę wierności sługi, dopuszcza klęskę finansową, śmierć dzieci, haniebną chorobę. Jakby Hiob był pionkiem na boskiej szachownicy, wystawionym na zbicie dla kaprysu. Podobne tony pobrzmiewają w zakończeniu Księgi. Bóg restytuuje z nawiązką posiadłości Hioba, a nawet przymnaża mu dzieci.

Tylko co z tymi, które zginęły? Pewnie były mniej piękne i zdolne niż te nowe, ale czy ich życie było bez wartości? Straszny byłby taki Bóg. Tej prymitywnej wizji przeciwstawia się inna, z głównej, poetyckiej części. Tam Hiob odmawia przystania na Boga-tyrana i broni Boga prawdziwego, który nie może istnieć przeciwko człowiekowi. Nie może Go zrozumieć, ale nie może się zgodzić na wizję wszechmocnego satrapy.

Z początku Hiob przyjmuje próby niezłomnie. Pęka w nim coś dopiero przy wizycie przyjaciół. Ci najpierw zachowują się po ludzku, płacząc i milcząc wespół, ale potem, gdy Hiob otwiera swoje usta do skargi (cierpiący jak nikt inny pragnie kogoś, kto go wysłucha i przyjmie jego ból), zaczynają polemizować i bronić Boga.

Nie miejsce tu na streszczanie ich debat. Warto tylko zauważyć, że coraz bardziej się od siebie oddalają, z przyjaciół stają się przeciwnikami. W końcu Hiob wybucha: „Z Bogiem chcę się prawować, bo wy jesteście obrońcami kłamstwa, nieudolni z was lekarze! (...) Czy Boga chcecie fałszem bronić albo kłamstwem go osłaniać? Czy w Jego imieniu występujecie? Orędownikami Bożymi jesteście?” (13, 3-8).


Trzeba zauważyć, że przyjaciele Hioba w niejednym mają rację. Fragmenty ich spójnych i logicznych wypowiedzi do dziś czytamy w liturgii, nie myśląc zazwyczaj, w jakim kontekście zostały pierwotnie umieszczone. Tymczasem mowy Hioba są gwałtowne, nie przebiera w słowach, niemal bluźni. To nie jest spójna argumentacja, to skowyt. Zna to każdy, kto cierpiał.

Część poetycka kończy się w sposób znamienny. Bóg „zwrócił się do Elifaza z Temanu: »Gniew mój zapłonął przeciw tobie i przeciw dwom twoim przyjaciołom, albowiem nie mówiliście o mnie tak prawdziwie, jak sługa mój Hiob (...) Udajcie się do sługi mego Hioba i złóżcie ofiarę całopalną za siebie; zaś sługa mój Hiob niech się za was modli. Tylko przez wzgląd na niego nie ukarzę was, choć nie mówiliście o mnie, jak to czynił sługa mój Hiob«. Poszli więc (...) i uczynili tak (...). Jahwe zaś miał wzgląd na [modlitwę] Hioba” (42, 7-9).

Oto trzej przyjaciele Hioba uprawiali wobec jego cierpienia teodyceę, on zaś żalił się i spierał z nimi i Bogiem. Ale to udręczonemu Bóg przyznaje rację, za nim się ujmuje. Przy czym wcześniej i Hiob zamilknie, skłoni się w pokorze wobec niezgłębionej tajemnicy Boga.

W obliczu cudzego bólu trudno znaleźć słowa. Jedyne, co może potrafiłbym powiedzieć cierpiącemu, choć i tak trudno zdobyć się na odwagę, to: „Przepraszam, wybacz”. Przepraszam, że nie potrafię tak tego przeżywać jak ty, jest mi wstyd, że całe moje jestestwo w biologicznej, zwierzęcej chęci życia broni się przed współodczuwaniem z tobą. I może też, co daj mi Boże, umieć powiedzieć i dotrzymać: „Czy mogę coś dla ciebie zrobić?”. Kimże jestem, bym ośmielał się w obliczu cierpiącego człowieka bronić Boga? Nasz Pan nie potrzebuje obrony – potrzebuje jej cierpiący. To on umiera, choruje, jemu się wali życie.

Uprawiając teodyceę wobec cierpiącego ryzykujemy, że pozostawimy mu w darze obraz Boga-sadysty. Na teologię przyjdzie jeszcze czas. Kiedy ów człowiek dojdzie do siebie, przeżyje żałobę, pogodzi się z utratą, wtedy to on będzie miał niejedno do powiedzenia, a my posłuchamy. Kto wie, czy tłumaczenie Boga przed Jego „najmniejszymi” nie bywa kamuflażem własnego niedowiarstwa? Pan potrzebuje świadków, wyznawców, nie obrońców.

Adwent w średniowiecznej Francji zaczynał się 11 listopada, w dzień św. Marcina z Tours, wyznawcy. Czytamy wtedy takie responsorium: „Marcinie, prawdziwie jesteś błogosławiony, albowiem na twoich ustach nigdy nie było podstępu, nikogo nie sądziłeś, nikogo nie potępiałeś. Na twoich ustach był zawsze tylko Chrystus, tylko pokój, tylko miłosierdzie”. Świętość Marcina, model dla Kościoła żyjącego w rozdarciu pomiędzy „już” zmartwychwstania a „jeszcze nie” paruzji, jest łagodna.


Nie wolno być brutalem nawet w imię ortodoksji. To pierwszy krok do zbierania drewienek na stosy. Jedyną teodyceą godną tego miana jest trwanie przy cierpiącym i po jego stronie, naśladowanie Tego, który „dźwigał nasze niemoce i wziął na siebie nasze boleści” (Iz 53, 4). Kościół ma być naśladowaniem Chrystusa, nie stowarzyszeniem przyjaciół Hioba.

Adventus znaczy przyjście. Tradycja chrześcijańska zna trzy adwenty. Pierwszy, w uniżeniu Chrystusa. Drugi, w chwale, na końcu czasów. I trzeci – przyjście do człowieka i zamieszkanie w nim poprzez łaskę, słowo, sakrament. Do tego odnosi się Paweł, gdy mówi: „Chrystus pośród nas, nadzieja chwały!” (Kol 1, 27). Pan pośród nas jest nadzieją chwały, jeszcze nie jej pełnią chwały. „Gdyby nasza nadzieja, jaką pokładamy w Chrystusie, dotyczyła tylko obecnego życia, bylibyśmy najbardziej godni politowania spośród wszystkich ludzi” (1 Kor 15, 19).

To czas ćwiczenia się w tęsknocie. Liturgia adwentu gra na dwu rejestrach. Pierwszy to teksty odnoszące się do paruzji, dominujące w pierwszych dniach. Drugi, coraz wyraźniejszy gdy zbliżają się święta, nawiązuje do wydarzeń bezpośrednio poprzedzających Jego Narodzenie. Ale nie porzuca całkiem eschatologii.

Od 17 grudnia w Mszy śpiewamy tzw. antyfony większe, siedem zdań na osnowie starotestamentalnych proroctw o Mesjaszu. W oryginale każde zaczyna się od wykrzyknika „O!”, w śpiewanej, gregoriańskiej wersji obdarzonego tęsknym melizmatem. Druga część zdania rozpoczyna się od „veni” – przyjdź.

O, skoro jesteś taki, jak zapowiadali prorocy, to przyjdź, bo już ledwie dajemy sobie radę w tym świecie, mówią. I przyszedł, stał się kruchym dzieckiem, śmiertelnym człowiekiem, spełnił w sobie zapowiedzi Pisma. A my nadal śpiewamy „O, veni”, bo odszedł, a te zapowiedzi, w Nim spełnione, działają w nas, w nadziei. Pełnia nastanie, kiedy powróci i zniszczy największego wroga – śmierć (por. 1 Kor 15, 26 i Mdr 1, 13n).

Nadzieja żyje wtedy, kiedy ma się oczy szeroko otwarte i na cud świata, i na jego okrucieństwo. Wiara uczy, jak żyć pośród paradoksów istnienia, nie jak je harmonizować. Miłość każe kochać to, co kruche. I spaja obie ze sobą.

Peguy pisał, że nadzieja jest malutką siostrzyczką wiary i miłości, idącą pomiędzy nimi po drodze tego świata. Wydaje się patrzącemu, że to dwie starsze siostry ją prowadzą, tymczasem to ona pociąga je do przodu, bez niej ustałyby w męczącej drodze.

O tym jest adwent. O nas i świecie, jakim jest naprawdę. O Bogu, który nas pocieszy. „Otrze z ich oczu wszelką łzę, a odtąd już nie będzie śmierci. Ani żałoby, ani krzyku, ani trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły” (Ap 21, 4).